Show‑biznes w państwie, w którym zabrania się oklasków. Lawon Wolski – wywiad
Białoruski muzyk, literat i artysta Lawon Wolski stał się już prawdziwą legendą białoruskiej alternatywnej przestrzeni artystycznej. W 1989 roku, w najgorętszym okresie przebudowy, projekt z udziałem Wolskiego – zespół Mroja rozbrzmiewał w całym ZSRR płytą „Dwudziesta ósma gwiazda”. Pięć lat później członkowie Mroi tworzą nowy zespół – N.R.M. (Niezależna Republika Marzeń), który stał się prawdziwie kultową grupą, pewnym znakiem dla szeregu pokoleń. Wspólne projekty z udziałem Wolskiego – „Album ludowy” i „Urodziłem się tu” – również stały się kultowe w Białorusi, a „Gazeta Wyborcza” określiła „Album ludowy” głównym wydarzeniem 1997 roku w Polsce. Po N.R.M. Lawon Wolski śpiewał w zespołach Krambambula i Zet, nagrał płytę z wierszami klasyków literatury białoruskiej „Biała jabłoń gromu”. Jedną z ostatnich inicjatyw muzyka jest ewidentnie zaangażowany projekt Sauka i Gryszka.
Stasia Rusiecka: Jest pan jednym z tych działaczy kulturowych w naszym państwie, którzy prowadzą również aktywną działalność twórczą – tylko w ciągu ostatnich kilku miesięcy odbyło się w Białorusi kilka Pana koncertów, niedawno wrócił Pan z występów gościnnych w Niemczech.
Lawon Wolski: Trudno nazwać moją twórczość aktywną, to raczej wyjątek związany z prezentacją Sauki i Gryszki. Zazwyczaj mogę nie grać koncertów i przez kilka miesięcy. To niestety normalna sytuacja w naszym państwie.
S.R.: Jeśli jednak porównać Pana działalność z grafikami innych białoruskich muzyków, można mówić o aktywności. Weźmy chociażby sam fakt, że oprócz tego Pan otwarcie deklaruje swoje poglądy polityczne. Istnieje przekonanie, że sztuki i polityki – tak to nazwijmy – nie da się połączyć, że aktywne życie polityczno‑społeczne może negatywnie wpłynąć na twórczość.
L.W.: Wydaje mi się, że twórca ma wolny wybór: czy powinien mieć jakieś poglądy polityczne, czy nie. W moim przypadku nie da się tego rozgraniczyć, nawet już przestałem się nad tym zastanawiać. Mogę i na koncertach czy w piosenkach powiedzieć coś społeczno‑politycznego. Jaskrawym przykładem jest Sauka i Gryszka. Może się wydawać, że to projekt niepoważny, ale jego bohaterowie moimi ustami otwarcie mówią o wszystkim. Jestem tu tylko medium, tylko zapisuję ich słowa. W ogóle wydaje mi się, że we współczesnej Białorusi twórca pozbawiony poglądów politycznych wygląda jakoś dziko. W Niemczech na przykład można powiedzieć, że nie interesuje mnie polityka i sprawy Bundestagu. U nas jednak żyć bez konkretnych poglądów po prostu się nie da. Nie będziesz mieć poglądów politycznych, ale będziesz nosić dredy na przykład – to prawdopodobieństwo, że zostaniesz zgarnięty przy okazji jakiejś akcji jest bardzo wysokie. Lepiej już mieć te poglądy. Jasne, mogę się mylić, ale tak to widzę.
S.R.: Czy nie wydaje się jednak Panu, że w taki właśnie sposób obniża Pan wartość artystyczną swoich tekstów?
L.W.: Już w latach osiemdziesiątych mówiono mi, że moje teksty to „jednodniówki”. Okazuje się jednak, że można teraz wziąć moją starą piosenkę i zabrzmi ona bardzo aktualnie. Tak naprawdę cieszyłbym się, gdyby te „jednodniówki” odeszły w niebyt i pozostały w jakimś archiwum muzyki białoruskiej. Póki co jednak jest na odwrót.
S.R.: Jak zrodził się pomysł na Pana ostatni projekt Sauka i Gryszka?
L.W.: Piosenki te były pisane dla jednej z zagranicznych radiostacji. Ale jeszcze wcześniej myślałem o dwóch takich osobistościach, które wypowiadałyby przeciwstawne opinie, jak to u nas, w Białorusi, bywa. Mieszkało dwóch chłopców w jednej wiosce, uczyli się w jednej klasie, a potem życie potoczyło się tak, że jeden znalazł się w milicji, a drugi – w opozycji. Tak oto pojawili się Sauka i Gryszka. A tak w ogóle, to są to imiona bohaterów jednej z tradycyjnych pieśni białoruskich.
S.R.: Taki „podział” między ludźmi jest bardzo aktualny dla białoruskiej rzeczywistości.
L.W.: Powiedziałbym, że nawet aż za bardzo. Podam przykład, historię prawdziwą. Pewien popularny wykonawca chadza do łaźni, do której chadzał także obecny dyrektor jednego z białoruskich kanałów telewizyjnych. Chadzał, dopóki nie został dyrektorem, bo po nominacji nie wypadało mu już bywać w jednej łaźni z popularnym białoruskim wykonawcą, który prawdopodobnie stoi po stronie opozycji. Dlatego „temat” Sauki i Gryszki jest bardzo realny. Powiedzmy, jak człowiekowi na przykład ze Słonimia najłatwiej jest przenieść się do stolicy? Musi oczywiście iść do szkoły milicyjnej: dostanie ulgi, wypłatę i zakwaterowanie. A ten, który pisze wiersze, siedzi w Słonimiu. To zwyczajna białoruska sytuacja.
S.R.: Na występy gościnne do Niemiec jeździł Pan z Sauką i Gryszką?
L.W.: Nie, z Krambambulą, która jest bardzo aktualna dla zagranicy. Tym bardziej, że śpiewa piosenki w obcych językach.
S.R.: Jak odbierany jest białoruski zespół za granicą? Czy wiedzą tam o Białorusi, o tym, co się tu teraz dzieje?
L.W.: W Berlinie oczywiście wiedzą więcej – w końcu to miasto wielonarodowe. Graliśmy w Hamburgu – tam jest już zupełnie inna sytuacja. Temat Białorusi jednak, jak by to nie było dziwne, zważywszy, że to mały kraj, pojawia się często na łamach zagranicznej prasy, w Internecie. Piszą o nas dużo: grzech nie pisać, kiedy dzieje się to, co się dzieje.
S.R.: W jednym wywiadzie zarzucono Panu, że w Pana twórczości coraz rzadziej pojawiają się elementy społeczne.
L.W.: Prawdopodobnie było to po moim projekcie „Biała jabłoń gromu”. Tak, była to liryka, ale taki okres też był mi potrzebny. Od czasu do czasu trzeba zająć się sztuką „użytkową, dekoracyjną”, nagrać „Białą jabłoń”, „Kuplety i zaśpiewy”, żeby przejść do normalnej twórczości solowej. Elementy społeczne, jak już mówiłem, nigdy nie przestają się pojawiać – to na nich się opieram. Tym zajmowałem się w N.R.M.-ie i będę to kontynuować solo.
S.R.: Przełomowym punktem w Pana karierze stał się rok 1981, kiedy to razem z Uładzimierem Dawydouskim i Aleham Dziemidowiczem stworzył Pan zespół Fawaryt.
L.W.: Miałem wtedy 15 lat i trudno to nazwać czymś poważnym. Raczej dopiero uczyliśmy się grać.
S.R.: Tak czy owak wziął Pan do rąk gitarę i zaczął pisać teksty. Co było potem? W jakich okresach, jeśli można to tak określić, rozwijała się Pańska muzyczna „historia”?
L.W.: Za prawdziwy punkt przełomowy uważam rok 1984, kiedy – już jako Mroja – wzięliśmy udział w Tygodniu Sztuk Pięknych, na którym wyszliśmy i zagraliśmy utwory rockowe po białorusku. Wszyscy zrozumieli, że w Białorusi pojawił się białoruskojęzyczny rock. Oczywiście robiliśmy to nieudolnie, byliśmy raczej amatorską grupą, ale trzeba dodać, że mieliśmy wtedy dosyć aktualne i ciekawe teksty i aktualną muzykę. Potem zabrano nas do wojska. Następnie, w 1986 roku nastąpił okres „odchodzenia” od tego wojska i przyzwyczajania się do nowych realiów „przebudowy”. Potem nastąpił okres pierwszej poważnej popularności. Był to koniec lat osiemdziesiątych i początek dziewięćdziesiątych, kiedy wszędzie słychać było nasze piosenki, nagrywaliśmy teledyski, zajęliśmy pierwsze miejsce na liście przebojów piosenką „On jeszcze wróci”. To był sukces, który zawrócił nam głowie. Chociaż finansowo się w żaden sposób nie przejawiał. Oto paradoks sowieckiego, postsowieckiego społeczeństwa: jesteś popularny, rozdajesz na ulicy autografy, ludzie pchają się na twoje koncerty, ale pieniędzy tak czy owak nie ma. Jest nawet wręcz przeciwnie, powinieneś dokładać do swojej twórczości.
Potem był okres stagnacji. Białoruś uzyskała niezależność i nie mieliśmy z czym walczyć. A Mroja była przecież „bojowym” zespołem i zupełnie nam nie pasowały jakieś ogólnoludzkie tematy. To był strasznie jałowy czas dla naszej twórczości. Wciąż jednak chodziliśmy na próby, zastanawialiśmy się, co robić dalej. Trzeba było podjąć jakąś decyzję i wraz z dojściem do władzy Łukaszenki, decyzja ta podjęła się sama. Znowu pojawiły się „sprzyjające” warunki w zespole i poza nim. Tak powstał zespół N.R.M. i projekt ten osiągnął taki sukces, jakiego wcześniej w Białorusi nie osiągnął nikt. Jednocześnie pisałem utwory poetyckie i prozaiczne, od czasu do czasu malowałem obrazy i komiksy. Jeden z komiksów – 50 stronnicowy – prawie wydrukowano w czasopiśmie „Biarozka”. Jakoś jednak sztuka komiksowa się w Białorusi nie przyjęła.
W 2000 roku powstał całkowicie upolityczniony zespół Zet („[…] tajemniczy zespół, którego członkowie zawsze skrywali swoje twarze za maskami, a prawdziwe imiona zastępowali pseudonimami” – przyp. aut.). Wzorowaliśmy się na zagranicznej kontestującej i bezkompromisowej muzyce rockowej, której wykonawców nie interesują zarobki, mainstream, frekwencja na koncertach czy koszt biletów. W końcu jednak, po wydaniu dwóch albumów, zespół „zniknął”, nie chcieliśmy establishmentu, więc go nie było.
Potem pojawiła się Krambambula. Był to krok w bok od muzyki rockowej. Postanowiliśmy odpocząć od poważnych tematów, chcieliśmy zabawić publiczność. W tym czasie, a nawet teraz, nasz pop był w bardzo kiepskiej formie. Prowadziłem na jednym uniwersytecie wykład poświęcony popkulturze i show‑biznesowi i spytałem się studentów, jakich znają popularnych białoruskich wykonawców. 15 osób wskazało tylko 3 wykonawców. Chociaż zgodnie z ideą nasze „gwiazdy” są codziennie pokazywane w telewizji. Spytałem więc, jakie kto zna piosenki. Nikt nie zdołał żadnej wymienić. A byli to przedstawiciele klasy średniej, nie młodzież, tylko studenci wydziału biznesowego, na którym studiuje się po to, by podwyższyć swoje kwalifikacje. Jedna dziewczyna nagle przypomniała sobie, że – o! – ona zna Afanasjewę, która śpiewała u nich w firmie. Krambambula wstąpiła więc na terytorium białoruskiej estrady. Muzyka i teksty świadomie były takie durnowate, ale choć to dziwne, piosenka „Goście” znana była w każdym domu. Wtedy było trochę łatwiej się rozkręcić – można było współpracować z telewizją, nie było w niej takich „strasznych” programów, jak teraz, obok których wstyd występować. Zajęliśmy więc swoje miejsce, nawet celnicy znali naszych „Gości”.
S.R.: Pamiętam takie zdarzenie, że na jednym koncercie amatorskim student – milicjant zaśpiewał „Trzy żółwie” N.R.M.
L.W.: Tak, mnie też to opowiadano. W ogóle okazuje się, że na dyskotekach w akademii milicyjnej często puszczają właśnie „Trzy żółwie”. Współpracownik organów, który przyszedł raz na nasz koncert do klubu, głośno z nami podśpiewywał. Kiedy zaczęto z nim przeprowadzać wywiad, powiedział, że wychował się na tych piosenkach. Kogo ja wychowuję? Nie rozumiem. Potem Krambambula została w końcu zakazana. Wstąpiliśmy, jak już mówiłem, na cudze terytorium i różne „rekiny” gatunku estradowego nie mogły nam tego darować. Teraz w ogóle Krambambula znalazła się na „liście” (po ostatnich wyborach prezydenckich w Białorusi w grudniu 2010 roku władze sporządziły nieoficjalną listę działaczy kultury, zespołów muzycznych, które otrzymały zakaz występowania na koncertach w ojczyźnie – przyp. aut.)
S.R.: Jakieś to dziwne: Pan może występować w Białorusi, a Krambambula – nie?
L.W.: Wiadomo, że mojego nazwiska na „liście” nie ma. Rozumie Pani, siedzi tam sobie w Domu Kultury jakaś babka, która zasadniczo nie ma nic przeciwko białoruskiej muzyce, normalnie odnosi się do mnie czy do Źmiciera Wajciuszkiewicza. Jeśli się jej da możliwość – zrobi, co się chce. Jest jednak „lista”. Telefonuje na przykład nasz menedżer: „Może zorganizujemy koncert Wolskiego «Biała jabłoń gromu»?” Ona na to „Jasne, możemy!” – „A «lista»?” Na co babka odpowiada: „Przecież nazwiska Wolskiego na nim nie ma. Możemy więc organizować koncert”. Wajciuszkiewiczowi jest oczywiście trudniej niż mnie, bo jego nazwisko na „liście” widnieje.
S.R.: Rozpoczynał Pan jeszcze w czasach sowieckich. Kiedy było więcej swobody – wtedy czy teraz?
L.W.: Pod koniec lat osiemdziesiątych występowała pewna presja. Już jednak zaczynał się rozłam struktur, więc nawet w komsomole można było znaleźć ludzi, którzy nas wspierali. Przy czym na przykład w niektórych komitetach wykonawczych po prostu szaty rozdzierali, byle tylko nie zaakceptować naszych tekstów. Zdarzało się nawet, że brałem zaświadczenie w Związku Pisarzy o tym, że nasze teksty są normalne – na szczęście ojciec pomagał (ojcem Lawona jest znany pisarz białoruski Artur Wolski – przyp. aut.). Tak czy inaczej jednak nie dostawaliśmy pozwoleń. I oto pewnego razu Wital Siemaszka i Jury Cybin wcisnęli zespół na Festiwal Nowopołocki ‘89, którego zostaliśmy laureatami, co automatycznie spopularyzowało nasze teksty. Po tym zaczęliśmy często występować w Białorusi. W Drohiczynie czy Bychowie na przykład często grywaliśmy przy wsparciu jakiegoś komitetu rejonowego komsomołu. Oni po pierwsze musieli „odhaczyć” sobie jakąś pracę z młodzieżą. A po drugie – lubili rock. Dlatego nie mogę powiedzieć, że nas wtedy bardzo uciskano. W każdym razie nie było czegoś takiego, że na koncert przybiegali milicjanci i zaczynali go zamykać. Z N.R.M. takie rzeczy już się zdarzały. Teraz ucisk jest większy. Władze z jakiegoś powodu odbierają naszą twórczość konkretnie jak politykę. Niedawno przemyślałem sobie, że tak powiem, swój twórczy szlak: zaczynaliśmy pod presją, potem „wciśnięto” nas w okres „przebudowy”, a teraz zakazują nam występów – tak oto minęły – jak mówi piosenka – młode lata. Jest taka maksyma: nie daj nam boże żyć w ciekawych czasach. A my w takich właśnie żyjemy. Przyjeżdżamy na przykład do Berlina. Jest tam cicho, spokojnie, odpoczywa się psychicznie. A potem czytamy o tym, co dzieje się u nas i myślimy: „Tu mamy wracać?”. Ale trzeba, więc wracamy.
S.R.: Taką „sytuację” można uważać za „sprzyjającą” twórczości: umacnia się na przykład tak zwany wewnętrzny bunt.
L.W.: Dla takiej twórczości jak nasza potrzebne są jeszcze sprzyjające warunki finansowe. „Idea” – to oczywiście dobra rzecz, ale malarz musi jeszcze kupić farby i płótno, a muzyk potrzebuje dobrej jakości instrumentów i możliwości wynajmu studia nagraniowego. W chwili obecnej nie mogę realizować wszystkich projektów, które mam opracowane, właśnie dlatego, że są one bardzo drogie. Pomagają oczywiście różne fundacje, ale zdarza się to rzadko. Interesują ich przede wszystkim projekty społeczno‑polityczne. Jesteśmy dla nich show‑biznesem, bo mamy możliwość sprzedawania biletów na koncerty.
S.R.: Jeśli mówić o ogólnej sytuacji na białoruskiej scenie muzycznej, to co się tam teraz dzieje? Jak pracuje nasz show‑biznes, jeśli oczywiście w ogóle istnieje?
L.W.: Przepraszam, za „dowcip”, ale o jakim białoruskim show‑biznesie można mówić, jeśli w państwie zabronione są oklaski, a dozwolone jedynie wymachiwanie flagami Białoruskiego Republikańskiego Związku Młodzieży? (Ostatnie akcje protestacyjne w Białorusi miały charakter niemy: ludzie zbierają się na placach i klaszczą. To właśnie klaskanie stało się powodem brutalnych zatrzymań ludzi – przyp. aut.). Żarty żartami, ale jest w tym ziarnko prawdy. Dziś nie ma w naszym kraju ani jednej niezależnej wytwórni, która by w pełni współpracowała z zespołami muzycznymi. Jest tylko jedna „wytwórnia” – państwo. Wybudowało ono dziesiątki studiów, zainwestowało masę pieniędzy, a teraz szuka młodych talentów, żeby organizować koncerty „Za – Białoruś!”. Jest kilku producentów, którzy rzekomo znajdują te talenty i próbują je rozkręcić. Wszystko jednak, co robi nasze państwo, ma kiepską jakość. No, może poza wojskiem. Nie można jednak podchodzić do muzyki popularnej jak do sportu. W każdym razie jedno jest pewne: show‑biznes to pieniądze, a pieniądze ma państwo. Czy na przykład ojciec przedsiębiorca sponsoruje pasje swojego syna. A niezależne zespoły są w związku z tym amatorskie, bo nie mają możliwości, by żyć z profesjonalnego grania.
S.R.: To znaczy, że cała białoruska muzyka alternatywna jest amatorska?
L.W.: Tak, to „spontaniczność”, „można powiedzieć „zrób to sam”.
S.R.: Czemu tak się dzieje? Czyżby państwo nie dostrzegało w tym korzyści dla siebie?
L.W.: Nasza władza ma pewien „gust” i sympatie, na przykład: telewizja, estrada, parady. To właśnie do tego przywiązuje się wiele uwagi: inwestuje się pieniądze, wychowuje wykonawców. Podchodzą jednak do tego jak do sportu. Dlatego według mnie „jakości” w tym niewiele. „Gwiazda” zawsze powinna być wolna. Amerykańskie pop gwiazdy na przykład otwarcie wyrażały ze sceny protest przeciwko agresji w Iraku. U nas tego nawet nie można sobie wyobrazić. Dlatego nasza sytuacja jest z jednej strony skomplikowana. Z drugiej – wszystko jest jasne, show‑biznes jest państwowy, więc go po prostu nie ma. Istnieje u nas jeszcze bardzo ciekawy schemat, zgodnie z którym pracują państwowi tak zwani producenci. Przyjeżdża na przykład producent jakiejkolwiek śpiewaczki na imprezę i mówi administracji, że trzeba zapewnić wypełnienie 60% miejsc na koncercie. Pytają się go, czemu? A on na to: my występowaliśmy na koncertach „Za – Białoruś!”, gramy poprawną muzykę, patriotyczne piosenki. Sala więc się wypełnia. Teraz co prawda ze względu na kryzys schemat ten może się nie sprawdzić – ludzie tak czy owak będą oszczędzać i nie będą wydawać pieniędzy na byle co.
S.R.: Jak organizujecie swoje własne koncerty?
L.W.: Jeśli nasze występy nie byłyby zabronione, to nawet w takich finansowo niesprzyjających warunkach moglibyśmy dobrze pracować. Białoruskie prawo dotyczące koncertów stało się teraz bardziej liberalne: w końcu zmieniono zaświadczenia o występach. Trzeba jedynie wybrać termin, skontaktować się z dyrekcją placówki, wynająć aparaturę i wyjść na „plus”, który oczywiście nie będzie wielki, ale zawsze „plus” to „plus”. Oczywiście inaczej powinno się organizować trasy. Nie dwa koncerty rocznie, a trzeba jeździć po miastach, zajeżdżać na przykład do Iwianca, Rakowa, Wołożyna. Tylko, że tam nie da się nawet wyjść na „zero”. Pomieszczenie, aparatura, dodatkowe wydatki – a za ile można tam sprzedać bilet? W tych maleńkich miasteczkach ludzie zarabiają prawie nic.
S.R.: Tak czy owak, niezależnie od wszystkiego, ma Pan bardzo pozytywny nastrój. Jest Pan bodaj jedynym, który owe „listy” przyjął z humorem.
L.W.: A to dlatego, że w końcu ile można się przejmować tymi „czarnymi listami”? Przeżywałem, kiedy zdarzyło się to po raz pierwszy. Kiedy zabraniają ci występować, to oczywiście wydaje ci się, że nie masz już żadnych możliwości. Kryzys był, nie będę ukrywać. Ale to hartuje. Dlatego teraz już się nie boję: tak czy owak, wszystkiego zabronić nie mogą. Jak na przykład można zabronić korzystania z Internetu? Wywołuje to oburzenie nawet wśród tych, którzy uczą się w akademii milicyjnej. Dlatego patrzę w przyszłość z optymizmem. Tym bardziej, że to, co się teraz u nas dzieje jest na tyle absurdalne, że kryzys – władzy, gospodarki, społeczeństwa w ogóle – jest oczywisty. Sadzają ludzi w więzieniach za nic, a ludzie i tak wychodzą na ulice. Wcześniej nigdy czegoś takiego nie było. A kryzys to dobra rzecz, dlatego, że to pewien symptom ozdrowienia. Nawet jeśli nie tak szybkiego, jak byśmy chcieli.
S.R.: W swoim czasie N.R.M. był nie tylko kultowym zespołem muzycznym. Grupa powstawała jak pewna idea, nawet manifest swoich czasów. Czy nie chciałby Pan w jakiś sposób powrócić do tej idei?
L.W.: Myślę, że ta idea – idea wirtualnego państwa, w którym wszyscy są wolni i można mówić, co się chce – zostanie bez wątpienia zrealizowana. Wtedy, niestety, z różnych przyczyn nie dociągnęliśmy tej koncepcji do końca. Rozumiem jednak, że nie można jej porzucić. Może zrealizujemy ją w Internecie. Mamy różne pomysły, o których nie będę póki co mówić, żeby nie zapeszyć. Może to okazać się znaczącym wydarzeniem nie tylko dla mnie samego.
Lawon Wolski, Stasia Rusiecka