Ściana Wschodnia – Ściana Zachodnia. Kilka notatek emigranta
Wielokrotnie byłem pytany przez studentów: dlaczego taki krok? Dlaczego zamieniłem wielkie miasto akademickie, niemal metropolię, na miasto znacznie mniejsze, w którym największa szkoła wyższa nie jest uczelnią akademicką? Pytają również mieszkańcy tego miasta. Najczęściej odpowiadam, że wolę mieć sto kilometrów do granicy zachodniej, niż wschodniej.
Prawie trzydzieści lat mieszkałem w Lublinie. Mieście, w którym nie miałem grobów. A więc tylko częściowo moim. Choć może właśnie moim, bo się w nim urodziłem, a spotkanie rodziców nastąpiło przez uczelnię, na której studiowali i poznali się. Więc był Lublin. I wydawał się, że będzie długo. Rok po obronie doktoratu, który przeminął na szukaniu wymarzonej pracy w charakterze wykładowcy, otrzymałem propozycję z drugiego końca Polski, z krańca województwa dolnośląskiego. Dziś piszę ten tekst kilka kilometrów od koryta Odry, siedząc w swoim własnym domu.
Wielokrotnie byłem pytany przez studentów: dlaczego taki krok? Dlaczego zamieniłem wielkie miasto, niemal metropolię, miasto akademickie, z czwartą częścią mieszkańców będącą studentami, na miasto znacznie mniejsze, w którym studentów jest niewielu ponad tysiąc, w którym największa szkoła wyższa nie jest uczelnią akademicką? Pytają również mieszkańcy tego miasta. Najczęściej odpowiadam, że wolę mieć sto kilometrów do granicy zachodniej, niż wschodniej.
I coś w tym jest. W ciągu półtorej godziny jestem w stanie wyjechać na niemieckie autostrady i na jednym baku dotrzeć w ciągu kilku godzin do Amsterdamu, Monachium, Kopenhagi… To zmienia myślenie o przestrzeni i odległościach. Pierwszy kontakt z Głogowem był straszny, ponieważ odkryłem, że swoboda komunikacji zbiorowej, do której przyzwyczaiła mnie Lubelszczyzna, w tym miejscu Polski jest znacznie ograniczona. Połączenia ze stolicą województwa są kiepskie. Połączenia ze stolicami sąsiednich województw, położnych o połowę bliżej – Zieloną Górą, Lesznem – również odbiegają od tego, czego mógłbym oczekiwać. Otrzeźwienie przyszło bardzo szybko, gdy zobaczyłem ilość samochodów choćby na parkingu mojej szkoły, w czasie zjazdów studentów niestacjonarnych. Tu po prostu ludzie nie potrzebują w takim stopniu zorganizowanej komunikacji, bo mają swoje auta.
Więc na pewno różni ścianę wschodnią i zachodnią podejście do przestrzeni i możliwości jej pokonywania. Za godzinę mogę być w Legnicy, z której autostradą mogę pojechać na zachód i na wschód. Z Leszna mogę wydostać się pędzącym pociągiem i w ciągu czterech godzin być w stolicy. Jest inaczej.
Gdy osiadłem w Głogowie, napisałem swoisty manifest, krótką deklarację, zamieszczoną na jednym z głogowskich portali, noszącą tytuł „Kocham Głogów”(http://www.malach.org/article.php/kocham-glogow). Patrząc świeżym okiem, osoby z zewnątrz, otworzyłem nim oczy wielu głogowian na sprawy, których nie dostrzegali na co dzień. Miasto jest czyste. Miasto jest bezpieczne. Ma swoje absurdy komunikacyjne i braki, ale czy nie jest piękne, że prócz południowego hejnału na ratuszowej wieży co godzinę bije zegar, który chodzi punktualnie? Że o 21. carillon pobliskiego kościoła wygrywa Apel Jasnogórski, zaś minutę później zza Odry odzywają się dzwony kolegiaty? Że większość szkół ma swój basen, że na wsiach przyszkolne boiska są lepiej wyposażone, niż przylicealne w Lublinie? Że w pobliskich aquaparkach mogę przebierać? Chodzę po głogowskich granitowych chodnikach i ulicach, pamiętających czasy niemieckie. Tu granit jest niczym marmur w okolicach Carrary. Wszechobecny, tani, trwały, wieczny. Ludzie są życzliwi. Uśmiechają się w sklepie, rozmawiają ze sobą. Tu, rzadziej niż w Lublinie, słyszę frazę „nie da się”, „to nie ma sensu”, „po co?”…
Sami Głogowianie czasem patrzą na to inaczej. Często postrzegają siebie jako tych, którym parę rzeczy się nie udało. Niekiedy ze smutkiem porównują swoje miasto do obrzydliwie zamożnych pobliskich Polkowic. Mam okazję obserwować w codziennej pracy tutejsze młode pokolenie. Ludzi, którzy niczym nie różnią się od studentów z wielkich i uznanych uniwersytetów. Mają ogromne możliwości i umieją je wykorzystać. Są aktywni, widzą potencjał miejsca, w którym mieszkają; zalety bliskości granicy, Wrocławia, Poznania, możliwości jakie daje przeszłość tych ziem. Są one zresztą fascynujące i dla mnie, badacza przeszłości i jej materialnych artefaktów. To ziemia, która wymaga wiele uwagi, w której wiele jest jeszcze do odkrycia bądź odkurzenia. Przez dziesięciolecia Polakom towarzyszyła nieświadomość znaczenia pewnych elementów krajobrazu kulturowego. Wiele skarbów pozostało wciąż do odkrycia lub odkurzenia. Droga do nich wiedzie przez Niemcy i wypędzonych, dawnych gospodarzy tych ziem. Zadanie niełatwe, na pewno podniosłe i istotne.
Bo sam Głogów to miasto magiczne. Miejsce, które w początkach 1945 roku praktycznie zniknęło z powierzchni ziemi. Festung Glogau nie oparło się kilkutygodniowemu oblężeniu. Wjeżdżający w nie osadnicy zastali pustynię poszarpanych ruin. Przez dziesięciolecia stare miasto było splantowaną równiną. Cegły z rozebranych szczątków kamienic posłużyły do odbudowy miast bardziej „polskich”. Bezmyślność systemu spowodowała, że niszczono zachowane zabytki, wysadzając w powietrze ruiny cennych kościołów, po cichu rozbierano stare cokoły i pomniki. Na szczęście nie udał się plan wybudowania w miejscu dawnego centrum blokowiska. Dwadzieścia lat temu rozpoczęto dzieło podnoszenia z niebytu nowego – starego miasta.
Dziś, na średniowiecznej siatce ulic, noszących w ogromnej większości dawne nazwy, stoją postmodernistyczne kamienice, o wściekłych kolorach i dziwacznych kształtach. Do centrum wraca życie. Miejsca po nieistniejących, bezcennych obiektach, zamieniono na lapidaria, w których spotykają się ludzie, bawią się dzieci, dyskretnie przesiadują na ławkach grzeczni koneserzy win.
Ten obraz wiele mówi o sytuacji zachodnich kresów. Miejsca, którego ludność, jak mawiają czasem złośliwcy, pochodzi z wagonów. Fascynujące są próby wniknięcia w jej strukturę, wspomnienia, przechowane obyczaje. Pod Głogowem, jak w każdym innym miejscu tej części Polski, znajdziemy wioski będące przedłużeniem opuszczonych wsi zza Buga. Wciąż istnieją tu i mają się dobrze społeczności greckokatolickie i prawosławne, przeniesione w ramach koszmaru akcji „Wisła”. Ludzie z Kresów i Polski centralnej zasiedlili domostwa, z których wyrzucano Niemców, w ramach innego kilkuletniego koszmaru.
Jak przedziwnie wyglądają widoczne tu i ówdzie elementy wyposażenia przeniesione ze wschodu, w otoczeniu solidnych, przedwojennych domostw, zamkniętych imponującymi, murowanymi ogrodzeniami z obowiązkową, arkadową furtką przyklejoną do solidnych filarów flankujących bramę. Ci wszyscy ludzie przynieśli ze sobą różnorodną kulturę, obyczaje, postawy. Barwnym akcentem mego nowego domu, podobnie jak jeszcze kilku innych miast dolnośląskich, jest „mniejszość” grecka, dziś widoczna najbardziej w magicznych nazwiskach, jednak często również w charakterystycznych rysach twarzy, ciemniejszej karnacji.
Narodził się inny świat. Tradycyjne społeczności oddzielone od swoich korzeni lub z wolna o nich zapominające, zaczęły się przenikać. To świat bez kolorowych odpustów z barwnymi balonikami i pistoletami kapiszonowymi. W większych miejscowościach barwne chusty starszych pań zamieniły się w eleganckie kapelusze. Konieczność życia w nowym miejscu spowodowała zmiany w kulturze i obyczajowości.
Może dlatego z wielką atencją patrzę na głogowskich staruszków w niczym nie przypominających emerytów ze Wschodu – zadbanych, pachnących, w eleganckich koszulach, sympatycznych czapeczkach i kapelusikach? Uśmiechnięci, przysiadują czasem na ławkach, choć imponują sprężystym krokiem lub sprawną jazdą na rowerze. Słyszane czasem strzępy rozmów nie zasadzają się na marudzeniu i malkontenctwie. Naprawdę.
Więc z wielu względów jest tu inaczej. Zmiany w myśleniu Polaków, którzy zasiedlili te tereny, widoczne były przy okazji referendum w sprawie wejścia Polski do Unii. Można byłoby się spodziewać, że dawniej niemieckie ziemie, z niemieckimi domostwami i kościołami, powinny wzorem nieustraszonego Drzymały, walczyć do końca z groźbą wykupienia nas przez obcych. Stało się inaczej. Zupełnie odwrotnie. To przecież obecne kresy wschodnie, w tym i Lubelszczyzna, zachowały się irracjonalnie. W sezonie codziennie widzę wycieczki starszych i młodszych Niemców, zwiedzających Glogau. Są przyjmowani z otwartością. Szukając strzępów swoich wspomnień, rozkładają archiwalne mapy, porównują dzisiejszy kształt ulic ze starymi zdjęciami. Spotykam ich czasem, niekiedy z nimi rozmawiam. Widzę łzy wzruszenia. Nie widzę wrogości, bo i oni na nią tutaj nie natrafiają. Młode pokolenia, w tym moi studenci, zaskakują mnie wielokrotnie wiedzą o dawnym Głogowie. Są świadomi, że przez dziesięciolecia ich rodzice karmieni byli propagandą każącą wsłuchiwać się w polskie szepty głogowskich bruków i cegieł. Dziś często w rozmowach operują słowem „Glogau”. „Pojechałam do Glogau”, „Jestem w Glogau” – słyszę czasem.
Oczywiście, wciąż żywy jest mit Dzieci Głogowskich, tych przywiązywanych do machin oblężniczych 900 lat temu. Wciąż pomnikiem najbardziej eksploatowanym przy okazji każdej uroczystości, jest ów właśnie pomnik, wyjątkowo niepraktyczny, położony przy ruchliwej trasie, która albo zagłusza wszystko, albo jest przez uczestników blokowana. Ot, przyzwyczajenie władzy i ludności. Zauważa się jednak rosnące zainteresowanie historią odmienną od tej, która dominowała po 1945 roku. Dawni właściciele wracają do swoich włości, remontując opuszczone pałace, niejednokrotnie dzieląc się swoimi możliwościami z lokalnymi społecznościami, dając stypendia, pomagając biednym.
Jeśli jednak z powyższych akapitów wyrastałby obraz miejsca idealnego, to oczywiście byłby on błędny. Z rozrzewnieniem wspominam wysokiej klasy homilie u lubelskich dominikanów. Tu tego nie ma. Jedynym zakonem obecnym w moim nowym mieście są redemptoryści. Ich ultrakonserwatywność, charakterystyczna również dla większości tutejszego kleru, nie za bardzo mi odpowiada. Jest też kilka problemów, które bolą mnie szczególnie, z powodu mej profesji. Do dziś na starym mieście stoją dwie ruiny – dawnego kościoła farnego, sięgającego swoją historią epoki późnego romanizmu oraz klasycystycznego teatru miejskiego. Położone w bezpośredniej bliskości ratusza rozsypują się w oczach. Władzom brakuje siły i woli działania, podobnie jak w wypadku zarośniętej chaszczami działki przed ratuszem. Czasem też zbyt wielkie znaczenie ma lokalne piekiełko polityczne. Bo jest tu, jak i wszędzie. Choć porównując pracę tutejszej pani poseł z zaangażowaniem lubelskich parlamentarzystów, znów wygrywa Głogów.
Oczywiście, prawdą starą jak świat jest powiedzenie, iż „wszędzie dobrze, gdzie nas nie ma”. Więc Głogowianie wciąż z niedowierzaniem patrzą na mój entuzjazm. Wielu z nich wolałoby Lublin. Nieważne, że nigdy tam nie byli. Tam na pewno jest lepiej. W ich postrzeganiu, Głogów umiera i marnieje. Tymczasem ja przez dwa i pół roku zdążyłem nabrać dystansu, więc patrzę na wiele spraw spokojniej i rozważniej. I codziennie, podświadomie zestawiam moje dwa domy: Lublin i Głogów. Kocham jeden i drugi. Jednak wybieram ten mniejszy. Świat bliżej świata. Świat fascynująco różnorodny, który wciąż i wciąż będziemy układać. Świat, który dał mi pracę, nadzieje, realizację marzeń. Świat, w którym stojąc twarzą do granicznej rzeki nie widzę przed sobą ściany i limesu. Świat głosujący odwrotnie niż Lublin.
Kazimierz S. Ożóg
Kultura Enter
2009/01 nr 06
Głogów. Ruina kościoła farnego z nocną iluminacją. Fot. Kazimierz Ożóg
Nowy-stary Głogów na fundamentach dawnego miasta. Fot. Kazimierz Ożóg
Głogów. Największe rondo Europy. Przed wojną w tym miejscu był cmentarz. Fot. Kazimierz Ożóg
Głogów. Ślad po oblężeniu Festung Glogau w odkrytych piwnicach starego miasta. Fot. Kazimierz Ożóg
Głogów. Zapomniany krawężnik ul. Złotej. Dziś w tym miejscu pracują archeolodzy, za rok będą już dolne kondygnacje kamienic. Fot. Kazimierz Ożóg
Głogów. Lapidarium ewangelickiej