Strona główna/ROZMOWA. Z perspektywy bocznych dróg

ROZMOWA. Z perspektywy bocznych dróg

ROZMOWA. Z perspektywy bocznych dróg
Z Adamem Robińskim rozmawia Krzysztof Bąk

Krzysztof Bąk: Hajstra jest czarny, w przeciwieństwie do białego kuzyna nie przepada za towarzystwem, przy głównych traktach go nie spotkasz, trzeba zejść na boczne drogi albo może jeszcze dalej, w las. Jesteś, jak sam piszesz, chłopakiem z Ursynowa, ale większa nić sympatii, a na pewno inspiracji łączy cię z hajstrą. 

Adam Robiński: Niedawno się dowiedziałem, że na Ursynowie mamy swoją parę hajster. Raz na jakiś czas ktoś pisze na Facebooku, że widział bociana nad blokami. Gniazdo mieści się na terenie Parku Natolińskiego, wygrodzonego rezerwatu przy ulicy Nowoursynowskiej, która jest dawnym traktem przez Wolicę do Czerska. Mieszkam kilkaset metrów od jego płotu, prawie codziennie kłaniam się majestatycznym dębom wychylającym zza niego swoje korony, ale do tego bociana nie miałem jeszcze szczęścia. No, ale rzeczywiście to, co z hajstrą mi się kojarzy, budzi wyłącznie sympatię.

Czy widzisz w nim symbol minionego krajobrazu, to jak kiedyś wyglądał ten skrawek ziemi pomiędzy Odrą a Wisłą?

Rzeczywiście tych bocianów było kiedyś więcej niż białych, lubiących sąsiedztwo ludzi. Hajstry żyją w lasach, żerują na śródleśnych strużkach, rzeczkach, bajorach, tam, gdzie mało kto się zapuszcza, bo jak w lesie robi się mokro, to zwykle od razu nieprzyjemnie i mało komu chce się tam pchać. I jeśli wyobrazimy sobie, że kilkaset lat temu polski niż porastała rozległa puszcza, to hajstry były jej naturalnymi mieszkańcami. Może faktycznie ten inny bocian jest takim posłańcem z dawnych czasów? Łącznikiem z krajobrazem nieprzetworzonym? Więc pozwoliłem go sobie zawłaszczyć jako wielowarstwową metaforę.

Zanim porozmawiamy o krajobrazie bliższym bocianowi czarnemu, powróćmy na chwilę do cywilizacji. W twojej książce pojawia się wiele ważnych nazwisk, ale zacznijmy od dedykacji: Jadwidze Czachowskiej.

To moja świętej pamięci babcia. Miała zatrzęsienie książek i różnych dokumentów rodzinnych,  medali, jakieś listy od ludzi, których zna się z podręczników do historii. Była bibliografką w Instytucie Badań Literackich Polskiej Akademii Nauk,  tworzyła podwaliny tej bibliografii w powojennej Polsce. Instytut przygotowywał słownik polskich twórców, więc każdy z nich musiał raz na jakiś czas wypełniać ankietę, wpisując fakty ze swojego życia oraz aktualizować dane odnośnie dorobku. Babcia miała w szufladzie listy od Miłosza, Herberta.

Byłeś strażnikiem rodzinnego archiwum?

Po śmierci babci moja mama i jej siostra postanowiły sprzedać jej mieszkanie, ale zanim to nastąpiło, wszyscy w rodzinie chcieliśmy dokładnie archiwum przejrzeć, aby to, co cenne znalazło swoje właściwe miejsce. Część przekazaliśmy do muzeum, ale też każdy wziął sobie coś na pamiątkę. Ja wygrzebałem wtedy m.in. przewodnik po Puszczy Kampinoskiej Lechosława Herza z 1980 roku. Znałem go już wcześniej, ale nie miałem swojego egzemplarza. I wtedy zaczęła się pewna przygoda.

Jak to się stało, że wróciłeś do tego nazwiska?

Nie pamiętam dokładnie okoliczności, ale zwyczajnie stwierdziłem, że muszę z tym człowiekiem zrobić wywiad. I zadzwoniłem do niego. Pracowałem wtedy w „Rzeczpospolitej”, był zaskoczony, że jakiś dziennikarz do niego dzwoni.

Po wywiadach ruszyliście w teren?

On ma swoją wędrowną ferajnę, nazywają się Patałłach, jak u Makuszyńskiego. Kiedyś tworzyli koło PTTK, teraz nie są chyba nijak sformalizowani. Ale raz w miesiącu wypuszczają się na Mazowsze. Prowadzi ich Herz. Ma świetny, doniosły głos, zna te wszystkie miejsca jak własną kieszeń, bo bywa w nich raz na kilka lat. Chodzą tak od ponad pół wieku, więc byli świadkami przepoczwarzania się tej przestrzeni, jej cywilizowania. No, a raz na jakiś czas staram się wyciągać pana Lechosława w teren samemu. Idziemy, on mówi, ja słucham i staram się jak najwięcej zapamiętać.

W książce poświęcasz wiele miejsca Lechosławowi Herzowi, czego się od niego nauczyłeś?

Że wszystko może być tematem. Potrafi opowiedzieć o rzeczach z pozoru zwykłych, mało zauważalnych, a tak naprawdę bardzo interesujących. Zaraził mnie sympatią do tych mazowieckich stron, pokazał że mają swoją historię, że Puszcza Kampinoska, która wydaje się nudnym sosnowym borem, a tak naprawdę jest różnorodną mozaiką lesistych wydm i bagien, i opuszczonych wsi. To bardzo zmienny krajobraz. Choć to właśnie Puszcza Kampinoska jest matecznikiem Herza, potrafi wynajdywać „perełki” wszędzie. Na krajobraz patrzy z perspektywy historycznej. Pamięta, jak w Truskawiu nie było asfaltu, tylko chaty kryte strzechą, a kobiety z puszczańskich wsi chodziły boso do kościoła, buty zakładając dopiero przed mszą, bo szkoda im było je niszczyć wędrówką przez błoto. Ta perspektywa sprawia, że  to, co widzisz dziś, od razu nabiera ogromnego uroku.

Jesteśmy już na prostej drodze do próby opisu? Czy Lechosław Herz ośmielił cię do opisywania krajobrazu?

Nie, do opisywania krajobrazu ośmielili mnie inni, m.in. Igor Newerly, ale chyba przede wszystkim Robert Macfarlane. Zaczytuję się w jego książkach o Wielkiej Brytanii, w których dzikość odnajduje na poboczach autostrad czy wzdłuż traktów powstałych jeszcze w czasach rzymskich. Idziesz ścieżką, która ma dwa tysiące lat. To robi wrażenie!

Tam chyba trzeba się bardziej postarać, żeby odnaleźć takie miejsca.

To prawda, a na dodatek te angielskie nazwy polskiemu czytelnikowi niewiele mówią. Anglikowi Essex kojarzy się od razu z przemysłem, trochę jak nam Śląsk, więc jeśli facet znajduje tam jakąś dzikość, to angielski czytelnik od razu wpada w zachwyt. A dla mnie ten Essex to tylko nazwa, nie rodzi żadnych emocji. Ale może dzięki temu jestem bardziej podatny na magię opisu? Więc zachwyciłem się jego pisaniem i pomyślałem, że może warto by tak napisać o Polsce: trochę poetycko, trochę z humorem, dając się wyszaleć wyobraźni, a nie stereotypom.

U nas Robert Macfarlane zagubiłby się w plątaninie bocznych dróg.

Byłby zupełnie poza naszym kontekstem, z czego wynikałoby zapewne wiele trudności.

Możliwe, że ogarnęłoby go podwójne zdziwienie: nie dość, że tyle pobocznych dróg, to jeszcze nieopisane!

Trochę jednak opisane, tylko nie współcześnie. Dziś wszystko dzieje się w miastach, podróże odbywają się błyskawicznie, przyrodą zajmujemy się głównie wtedy, gdy z butami włazi w nasze życie. Łoś zlizuje sól z jezdni, dziki biegają po lesie, kleszcze grasują na parkowych trawnikach, gołębie srają na parapety, a korony drzew zasłaniają sygnał telewizji satelitarnej. Z okien pendolino widać raczej impresjonistyczny obrazek niż rzeczywistość, więc żeby coś faktycznie zobaczyć, trzeba wysiąść w jakiejś Włoszczowej i pójść drogą gminną. Kiedyś chodzenie gminnymi drogami było normą, więc siłą rzeczy i polska literatura oddychała opisami przyrody.

Mówiłeś mi, że w Anglii „przyrodopisarstwo” jest całkiem grubą gałęzią literatury, a jak wygląda sytuacja w Polsce?

Tam już od ponad dekady w księgarni znajdziesz nie tylko  półkę, ale regał z szyldem nature writing. U nas ten rozkwit zaczął się niedawno.

Potrafiłbyś określić początek tej literatury nad Wisłą?

Adam Wajrak zawsze pisał o przyrodzie, ale to trochę inne pisanie. Myślę, że Michał Książek i Stanisław Łubieński byli tymi autorami, którzy weszli na nieznany teren. A wokół nich pojawiło się wiele rzeczy tłumaczonych, np. seria Sekretne życie drzew, krów i innych rzeczowników – książki raz lepsze, raz gorsze, mam wrażenie, że częściej gorsze. Byłem niedawno w Biskupcu, niewielkim miasteczku na Warmii, śmiem twierdzić, że to miasteczko „z pobocza dróg”. Wszedłem tam do księgarni przy rynku i znalazłem w niej całą półkę z książkami o przyrodzie. Wtedy pomyślałem: stało się! No, ale to jednak wciąż głównie autorzy tłumaczeni, piszący np. o trzmielach z perspektywy łąki w Wielkiej Brytanii, a nie Polski, więc chciałoby się powiedzieć: koledzy i koleżanki, do roboty! Wspaniale, że Macfarlane wychodzi na jesieni po polsku! Bardzo się cieszę i zastanawiam, jak to jego błądzenie po hrabstwie Essex odczyta tutejszy czytelnik.

Lechosław Herz, Robert Macfarlane, u kogo jeszcze szukałeś inspiracji?

Wszyscy się dziwią, kiedy o tym mówię, ale u Wernera Herzoga. Jego filmy to kapitalna lekcja patrzenia. Uwielbiam ten jego sztandarowy trick: pokazuje płonące szyby naftowe w Kuwejcie i udaje, że to inna planeta.

Oskarżano go za ten trick o bezduszność.

Tak, ale jeśli nie wiesz, że to prawdziwy płonący szyb, możesz się bawić tym widokiem, zwyczajnie patrzeć na coś strzelającego w górę ogniem. Taka zmiana perspektywy, udawana ignorancja, zabawa krajobrazem – to metody, które próbowałem przełożyć z języka filmowego na literacki. Ale to zupełnie inna bajka od tego, co robi Lechosław Herz, on jest chodzącą encyklopedią, poza tym inspiruje do  wyjścia w teren.

Oprócz tych twórców, o których mówisz, w Hajstrach pojawia się wielu polskich autorów, gdzie odnajdziemy elementy dla ciebie fascynujące: podróż, przyroda, krajobraz, mapa, horyzont, włóczęga. Jest więc pewna tradycja, potrzebne ci jest oparcie w przeszłości?

Tak, chociaż trochę ubolewałem nad tym, że wyszło mi głównie pisanie o facetach. Jest oczywiście Aleksandra Wachniewska i jej drzewa, ale poza nią – sami faceci. No ale co ja poradzę, że to faceci wyłazili mi z książek.

Mieli więcej czasu?

Na pewno, taki był podział ról społecznych. Zależało mi na tym, żeby pokazać różnorodność, to, jak pojemnym słowem jest krajoznawstwo. Krajoznawcą możesz nazwać naukowca, malarkę, aktora, który po godzinach wytycza szlaki turystyczne. Ale możesz też nazwać tak zagranicznego autora opisującego swoje wycieczki na obcym terenie.

Chyba rzeczywiście najwięcej jest krajoznawców „po godzinach”.

Słowo „krajoznawca” zostało wymyślone w czasach zaborów, wtedy stała za nim konkretna idea polityczna: poprzez zachęcanie do poznawania swoich okolic opowiadało się o Polsce, mimo że ówczesne mapy jej nie uwzględniały. Z czasem oczywiście straciło to na znaczeniu. W PRL-u funkcjonowało już w trochę innym znaczeniu.

Raczej zapomnianym, ale jeżeli już się pojawi, niesie ze sobą szlachetne skojarzenia. 

Szlachetne, ale i staroświeckie. Od razu budzi skojarzenia z weteranami kolekcjonującymi odznaki turystyczne PTTK. Szkoda. Przez to, że jest tak pojemne, można by zrobić z niego użytek. A może chodzi właśnie o tę niedefiniowalność? Poproś kogoś o definicję krajoznawstwa, usłyszysz mętne opowieści o świadomym wędrowaniu. Może problematyczny jest przedrostek „kraj”? Czy jak pojadę do Niemiec, posiedzę tam ileś lat, poznam je dobrze i napiszę książkę o przestrzeni niemieckiej, to czy będę mógł użyć rzeczownika „krajoznawstwo”? Lubię tę plastyczność języka angielskiego, w którym landscape może szybko zmienić się z cityscape, seascape. A miastoznawstwo brzmi pokracznie.

Trochę jak u św. Augustyna z definicją czasu: kiedy mnie nikt nie pyta – wiem, kiedy zapyta – nie wiem.

Biograf Mieczysława Orłowicza zapytany przeze mnie o definicję krajoznawstwa, powiedział, że takiej nie ma – ale wszyscy wiedzą o co chodzi.

Piszesz o małej wiosce Wrotków, dzisiaj osadę wchłonęło miasto i zmieniło w dzielnicę, zachowując nazwę. W żadnym mieście nikogo nie dziwi ulica Zofii Nałkowskiej, ale na Wrotkowie w Lublinie  jest ulica Wacława i Zofii Nałkowskich.

Wacław, ojciec Zofii był geografem, który chyba miał „humboltowskie” ambicje: z jednej strony, chciał być pedagogiem, pisał podręczniki geograficzne, z drugiej, chciał wprowadzić do tej dyscypliny więcej człowieka. Tak, jak Humboldt w Kosmosie stawiał na równi malarstwo pejzażowe z konkretną wiedzą geograficzną, Nałkowski w swoim cyklu Geografia malownicza chciał uwrażliwić ludzi na otoczenie. Był tytanem pracy, nie ruszał się zza biurka, wszystko robił z perspektywy Krakowa lub Wołomina. Stworzył podwaliny naukowe pod współczesną geografię, a jest dziś postacią całkowicie zmarginalizowaną. Byłem kiedyś w zupełnie innej sprawie na Wydziale Geografii Uniwersytetu Warszawskiego, w korytarzu stały katalogi biblioteczne i z ciekawości zobaczyłem, co mają autorstwa Nałkowskiego. Nie było tego zbyt wiele. Z jednej strony, mówi się o nim jako o postaci ważnej i w jakimś stopniu wybitnej, a z drugiej, niewielu o nim cokolwiek wie.  W Muzeum im.  Wacława i Zofii Nałkowskich w Wołominie poświęcono mu tylko jedno pomieszczenie.

Wartością Hajster jest wydobywanie z zapomnienia takich postaci.

Kilka historii chciałem zapisać, żeby po prostu nie zaginęły. Zaskoczeniem dla mnie był brak informacji o Herzu, nie licząc jakiegoś materiału hasłowego. Nałkowski, ale także Wachniewska, która na Roztoczu jest znana, ale już poza nim nie istnieje. To zapomnienie łączy też ludzi i miejsca. Jak Kanał Mościckiego, który jest i zarazem go nie ma.

A jak to się stało, że na okładce twojej książki znalazło się zdjęcie Edwarda Hartwiga?

Przypadek. Od wydawcy otrzymałem kilka propozycji okładek. Wybrałem zdjęcie, nie wiedząc, kto jest jego autorem. Powiedziałem, że to jest najlepsze zdjęcie. Dopiero potem dowiedziałem się że wykonał je Edward Hartwig na Mazowszu w 1958 roku. Gdzie konkretnie, nie wiadomo.

Na zdjęciu widoczny jest wybitnie polski element krajobrazu– wierzby. Napisałeś książkę o polskich krajobrazach, ale drzewa, ptaki, nie znają granic.

To człowiek ma potrzebę nazywania. Widząc białą plamę na mapie, stara się szybko wypełnić tę pustą przestrzeń. W ten sposób oswaja się miejsca. Przyroda bez ludzkich etykiet jest przyrodą dziką, nad którą nie panujemy. Jest w tym jakiś paradoks, że poszukujemy dzikich miejsc, ale później każde takie miejsce natychmiast nazywamy. Sam wpadłem w tę pułapkę. Kiedy z kolegą fotografem zwiedzaliśmy pokopalniany krajobraz Łuku Mużakowa, w większości jeszcze pozbawiony toponimów, sami zaczęliśmy stosować taką nomenklaturę na własne, użytkowe potrzeby. Turkusowe jezioro. Albo to pełne brzozowych tyczek.

Piszesz w Hajstrach:   „(…) angielskie landscape wywodzi się ze starofryzyjskiego jako zbitka dwóch słów: lądłopata. A więc landscape to krajobraz przekopany, przetworzony, zmieniony przez człowieka na przestrzeni wieków. Jego przeciwieństwem jest rzeczownik wilderness, czyli dzicz”.  Gdzie w takim razie szukać wilderness?

Tego wilderness chyba już nie ma. Na oceanach są wyspy śmieci, więc nawet tutaj człowiek zaznaczył swą obecność. Są oczywiście przestrzenie, w których ostatnie słowo zależy od sił natury, i tam rodzą się konflikty. Patrz: Puszcza Białowieska, Bieszczady.

Czyli są to kolejne odsłony sporu między landscapewilderness?

Między „czyńcie sobie ziemię poddaną” a światopoglądem stawiającym człowieka na równi z innymi stworzeniami, w którym człowiek nie jest królem stworzenia, a jednym z wielu elementów świata. Wiele zależy od perspektywy: jeśli twoją perspektywą jest czerpanie zasobów – wykluczy to refleksyjne podejście; jeśli perspektywa jest szersza i  nie patrzysz na las jako na plantację, ale na miejsce, gdzie zachodzą samoistne procesy biologiczne, niezależne od nas, nie będziesz ingerował. Rozmawiałem kilka miesięcy temu z leśnikiem z Uniwersytetu Rolniczego w Krakowie, który powiedział, że niezrozumiałe jest, kiedy mówimy o wydawaniu pieniędzy na ochronę przyrody. Ochrona przyrody wymaga zostawienia przyrody w spokoju – to jest ochrona przyrody. Ale moje pisanie dotyczy jednak relacji natury z człowiekiem. Miejsca, o których opowiadam, to wszystko tereny przetworzone. Wisła nie jest dzika, jest wtórnie zdziczała. Człowiek od dawien dawna z nią romansował. Więc mając to wszystko na uwadze, żeby poczuć dzikość, musimy ją sobie sami na własne potrzeby zmajstrować.

Ale jeśli cokolwiek przy niej będziemy majstrować przestanie być dzika.

Moje majstrowanie jest wyłącznie literackie. Odbywa się w mojej głowie. Jestem w stanie stworzyć dla siebie iluzję, w której gubię się na środku Mazowsza. Gubię się, bo chcę się zgubić. Na podwyszkowskie Pulwy wyjechałem skoro świt, padał śnieg i zrobiła się zadymka. Robiłem wszystko, żeby stracić orientację w przestrzeni. Oczywiście jest w tym pewna desperacja i taka próba oszukiwania siebie może być traktowana z przymrużeniem oka. Trzeba poczuć tę konwencję, to już zadanie dla czytelnika. Nie każdemu musi to pasować.  John R. Stilgoe, amerykański akademik zajmujący się teorią krajobrazu napisał, że dzikość jest wtedy, kiedy znajdujesz się w środku lasu, ileś kilometrów od zabudowań, w samochodzie kończy się paliwo, pada deszcz i właśnie zauważasz, że bateria w komórce pokazuje ostatnią kreskę. Opuszczasz strefę komfortu, robi się dziwnie.

Dla wielu sytuacja graniczna.

Bo my się chyba tej przyrody boimy. Po to znaczymy szlaki turystyczne, żeby człowiekowi było łatwiej dotknąć tego, czego nie zna, czego się obawia. Dla wielu ludzi szlak turystyczny to świętość. Tak jak we wspinaczce poręczówka, jeśli się jej trzymasz – wszystko jest w porządku.

Xavier de Maistre, francuski podróżnik, o którego wyprawach możemy przeczytać w Hajstrach, podjął (i opisał) dwie ważne podróże. Pierwszą była wyprawa po własnej sypialni w dzień; podczas drugiej miejsce eksploracji się nie zmieniło, ale podróż odbyła się nocą. Piszesz, że miał być to prztyczek w nos wielkim ekspedycjom w nieznane. Czy nie jest tak trochę z twoją książką, oczywiście w pozytywnym sensie, że chciałeś delikatne prztyczki porozdzielać?  

Może trochę podświadomie. Ale nie jest tak, że pozostawiam ten daleki świat na drugim planie i teraz będę się zajmował najbliższymi okolicami. Najchętniej pojechałbym na koniec tego świata. Do Patagonii czy na daleką Syberię. Tam byłoby z szukaniem egzotyki trochę mniej zachodu niż pod Warszawą. Jako społeczeństwo zachłysnęliśmy się pewnymi możliwościami, jedno kliknięcie i masz wakacje na Kubie czy w Japonii. Bilety lotnicze są tanie, serwisy internetowe ułatwiają znalezienie lokum, możesz mieć w smartfonie mapę dowolnego miejsca, a GPS poprowadzi cię wszędzie za rękę. To z jednej strony powiększa strefę komfortu, ułatwia poczuć się obieżyświatem. Z drugiej – powoduje, że tak naprawdę nie wychodzisz z szeroko pojętego domu.

Czujemy się dobrze przed Google Maps, bezpieczni w samochodzie, boimy się zgubić, błądzenie dla niewielu ma urok, chętniej określamy cel, liczbę kilometrów, czas dojazdu. 

Czy jesteś w Indiach, czy w Jordanii w gruncie rzeczy otacza cię wiele elementów bardzo podobnych, bo turystyka masowa ujednolica przestrzeń, miejsca są produktami. Turystyka jest masowa. Lecisz do Bangkoku, siłą rzeczy znajdujesz miejsce w dzielnicy przeznaczonej dla backpackerów, więc niby lecisz do innego kraju, w egzotykę, a tak naprawdę siedzisz w jakiejś bańce, poza którą nie wychodzisz. Jest też druga strona medalu, czyli przykład Barcelony lub Wenecji, których mieszkańcy są o krok od buntu, bo ze względu na liczbę turystów nie da się w tych miastach żyć. Nie jesteś w stanie wynająć mieszkania za rozsądne pieniądze w centrum miasta, ponieważ wszystko jest już wykupione z myślą o turystyce. W efekcie wśród mieszkańców ci turyści, którzy zawsze kojarzyli się z napływem pieniędzy, nie są obecnie tak mile widziani, bo równowaga została zachwiana.

Wyjazd warszawiaka na Pulwy jest bardziej egzotyczny niż wyjazd warszawiaka do Tunezji.

Muszą być spełnione dwie przesłanki, żeby człowiek na Pulwy pojechał: po pierwsze inspiracja, po drugie przezwyciężenie własnego lenistwa. Bo to zgoła inna wyprawa. Nie udasz się na lotnisko, nie wsiądziesz do samolotu, którym polecisz w konkretny punkt, a później za głosem GPS-u nie udasz się do hotelu. Zamiast tego musisz usiąść nad mapą, ocenić rozległość miejsca, wybrać skąd dokąd przejdziesz, jak najsensowniej obejdziesz naturalne przeszkody, skąd najłatwiej wrócisz potem do domu. A w terenie i tak okaże się, że mapa nie nadąża, drzewa rosną za szybko, a droga jest trudna do przebycia. Jesteś więc poza strefą komfortu, bo nie wszystko idzie zgodnie z planem.

Czyli upominasz się o turystę z klasycznym plecakiem, z jakim Werner Herzog wyruszył w kierunku Francji, turystę, którego fetyszem są oczy.

Nie zabieram ze sobą przewodnika turystycznego, tylko mapę. Obieram kierunek tam, gdzie wydaje się być ciekawie, posiłkując się np. tą właśnie mapą, a może usłyszaną wcześniej relacją, odbytą kiedyś rozmową lub śladami wyczytanej historii.

Wyszukujesz ślady, podążasz za nimi i sam je zostawiasz, za twoją książką można ich wiele podjąć.

Świetnym miejscem poszukiwania śladów jest literatura. To literatura nakierowała mnie na zajmowanie się przyrodą. Choćby taki Newerly. W centrum jego prozy stał niewątpliwie człowiek, ale był to człowiek żyjący w przyrodzie. Sam fakt, że Newerly dwa miesiące wakacji spędzał na kajakowej włóczędze po kraju wymownie rzutował na jego późniejsze pisanie. Podróżując za Newerlym i innymi chciałem też podeprzeć się trochę ich autorytetami. Zobaczyć, jak dana przestrzeń zmieniła się wraz z upływem czasu. Podzielić odpowiedzialnością.

Ruskin, o którego sposobie patrzenia piszesz w jednym z rozdziałów, uważa, że każde konfrontowanie siebie z horyzontem prowadzi do spotkania patrzącego z samym sobą. Kiedy ty patrzysz, podejmujesz walkę o pewien obiektywizm czy masz świadomość, że walka o to jest daremna?

Kiedy zaczynałem książkę pisać, intensywnie starałem się walczyć o ten obiektywizm. Odzywał się we mnie dziennikarz, który musi wysłuchać wszystkich stron i dotrzeć do jak największej liczby źródeł. Ale im dalej pisałem, tym częściej pojawiała się myśl, że książka będzie tylko wtedy interesująca, gdy przedstawię swoje subiektywne spojrzenie. Dlatego nie do końca odbieram ją jako reportaż.  To są moje impresje. Ktoś inny na Pulwach przeżyje zawód. Na Pustyni Błędowskiej nie zobaczy bezkresu. To dlatego we wstępie tak dużo piszę o perspektywie. Żeby zasugerować czytelnikowi moją strategię:  przy odrobinie dobrej woli jesteśmy w stanie pewnych rzeczy nie widzieć, umówić się z samym sobą, że ich nie widzimy. A zamiast nich – widzimy inne. Płyniemy Wisłą i zapominamy o wale powodziowym, o życiu, które za nim się toczy. Jak u konia z klapkami na oczach, świadomie zakrzywiamy swoje patrzenie.

Gdzie teraz będzie można cię spotkać?

Warunkiem takiego patrzenia na przestrzeń jest samotność, więc życzę czytelnikom, żeby nie spotkali mnie nigdzie (śmiech), bo jeszcze wejdę im w widok i popsuję wrażenie obcowania z pustką.

kwiecień 2018

Adam Robiński – dziennikarz, pisarz. Stały współpracownik Tygodnika Powszechnego, publikuje też m.in. w PiśmieNational Geographic Polska. W październiku 2017 ukazała się jego debiutancka książka Hajstry. Krajobraz bocznych dróg, za którą otrzymał Nagrodę Magellana oraz Travelera (w kategorii podróżnicza książka roku). Był również nominowany do nagród literackich m. st. Warszawy, Gombrowicza i Conrada.

Krzysztof Bąk  redaktor, ukończył filologię polską na Uniwersytecie Marii Curie-Skłodowskiej, archiwista w Grupie Mowa Żywa, był przewodnikiem autora po ukraińskim Polesiu.

 

Kultura Enter, 2018/04 nr 85
Jezioro Świtaź na terenie Szackiego Parku Narodowego, Ukraina. Fot. Krzysztof Bąk.

Jezioro Świtaź na terenie Szackiego Parku Narodowego, Ukraina. Fot. Krzysztof Bąk.

Pulwy w listopadzie. Większość ptaków odleciała, te, które zostały, schowały się poza kadrem. Jest pusto. Fot. Adam Robiński.

Pulwy w listopadzie. Większość ptaków odleciała, te, które zostały, schowały się poza kadrem. Jest pusto. Fot. Adam Robiński.

Pierwsza załogowa misja na Enceladusa, czyli teren dawnej kopalni Stanisław w Górach Izerskich. Fot. Adam Robiński.

Pierwsza załogowa misja na Enceladusa, czyli teren dawnej kopalni Stanisław w Górach Izerskich. Fot. Adam Robiński.

Wisła. Miejsce po dawnej przeprawie promowej. Fot. Adam Robiński.

Wisła. Miejsce po dawnej przeprawie promowej. Fot. Adam Robiński.