ROZMOWA (ZARZĄDZANIE KULTURĄ). Fasada jako metafora instytucji kultury
Z Magdaleną Ujmą i Pawłem Brożyńskim rozmawiają Magdalena Linkowska i Agnieszka Cieślak
Magdalena Linkowska: Tematem naszej rozmowy jest kryzys instytucji kultury w Polsce. Zagadnienie to pojawia się przy okazji wystawy Fasada (2020) Moniki Sosnowskiej prezentowanej obecnie w Galerii Labirynt w Lublinie. Fasada to opadająca z sufitu galerii, powyginana, „bezkształtna” forma. Coś, co było kiedyś reprezentacyjną częścią budowli, uległo deformacji, otrzymało zupełnie inny kształt, który zaprzecza swojej wcześniejszej użyteczności.
Zacznijmy od pytania o diagnozę sytuacji, w jakiej tkwi obecnie świat sztuki. Kryzys instytucji jest oczywisty chyba dla wszystkich zaangażowanych w kulturę, ale w jakim jego momencie dziś się znajdujemy? Co zmieniło się w ciągu ostatnich lat w obszarze instytucji kultury? Czy pandemia ten kryzys jedynie pogłębi, uwydatni, czy może jest dobrym momentem do dokonania daleko idących zmian? Zarówno Ty, Magdo, jak i Ty, Pawle, zajmowaliście się tematem krytyki instytucjonalnej już wiele lat temu, kiedy termin ten był w Polsce stosunkowo mało zrozumiały i rzadko stosowany. Przypomnę, że Magda Ujma już ponad dziesięć lat temu, wraz z Anną Smolak przeprowadziła w Galerii Labirynt w Lublinie seminarium w ramach międzynarodowego projektu Giant Step poświęconego „marzeniu o idealnej instytucji”, natomiast Paweł Brożyński jest redaktorem książki pod tytułem Krytyka instytucjonalna wobec transformacji – jednej z pierwszych w Polsce publikacji na ten temat.
Magdalena Ujma: Odpowiem na pytanie dotyczące możliwości zmiany. Moim zdaniem szansa jest bardzo mała, choć widzę spore poruszenie w środowisku. Kiedy instytucje kultury zostały zamknięte z powodu pandemii, natychmiast położono nacisk na działania w sieci. Dominowało ogólne poczucie przymusu. Czuliśmy więc przymus pokazywania, że jesteśmy potrzebni, że wciąż pracujemy, żeby polityków i obywateli głowa nie bolała, że przejadamy pieniądze z podatków. W konsekwencji wyprodukowaliśmy tyle wydarzeń online, że nie można było za nimi nadążyć, jeżeli ktoś w tym stresującym czasie w ogóle chciał za nimi nadążać. Z drugiej strony, pojawiło się dużo autorefleksji, dyskusji dotyczących tego, dokąd idziemy, bronienia się przed nadprodukcją. Obserwowałam to na przykładzie Cricoteki, gdzie pracuję. Ku mojemu zdziwieniu i zadowoleniu pojawił się tu oddolny opór pracowników, konkretnie osób zajmujących się edukacją, ponieważ to na nie spadł największy ciężar oczekiwań, żeby natychmiast planowały wydarzenia online. One powiedziały: nie. Nie chodziło o to, że nie umiały, ale nie zdecydowały się robić czegoś ad hoc, ponieważ stało to w kompletnej sprzeczności z tym, nad czym zaczęły już pracować. Wydaje się zatem, że nie jest źle, kiedy od środka idzie refleksja nad warunkami naszej pracy, ale nie wierzę, że to się przełoży na coś poważniejszego. To raczej jednostkowy przykład. Mam obawy, że kiedy lockdown się skończy, pojawi się polityka zaciskania pasa i oszczędzania na kulturze. Nadzieja pozostaje w pracownikach instytucji i ludziach, którzy wokół tych miejsc krążą, którzy zdają sobie sprawę z tego, że jesteśmy jednak na trochę innym etapie niż kiedyś, mamy więcej świadomości tego, co się dzieje, i co robi z nami władza. I powinniśmy o tym głośno mówić.
Paweł Brożyński: Moja odpowiedź jest jednoznaczna. Nie widzę szansy, żeby w krótkiej perspektywie – roku, dwóch lat – cokolwiek zmieniło się na lepsze. Sytuacja kultury, sztuki, nauki, bo te dziedziny są ze sobą powiązane, już przed pandemią była bardzo zła i już wtedy ta fasadowość była wyraźna. Pandemia jest gwoździem do trumny. Magda wspominała o pozytywnych oddolnych zjawiskach, które można by nazwać nieposłuszeństwem obywatelskim – na pewno są one ważne i z pewnością będą miały miejsce, ale poza tym, że będą one świadectwem heroizmu pojedynczych jednostek, nic się nie zmieni. Jestem głęboko o tym przekonany. Sytuacja tych trzech pól, które się zazębiają, a podpadają pod przynajmniej dwa różne ministerstwa, jest od lat zła. Nie tylko za tych rządów, za poprzednich było podobnie. Z mojej perspektywy pokoleniowej, odkąd wszedłem w ten świat jako dorosły człowiek, kultura, sztuka i nauka zawsze były instrumentalnie wykorzystywane do celów politycznych. Porównując podejście do kultury za czasów PO i PiS, oczywiście można powiedzieć, że czymś innym jest na przykład program grantowy „Patriotyzm Jutra”, który pamiętamy sprzed ponad dekady niż obecne obchody stulecia odzyskania niepodległości. Dziś możemy z łezką w oku wspominać, że kiedyś były takie programy jak „Patriotyzm Jutra”, ale koniec końców zasada zarządzania kulturą jest zawsze taka sama – czyli wspieramy twórców/twórczynie, artystów/artystki, badaczy/badaczki itd. ponieważ zakładamy, że spełnią konkretną rolę wymyśloną w gabinetach urzędników. Jest to oczywiście związane z projektariatem, grantozą – tymi zagadnieniami, które są całkiem nieźle opracowane w krytycznym dyskursie przez takie osoby jak Kuba Szreder, Mikołaj Iwański czy Karol Sienkiewicz, którzy współredagowali „Czarną księgę polskich artystów”, ale nigdy nie zostały poważnie przedyskutowane na poziomie politycznym. Dramatyzm obecnej sytuacji, od czasu rządów PiS, polega na tym, że dyrektywy wyznaczane odgórnie są już nie tylko śmieszne czy absurdalne, ale szkodliwe społecznie, promują antywartości. Do tego zaraz zaczną się olbrzymie cięcia związane z pandemią, które uniemożliwią normalne działanie instytucjom na najbliższe miesiące czy lata. Przechodząc do konkluzji, pandemia nie okaże się żadnym punktem zwrotnym, uwydatni tylko wszystko to, co jest najgorsze. Jedyna szansa jest taka, że w pewnym momencie, kiedyś w przyszłości, ale to już nie będzie miało żadnego związku z pandemią, na najważniejszych szczeblach ministerialnych pojawią się ludzie, którzy uznają, że kultura, sztuka i nauka nie są działaniami, które mają mieć instrumentalny charakter, tylko że są przestrzeniami aktywności człowieka, które mogą się swobodnie rozwijać w oparciu o spontaniczne chęci, działalność samych twórców i twórczyń. Bez tego myślenia zmienienie fasadowości kultury nigdy nie będzie możliwe.
M.U.: Paweł ma rację. Od czasu kiedy z Anią Smolak robiłyśmy seminarium w ramach projektu Giant Step w Labiryncie – od momentu tych pierwszych inicjatyw związanych z wprowadzeniem refleksji nad krytyką instytucjonalną, nad istotą zmian w posttransformacyjnej Polsce i po wejściu do Unii – powstało dużo badań i opracowań dotyczących tego tematu. Faktycznie nie jesteśmy w tym samym punkcie i siedząc tu i analizując naszą sytuację, będziemy jedynie powtarzać to, co napisał o wiele zgrabniej Kuba Szreder, co powiedział o wiele bardziej sarkastycznie Mikołaj Iwański itd. Jako ludzie kultury i sztuki jesteśmy za słabi, żeby lobbować u tych, którzy decydują o sytuacji instytucji. W tym, co Paweł powiedział, jest wątek czarnowidztwa dotyczący tego, że sztuka, nauka czy kultura rozumiane są wyłącznie użytkowo, to znaczy okazują się przydatne tylko w konkretnych sytuacjach, kiedy trzeba na przykład świętować ważną rocznicę albo kiedy włodarze chcą się pochwalić tym, jak dobrze radzą sobie z imigrantami, którzy przychodzą grzecznie na zajęcia do galerii (co jest zresztą infantylizacją tych ludzi i lekceważeniem ich problemów). Mówię tu zatem o niezrozumieniu słowa „kultura”, które jest okrojone z tego, co w nim najważniejsze. Słowo „kultura” odmieniane jest przez wszystkie przypadki, tymczasem traktuje się ją jak propagandę, rozrywkę, opium dla ludu. Brakuje natomiast tego egzystencjalnego odcienia kultury, naddatku związanego z mówieniem o naszej kondycji.
P.B.: Tak. W ogólnym odbiorze grantobiorcy i grantobiorczynie, beneficjenci i beneficjentki jakiegoś stypendium czy ktoś, kto dostaje pieniądze od instytucji za tekst albo przeprowadzenie dyskusji – są traktowani jako potencjalni defraudanci/defraudantki, czy naciągacze/naciągaczki. Weźmy pod uwagę, że jeśli ktoś buduje drogę, to poświęcił na to czas, wykorzystał materiały i oczywistym jest, że należą mu się za to pieniądze, a w odniesieniu do sfery kultury i sztuki czy nauki panuje ciągle wielkie zdziwienie: na co komu te pieniądze? Nasza praca jest widziana przez władzę, a nawet bardziej konserwatywną część naszego własnego środowiska, jako element hobby czy rozrywki, a nie jak coś, co jest ważne, co wymaga wysiłku, zaangażowania, doświadczenia, sieci kontaktów, które buduje się latami. Takie podejście to constans. Tymczasem dla setek ludzi z pola kultury, nauki, sztuki zaczyna się czas, w którym będą musieli się poddać, zrezygnować. Tak jak w tym słynnym w sieci filmie „Rok, w którym porzuciłem sztukę”. To się zacznie dziać już za chwilę, ponieważ poziom desperacji jest olbrzymi i jeśli ktoś nie ma wsparcia z zewnątrz, to nie ma czego tu szukać. Istnieje naprawdę bardzo ograniczona grupa ludzi, którzy mogą sobie pozwolić na to, żeby zajmować się kulturą.
Agnieszka Cieślak: Wydaję mi się, że ten poziom desperacji powiększa paradoks świata sztuki, który obecnie obserwuję. Objawia się on tym, że od jakiegoś czasu wciąż rozmawiamy o nadprodukcji, o zmianie perspektywy, także ze względu na wątki ekologiczne, a w momencie, kiedy zaczęła się pandemia, niemalże odruchowo zaczęliśmy pokazywać się jako grupa superproduktywna. Kultura weszła do sieci z olbrzymią ilością wydarzeń, chociaż coraz więcej osób zauważa ogromne zmęczenie tą sytuacją. Do tego dochodzą cięcia ekonomiczne, miasto zabiera nam 10 proc. budżetu rocznego. Mamy więc coraz mniej pieniędzy i „rozdwojenie jaźni”. Jak zatem budować przyszłość?
P.B.: Mamy dwie perspektywy czasowe: jedna krótkotrwała, czyli czas lockdownu i kompletnego chaosu, oraz dłuższą perspektywę kilku lat. Moment, w którym znajdujemy się teraz, to zupełnie zwariowany czas i chyba wszyscy się zgodzimy, że trudno w takim przypadku znaleźć mądrego. Nie chcę przy tym usprawiedliwiać władzy, bo chociaż nie śledziłem dokładnie, na czym polega program „Kultura w sieci”, to słyszałem szereg różnych wypowiedzi osób, którym ufam i które cenię, że od strony czysto logistycznej system granatowy został położony spektakularnie. Rzeczywiście artyści mogą mieć wiele pretensji do ministerstwa i oczywiście tego typu błędów należało uniknąć. Natomiast na dłuższą metę nie ma wątpliwości, że sytuacja pandemii, która nie wiadomo kiedy się skończy, będzie miała ogromne skutki ekonomiczne, społeczne i cywilizacyjne ciągnące się latami. Gospodarka po 2008 roku podniosła się gdzieś dopiero w połowie następnej dekady, więc trwało to właściwie dziesięć lat i trudno przewidywać, żeby skutki dzisiejszej sytuacji były mniej dalekosiężne. W dłuższej perspektywie trzeba wszystko na nowo przemyśleć. Pewnie będzie się dało tworzyć sztukę i wystawiać ją w jakichś normalnych okolicznościach na zasadach tzw. nowej normalności, ale pojawi się problem finansowy, szczególnie w takim kraju jak Polska, gdzie kultura, sztuka i nauka naprawdę nie mają cywilizacyjnie usankcjonowanego miejsca w życiu społecznym. Dylematy nadprodukcji zaraz mogą zniknąć, bo po prostu radykalnie zmniejszy się liczba osób, które będą mogły zajmować się kulturą.
M.U.: Jeśli mogę się wtrącić, to chcę powiedzieć, że zawsze będą młodzi ludzie, którzy wychodzą z uczelni i szukają pracy. Nie wiem, czy zauważyliście, ale tak naprawdę instytucje kultury wypełniają swoje braki kadrowe głównie młodymi ludźmi, którzy są stażystami, wolontariuszami i robią bardzo dużo czarnej roboty. Kiedy natomiast zdobywają doświadczenie, zaczynają być bardziej samoświadomi i żądają więcej, to zwyczajnie muszą się pożegnać z pracą. Tak to wygląda.
P.B.: Tylko że sytuacja ekonomiczna może się o tyle pogorszyć, że liczba tych osób dramatycznie się zmniejszy. Weźcie pod uwagę fakt, że całe rzesze młodych ludzi kończących studia lub będących tuż po nich, którzy pracowali gdzieś na zasadzie wolontariatu albo bezpłatnego stażu, brały się z tego, że w dużej mierze oni gdzieś dorabiali albo zwyczajnie sponsorowali ich rodzice. Jeżeli oni tej pracy, w knajpie na przykład, nie dostaną albo rodzicom obetną pensje o 30 proc., to i oni nie będą mogli sobie pozwolić na „hobbistyczne” działanie w kulturze. Chociaż więc, jak Magda mówi, zawsze tacy będą, to wkrótce może ich być po prostu znacznie mniej.
M.U.: Zastanawiam się, jak w takiej sytuacji zerwać z fasadowością naszych instytucji? Właściwie wszystko, o czym mówimy, da się zamknąć w tej metaforze fasady. Nie zapomnę słów, które jak refren powracały podczas mojej pracy w Bunkrze Sztuki i brzmiały: „tylko róbmy tak, żeby nie było wstydu”. I to jest ta cała fasadowość. Wstyd. Wstyd jako psychologizacja tego, co dzieje się z naszymi instytucjami… Jak zerwać z tą fasadowością, z tym „postaw się, a zastaw się”? Spójrzcie, mamy dużo instytucji sztuki czy kultury. Te instytucje z zewnątrz mają wszystko, czego potrzeba. Mają księgarnie, dobrze zrobione ulotki, plakaty, mają listę wydarzeń, mają to, co instytucje na Zachodzie, na tym mitycznym Zachodzie, do którego cały czas się porównujemy. Jednak o tym, co dzieje się w środku, wiemy tylko my, a także wiedzą o tym psychologowie, psychoterapeuci, psychiatrzy, którzy mają bardzo dużo pacjentów rekrutujących się z pola kultury. Jak tę fasadowość przełamać? Pierwsza rzecz, która przychodzi mi do głowy, to większa solidarność. Instytucje kultury, co wiem z doświadczenia, z reguły nie są zgranymi zespołami. Być może chodzi o tę dużą rotację, która zazwyczaj w takich instytucjach panuje, o to, że ludzie nie są w stanie się zasiedzieć, bo ciągle przyjmowani są nowi, którzy zdobywają doświadczenie i odchodzą, i tak dalej, i tak dalej.
P.B.: Abstrahując od konkretnego przykładu instytucji, zdaje się, że często dyrekcji nie zależy na tym, żeby powstało jakiekolwiek poczucie wspólnoty, ponieważ to poczucie wspólnoty jest rodzajem zagrożenia dla autokratycznego sposobu zarządzania w instytucjach kultury i może być podstawą do jakichś roszczeń. Oczywiście wiadomo, że wszystkie akty nieposłuszeństwa obywatelskiego, np. strajki, protesty, są ważne i powinny się dziać. Nie mam jednak żadnych wątpliwości, że to po prostu nie przyniesie skutków. W jakichś drobnych wypadkach, gdzieś ktoś dostanie 100 zł podwyżki, gdzieś kogoś uda się uratować przed zwolnieniem, ale możliwości na diametralną zmianę tu nie widzę. Bardziej optymistyczny jestem, kiedy myślę o dłuższej perspektywie. Chodzi mi przede wszystkim o edukację na bardzo wczesnym poziomie wychowania, na poziomie szkoły podstawowej albo wcześniej. To jest zadanie dla całego środowiska, żeby każdy, kto kończy szkołę podstawową, miał elementarne pojęcie na temat tego, czym jest sztuka, czym jest filozofia, że kategorie takie jak prawda, piękno, poznanie można problematyzować i tak dalej. To powinno zostać wprowadzone do kanonu edukacji na poziomie ogólnopolskim wszędzie, żeby ktoś, kto w przyszłości skończy technikum samochodowe i będzie w Bieszczadach pracował jako mechanik miał na ten temat pojęcie tak samo jak dziecko Trzaskowskiego w Warszawie. Według mnie to jest jedyna możliwość, że za 15–20 lat coś się zmieni. Jeżeli nie będziemy w stanie tego zrobić, to możemy sobie tak rozmawiać przez kolejne 50 lat i będziemy cały czas w tym samym punkcie.
M.L.: Spróbujmy pójść w tę stronę, mianowicie zastanówmy się, co można, co powinniśmy zrobić, żeby było lepiej?
M.U.: Póki co mam dwie, dosyć banalne, myśli, które jednak pojawiają się notorycznie w dyskusjach o stanie instytucji. Róbmy mniej wydarzeń i niech będą one mniej spektakularne. Niech wystawy trwają dłużej, niech to będą przyzwoite wystawy, ale bez „wodotrysków”, że tak powiem. Skupmy się na publiczności. Można zrobić cykl dobrych wykładów, bez jakichś fajerwerków. Pamiętacie, jak w pewnym momencie zaczął się niesamowity szał na edukację w instytucjach kultury? Stało się tak dlatego, że pojawiła się możliwość dostawania grantów i działy edukacji zaczęły wtedy puchnąć, robić się właściwie głównymi działami programowymi w instytucjach. Zaczęto wówczas wymyślać niesamowite wydarzenia – ale w końcu nie o to przecież chodzi. Chodzi o kontakt, o spotkania w galerii dla różnych grup wiekowych, dla ludzi z różnym przygotowaniem, o regularne oprowadzania po wystawach. Naprawdę zawsze na takie wydarzenia przychodzi wdzięczna publiczność. Nie zapomnę, jak w Bunkrze Sztuki zorganizowano oprowadzanie po wystawie „Przekleństwa wyobraźni”, którą kuratorowałam razem z Karoliną Bujnowicz. Przyszła grupa osób, było strasznie gorąco i jeden starszy pan zemdlał. Przeraziłyśmy się, ale kiedy go ocuciliśmy, on nie pozwolił wyprowadzić się z galerii, bo chciał dotrwać do końca oprowadzania. Jestem właśnie za tym, żeby w galeriach sztuki zamiast wydarzeń wymyślonych na siłę były po prostu dobre spotkania i oprowadzania prowadzone przez mądrych ludzi, z dużą wiedzą i umiejętnościami jej przekazywania. Od razu jednak muszę zastrzec, że jeżeli chodzi o zmniejszenie wydarzeń, to trzeba tu wspierać naszych szefów, bo pamiętajcie, że każda instytucja musi składać sprawozdania i jeśli zrobi mniej wydarzeń, to musi się z tego tłumaczyć.
P.B.: Powrócę do sprawy edukacji. Całe nasze środowisko powinno wywierać na Ministerstwo Edukacji presję, żeby pewne treści weszły do ogólnopolskiego kanonu nauczania. Edukacja organizowana przez instytucje kultury, szczególnie skierowana do dzieci i młodzieży – którą trudno przecenić – niestety w dużej mierze powiela różnice społeczne. Na te zajęcia przychodzą dzieci pochodzące z domów, gdzie nawet jeżeli ktoś się sztuką nie interesuje, to przynajmniej daje przyzwolenie na to, żeby się nią interesować. Jak myślicie, jak wiele dzieci usłyszy jednak, że sztuka współczesna to brednie? Natomiast na poziomie instytucji przydatna byłaby regularnie stosowana terapia grupowa z dyplomowanym psychoterapeutą dotycząca współpracy. Cała ekipa siada w kółku i rozmawia ze sobą, nie ma hierarchii – tak samo o swoich problemach musi porozmawiać dyrektor, jak i ktoś, kto pracuje tam od dwóch miesięcy. Tylko który dyrektor się na to zgodzi?
M.U.: No właśnie. Zgodzi się pod warunkiem, że nie będzie uczestniczyć, a się przysłuchiwać, co jest rodzajem mobbingowania.
P.B.: Instytucje kultury, akademie sztuk pięknych i uniwersytety moim zdaniem ustawowo powinny mieć obowiązek jakichś superwizji, konsultacji, terapii grupowej, czegoś takiego, bo skala patologii psychologicznych, z którą mamy tam do czynienia, jest wielka.
M.U.: Całkowicie się z tym zgadzam. Przeszłam przez wiele instytucji i faktycznie poziom zmęczenia i toksyczności jest niesamowity. Chciałam też dodać, że instytucje powinny mieć zredukowaną hierarchię i być dosyć poziomo zorganizowane. Chociaż z drugiej strony rodzi to poważny problem, ponieważ pracownicy nie zdobywają wówczas doświadczenia kierowniczego i nie mogą potem startować w konkursach na stanowiska dyrektorskie. Kolejna moja uwaga dotyczy tego, że ludzie pracujący w instytucjach kultury powinni mieć większe poczucie sprawczości i odpowiedzialności. W większości traktuje się ich zamordystycznie i infantylizuje, odbierając możliwość decydowania – albo mamy do czynienia z autorytarnym dyrektorem, albo z kolei organizuje się zebrania, na których debatuje się godzinami i w konsekwencji o niczym nie decyduje. W ten sposób podejmowanie decyzji niewiarygodnie się przeciąga. Zatem większa sprawczość dla pracowników, większe pole odpowiedzialności i oczywiście elastyczny czas pracy. Mam nadzieję, że ten czas pracy zdalnej spowodowanej pandemią czegoś nas nauczy. Część pracy można wykonywać w domu, z tym że tutaj mam kolejne zastrzeżenie dotyczące wykorzystywania jako biura naszych pomieszczeń domowych, naszego sprzętu, internetu, za który płacimy, i tak dalej.
A.C.: O tym zaczyna się coraz więcej mówić, tzn. o potrzebach i możliwościach pracy zdalnej w kulturze. Pracownicy merytoryczni mogą z powodzeniem część pracy wykonać w domu, potrzebują bowiem skupienia, a w instytucji kultury, gdzie ciągle coś się dzieje, jest to trudne. Tylko rzeczywiście, organizując pracę w domu, robimy z niego biuro.
P.B.: Wracając do zagadnienia organizacji i zarządzania instytucjami, to problem jest, moim zdaniem, zawsze ten sam, czyli sposób dobierania ludzi na wysokie stanowiska kierownicze. Pod uwagę bierze się merytorykę, doświadczenie związane z pracą stricte zawodową, kontakty w środowisku, osiągnięcia, książki, wystawy, nagrody itd. To bardzo ważne, tylko problem w tym, że rozwój intelektualny kogoś, kto idzie do instytucji np. ze świata uniwersyteckiego, albo kogoś, kto ma świetne doświadczenie kuratorskie nie sprawia automatycznie, że będzie on/ona w sprawny sposób zarządzać zespołem ludzi, mierzyć się z wymaganiami psychologicznymi, różnymi napięciami. Żyjemy w kraju, gdzie mamy dziesiątki dyrektorów, którzy nie są do tego w żaden sposób przygotowani. To jest tylko i wyłącznie szczęśliwy traf, że akurat ktoś jest rozsądnym, mądrym człowiekiem. Ta masowa niekompetencja jest w Polsce straszna. Ktoś może być wybitnym naukowcem, świetnym kuratorem czy kuratorką, mieć super kontakty, gigantyczną wiedzę, pomysłowość, ale może zwyczajnie nie umieć się dogadać z ludźmi, poprowadzić spotkania od początku do końca, rozwiązać konfliktów. To są różne kompetencje, które nie muszą iść ze sobą w parze. Nie można oprzeć całego systemu instytucji kultury w Polsce na przypadku.
M.U.: Paweł rzeczywiście trafił w bardzo czuły i ważny punkt, czyli kryzys przywództwa. Właściwie taka nieumiejętność zarządzania jest tak naprawdę powszechna. Gdzie nie spojrzeć w instytucjach kultury jest z tym problem i ludzie są zastraszeni. Rzadkie są przypadki, kiedy pracownicy potrafią się postawić, raczej odchodzą, stąd ta wielka rotacja: ludzie już po prostu nie mogą wytrzymać, więc odchodzą i szukają jakiegoś miejsca zahaczenia gdzie indziej. Ale tego jest naprawdę mnóstwo i dyrektorów rzeczywiście się nie testuje, nie szkoli w zakresie zarządzania ludźmi, a jeszcze są oni właśnie bardzo często „nieruszalni” i mówią bezczelnie pracownikom: możesz sobie szukać innego miejsca.
P.B.: Mam konkretny pomysł, pewnie nierealny w obecnych okolicznościach, aby wprowadzić obowiązek ukończenia przez kandydata/kandydatkę na dyrektora/dyrektorkę studium administracji państwowej, gdzie nauczą się zarządzania, dowiedzą, co to negocjacje, radzenie sobie w sytuacjach kryzysowych itd. W większości prywatnych korporacji, z których często się naśmiewamy albo patrzymy na nie z wyższością, ludzie przechodzą tego typu szkolenia. Dlaczego ktoś, kto zarządza Muzeum Narodowym, w którym pracuje 600 czy 700 osób, często ma doświadczenie organizacyjne np. takie, że kierował wydziałem albo jakimś małym instytutem badawczym, gdzie wszyscy się znają – a teraz wchodzi w sytuację z milionem różnych niezałatwionych historii.
M.L.: Tak, to z pewnością powoduje sytuacje patologiczne, jak chociażby takie, że instytucje sztuki współczesnej, ale też i inne, które mają wizerunek miejsc otwartych, gościnnych, demokratycznych w rzeczywistości są przemocowe, wewnątrz utrzymują to, czemu na zewnątrz się przeciwstawiają. Pokazujemy artystów/artystki atakujących system, ale sami chyba nie mamy odwagi i siły zmienić własnej sytuacji.
P.B.: Mówisz o tych artystach i artystkach, którzy krytykują system, stawiają jakieś niewygodne pytania i tak dalej, a ja myślę o tym, że to jest absolutna mniejszość. Zdecydowana większość artystów i artystek w ogóle nie stawia takich pytań – to jest pierwsza sprawa, a po drugie to nieposłuszeństwo obywatelskie, powiedzenie „nie”, jest totalnie czymś niezwykłym i raczej niespotykanym. Co więcej, mówimy, że dziś potrzebna jest solidarność polegająca na tym, że jeśli ktoś na przykład nie zapłaci artyście/artystce za wystawę w galerii, to ta powinna być zbojkotowana przez innych twórców i twórczynie. Tylko pamiętajcie, że co roku ASP kończy kilkaset osób, które nigdy nie miały wystawy indywidualnej w żadnej galerii, i oni/one są w stanie zrobić sobie wystawę nawet za darmo, ponieważ tego potrzebują. Znajdzie się wiele takich osób, które wyprodukują wystawę z pieniędzy mamy czy taty i jeszcze zapłacą za druk katalogu.
M.U.: To jest niesławny przykład Bunkra Sztuki w Krakowie, który miał być otoczony bojkotem, ale oczywiście znajdują się tacy, i to wcale nieźli artyści, którzy się godzą, żeby w tej otoczonej niesławą instytucji mieć wystawę. Wydaje mi się jednak, że przede wszystkim musimy sobie uświadomić, iż jesteśmy grupą zawodową. To jest dla nas bardzo ważne, ponieważ czujemy się słabi. Istnieje przecież Otwarte Forum Sztuki Współczesnej walczące nie tylko, chociaż głównie, o artystów. OFSW najszybciej reaguje w sytuacjach, gdy pojawiają się niesłuszne zwolnienia czy konflikty z instytucjami. Istnieją też takie organizacje jak AICA (Międzynarodowe Stowarzyszenie Krytyków Sztuki), które obecnie pod przewodnictwem Luizy Nader stało się bardzo aktywne. AICA pisze dużo listów otwartych, co bardzo mi się podoba. Ta organizacja zrzeszająca krytyków pokazuje, że są oni znaczącym, chociaż małym i niszowym, środowiskiem, które potrafi zdobyć się na głos sprzeciwu. Rozmawiałam jakiś czas temu z Luizą Nader, która mówiła, że otrzymują z ministerstw listy z odpowiedziami. Sama byłam jedną z osób, które układały list poświęcony sytuacji artystów w czasie pandemii. Na ten list odpowiedziała pani wiceminister i chociaż mało wskóraliśmy, nie możemy zaprzestać takich działań.
M.L.: Dysponujemy jeszcze jakimiś innymi narzędziami weryfikującymi, narzędziami obrony pracowniczej, obywatelskiej?
P.B.: Generalnie doświadczenie mamy takie, że w pewnym momencie pracownicy są w stanie się zawziąć i coś tam ugrać, ale szkody finansowe i szkody psychiczne są nie do odrobienia – wystarczy spojrzeć na niedawną historię dyrektorów Muzeum Narodowego w Warszawie.
M.L.: No tak, ale wydaje mi się, że dziś jednak kładzie się nacisk na to, że instytucje tworzą ludzie, grupy ludzi, zespoły.
P.B.: Pełna zgoda, czasy takiego romantycznego, a jednocześnie bardzo toksycznego modernizmu, w którym wiara w demiurgiczną rolę jednostki, której wszystko i wszyscy dookoła powinni się podporządkować, chyba już dawno są za nami. I o ile należy szanować wolność twórczą i pewną autorskość też, to nie za wszelką cenę. Ludzie aspołeczni, tacy, którzy nie potrafią się dogadywać z innymi, nie powinni zarządzać. Trzeba być na to bardzo wyczulonym, tym bardziej, że taka właśnie romantyczno-modernistyczna wizja sztuki, ta negatywna oczywiście i źle zrozumiana, przez tę narrację o autorskich instytucjach tylko się zaostrza. Są tacy, którzy jeśli nie mogą krzyknąć na swojego podwładnego, cierpią tak jak Sołżenicyn w Związku Radzieckim, że mają zakneblowane usta i związane ręce. Tak nie jest, potrzebny nam szacunek i to trzeba ludziom wreszcie uświadomić, szczególnie w naszym kraju.
A.C.: Skoro wspomnieliśmy o instytucjach autorskich, powróćmy na koniec jeszcze na chwilę do przeszłości. Magdo, pisałaś ostatnio o Andrzeju Mroczku, w którym znajdujesz pozytywny wzorzec dyrektorski.
M.U.: Tak. Oczywiście należy pamiętać, że czasy Mroczka były okropne – szalała cenzura, a to, co działo się w galerii, niejednokrotnie obserwowali smutni panowie. Nie należy więc zbytnio oddawać się nostalgii za minionymi czasami, za PRL-em. Wydaje mi się jednak warte zapamiętania, że instytucje kultury były wówczas, jak ujmuje to obecny dyrektor Galerii Labirynt Waldemar Tatarczuk, takimi niszami w rzeczywistości – miejscem, gdzie przychodziło się jak na jakieś święto, żeby spotkać ludzi i porozmawiać z nimi, ogrzać się w tej atmosferze. Oczywiście była to atmosfera względnej wolności, parasol chroniący przed złą rzeczywistością, szarą i przykrą. Najważniejsze jest to, że wokół galerii Mroczka funkcjonowało środowisko. Odwołam się tu do własnych doświadczeń. Kiedy zaczęłam pracować w Bunkrze Sztuki, to była końcówka dyrektorowania Jarosława Suchana. Wówczas wokół tej galerii również było środowisko. Po odejściu Suchana to środowisko się rozproszyło, rozpadło, ale fakt, że istniało, jest bardzo ważny. Wydaje mi się, że kuratorzy powinni trochę popracować nad własnym ego i zrobić więcej miejsca dla artystów/artystek i środowiska. Wracając do Mroczka – myślę, że był tak ceniony, ponieważ umiał słuchać artystów, a paradoks polegał na tym, że Mroczek, choć sam twierdził, że jest awangardzistą, w rzeczywistości miał konserwatywne poglądy, odmienne od tych, jakie mieli związani z nim artyści, np. Jan Świdziński, który był przedstawicielem postmodernizmu w myśleniu o sztuce. Chodzi mi o to, że Mroczek umiał zbudować dla ludzi przestrzeń, w której było im dobrze, a co do artystów, to Mroczek bardziej im towarzyszył, kroczył za nimi, niż narzucał swoją interpretację.
Rozmowa odbyła się w kwietniu 2020 roku.
Kultura Enter 2021/2022
nr 101