Siomga

Prezentujemy fragment książki Sofiji Andruchowycz, która nakładem wydawnictwa Czarne będzie miała premierę 9 marca.

Sofija Andruchowycz, Siomga
Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2009
Przekład z ukraińskiego Michał Petryk

Walentyn Giennadijewicz dopiero co przyjechał, a już zaczął zataczać wokół Hali błędne koła. Zauważyłam go od razu – wyczerpana wysoka postać, kości obciągnięte bladobłękitną, wilgotną i chłodną żabią skórą, prześwitujące spod niej niebieskie żyły, wgłębienie w klatce piersiowej, żebra, chude ramiona, uda tej samej grubości co nadgarstki, bezbarwne, gęste, ale cienkie włosy na nogach, szczególnie po wewnętrznej stronie ud, trochę włosów pomiędzy niebieskawymi sutkami, pieprzyki pod pachami i na szyi, wielkie jabłko Adama. Miał bardzo duże stopy i bardzo wąskie biodra, do tego brzydki, okrągły brzuszek z wystającym na zewnątrz węzłem pępka. Patrzyłam, jak uważnie obserwuje wodne procedury Hali. Wchodziła do wody po pas albo po piersi, lekko uginała nogi w kolanach i zaczynała robić przysiady, raz-dwa, raz-dwa, rozgarniając przy tym rękami wodę, jakby płynęła żabką, raz-dwa, raz-dwa, energicznie, w skupieniu, całkowicie pochłonięta tym procesem – jak się zdawało, najprzyjemniejszą rzeczą na świecie.

Raz-dwa, raz-dwa – nad wodą pojawiała się jej mokra szyja, ramiona, mocne opalone ręce, a potem wyskakiwały piersi, ściśle opięte kostiumem kąpielowym, spod którego wypinały się dwa naprężone sutki. Czasem kostium się zsuwał i przez minutę albo dwie, gdy tego nie zauważała, piersi uwalniały się, nie dość dokładnie ściśnięte materiałem, jedna trochę wyżej od drugiej, sutek drugiej widać było tylko do połowy, woda oblepiała je szczelną przejrzystą błonką. Wreszcie Hala odruchowo obiema rozczapierzonymi dłońmi łapała ramiączka i ani na chwilę nie przerywając przysiadów, naciągała kostium.

Walentyn Giennadijewicz już pierwszego dnia wyszedł na plażę, ale bał się wejść do wody. Musiał najpierw przyzwyczaić się do sytuacji. Chodził brzegiem tam i z powrotem, nachylał się po jakieś kamyki i muszle, udając, że niby go interesują i wzruszają, dotykał palcami stóp wody i odskakiwał przestraszony. Ale jego spojrzenie niezmiennie szukało w wodzie głowy i ramion Hali. Widać było, że Walentyn Giennadijewicz o czymś myśli, mruczał coś sobie pod nosem, zgrzytał złotymi zębami, nieprzyjemnie wyłamywał palce. Ciepły słony wiatr stawiał na sztorc jego mizerniutkie siwe włosy i odsłaniał bezbronną i bladą skórę czaszki (w tej bladości było już coś śmiertelnego; nie słyszałam wtedy jeszcze o plamach pośmiertnych, ale teraz rozumiem – Walentyn Giennadijewicz już wtedy miał plamę pośmiertną na czaszce).

Kościsty tyłek i niezgrabny wzgórek pod brzuchem obciągnięte były malutkimi białymi kąpielówkami. Później, po tym jak odważył się w końcu zanurzyć, kąpielówki zrobiły się przezroczyste i obwisłe. Wyszedł na piasek, szeroko rozstawiając nogi, kąpielówki zsuwały się, napełnione wodą, z wielkiego bąbla obficie ściekały słone krople i zwisała z niego nawet wstążka morskiej kapusty. Widziałam linię, która rozdzielała mizerne połówki jego zadka. Hala zauważyła moje spojrzenie i podążyła za nim, po czym skrzywiła się z obrzydzeniem i odwróciła w stronę morza. Po jej skórze ściekały wielkie krople wody. Wzięła się pod boki, szeroko rozstawiła swoje potężne nogi i wysoko zadarła głowę.

Później jadłyśmy w stołówce kolację i Walentyn Giennadijewicz przysiadł się do naszego stolika. Stolik był lepki, ktoś rozlał na nim mięsny sos, przyszła kulawa kobieta i wytarła stół na pół zgniłą szmatą. Dostałam mdłości od tego smrodu, nie mogłam nawet spojrzeć na stół, nie mówiąc już o mięsnym sosie i zimnym, pozlepianym makaronie. Hala krzyczała na mnie, dojadając drugą – moją – porcję. Wcisnęłam się w kąt i cichutko lizałam lepki kompot.

– Nie ma pani nic przeciwko? – zapytał Walentyn Giennadijewicz, stawiając na stole swoją tacę i kłaniając się. Jednocześnie uchylił wyobrażonego kapelusza. Prawdziwego nie miał.

Hala po prostu zerknęła na niego w milczeniu. Na jej twarzy malowała się odraza, rozdrażnienie i poczucie wyższości. Walentyn Giennadijewicz dziwnym trafem tego wszystkiego nie zauważał. Popatrzyłam na niego, ze zdumienia otwierając usta, i kompot natychmiast wylał się z nich na spódnicę. Hala tylko na to czekała. Zerwała się z miejsca, złapała mnie za rękę i pociągnęła na dwór.

Kiedy przyszłyśmy na śniadanie, Walentyn Giennadijewicz już siedział przy naszym stole. Hala błyskawicznie oceniła sytuację i bez mrugnięcia okiem zaprowadziła mnie do wolnych miejsc po przeciwnej stronie sali. Zimna i twarda kasza manna z zielonkawym kawałeczkiem w połowie roztopionego masła przypomniała mi moje niedawne wymiociny. Zatrułam się ogórkiem i wyrzygałam całą owsiankę.

Hala w milczeniu zjadła obie porcje i zaprowadziła mnie do straganu z lodami. To była moja stołówka, nie chciałam jeść niczego innego. Hala nie nalegała, zjadała dwa razy więcej i kupowała mi lody. Zdecydowała, że mogę robić wszystko, na co mam ochotę, i jeśli już tak zależy mi na tym, żeby psuć sobie zdrowie i życie, to ona nie ma zamiaru mi w tym przeszkadzać, prosić i błagać, padać na kolana, i w ogóle nie będzie szarpać sobie nerwów, bo przyjechała tu na wypoczynek, a nie po to, żeby przekonywać kogoś do normalnego odżywiania, każdy ma własną głowę na karku i to nie jej problem. Zawsze kiedy kupowała mi lody, wypowiadała ten monolog ostrym, stalowym tonem, nie zważając na uśmiechniętą sprzedawczynię i ludzi wokoło. Nie rozumiałam jej słów, ale z jakiegoś powodu lody, niezależnie od tego, jak bardzo miałabym na nie ochotę, przestawały mi smakować, w momencie kiedy zaczynała mówić. Zjadałam je niechętnie, bez przyjemności, spokojnie mogłabym ich już nie jeść, wyrzucić do czarno-białego kosza, ale musiałam je w siebie wepchnąć, żeby ona wreszcie o tym zapomniała i zaczęła mówić o czymś innym albo po prostu zamilkła, myśląc o jakichś swoich sprawach. Hala bardzo szybko zapominała o złości. Kiedy tylko zjadałam lody, znów robiła się dobra.

Na niebieskawym i bardzo cienkim palcu serdecznym prawej dłoni Walentyna Giennadijewicza zauważyłam grubą i masywną złotą obrączkę. Błyszczała na jego wątłej dłoni tak bezsensownie, że po prostu nie można jej było nie dostrzec.

Walentyn Giennadijewicz dogonił nas na wąskiej uliczce, która wijąc się, ciekła w kierunku wody. Po obu jej stronach zwisały niedojrzałe figi. Hala zrywała je dla mnie i karmiła mnie, podając owoce opuszkami palców.

Dzisiaj Walentyn Giennadijewicz miał na sobie jasne spodnie i żółtawą koszulę z krótkimi rękawami i płaskimi kieszeniami na piersiach. Pamiętam niemal niewidoczne żółte pasy – zdawało się, że zaraz wywietrzeją z koszuli, rozwieją się jak tytoniowy dym. Z kołnierza wyrastała galaretowata biała szyjka, było na niej zbyt wiele skóry, jej fałdy trzęsły się i smutno zwisały. Zawsze lubiłam jeść kurzą skórkę z mięsnej galarety, specjalnie dla mnie zostawiano na skraju stołu kupkę żółtej kurzej skóry. Ale tak brzydkiej nawet ja bym nie zjadła. Nawet psy by jej nie zjadły.

– Dobrogo utrieczka – powiedział, uśmiechając się lękliwie, ale ze wszystkich sił udając śmiałego. – Pani córeczka znów nie chciała jeść? Taka charosza diewoczka! – powiedział, niezdarnie głaszcząc mnie po głowie i boleśnie uderzając obrączką, do której od razu przywarły oczy Hali. Hala zawsze mówiła na mnie „sroka” albo „cyganka”, i kiedy mi coś podarowano, pytała, co tam znowu „wycyganiłam”; tymczasem tak naprawdę to ona lubiła złoto i biżuterię i gotowa była na wszystko dla nowych kolczyków czy łańcuszka.

Hala nie rzuciła nawet na niego okiem, chociaż w jej nieruchomym spojrzeniu – skierowanym gdzieś ponad posadzonymi tu jałowcami, prosto w morze, które majaczyło tam w oddali, pod niebem, piętnaście minut stąd – od razu zamarła pogarda i wyższość.

– To nie córka – wycedziła przez zęby i pociągnęła mnie za rękę ulicą w dół, z każdym krokiem nabierając prędkości i niemal wlokąc mnie po ziemi.

Walentyn Giennadijewicz też za nami nie nadążał. Poza tym wciąż się kłaniał i przez to zostawał w tyle.

– Co też pani! Co też pani! – bełkotał cały zaśliniony. Potem zapytał: – To krewna w takim razie? – Hala kiwnęła głową. – No, wszystko jedno, taka charosza diewoczka. Sama radość!

Hala trochę zwolniła i głośno, na granicy krzyku, ale jeszcze dość grzecznie, wyraźnie artykułując każde słowo, przemówiła:

– Potrzebna mi ta radość jak świni siodło. Wcale o nią nie prosiłam, spełniam swój obowiązek, chociaż to wcale nie obowiązek, i w ogóle jestem już nie w tym wieku. A tu przez takich jak pan nie mogę spokojnie odpocząć, bo napłodzicie dzieci, a potem się poopalać nie można, i jeszcze karm je lodami, i jeszcze będą cię winić. Po co mi to wszystko! To nie życie, tylko ciągłe szarpanie nerwów…!

Parsknęła jak koń (świetnie jej to wychodziło), wzięła mnie na ręce (bardzo łagodnie, ręce były ciepłe i miękkie, przytuliłam się do jej piersi) i poniosła mnie dalej, znów nabierając prędkości.

Walentyn Giennadijewicz zatrzymał się oszołomiony, a potem pokuśtykał za nami jak zbity pies. Widziałam jego mizerną postać przez jej lewe ramię.

Szukałam w piasku pestek moreli i dokopałam się już do wody. Hala stała w kolejce po leżaki. Walentyn Giennadijewicz podszedł do niej lękliwie i skinął głową. Miał na sobie nowe niebieskie kąpielówki, równie malutkie i żałosne jak poprzednie.

Nagle dokładnie i uważnie mu się przyjrzała i szczerze się uśmiechnęła.

– No, jak się tu panu podoba? – zapytała przyjaznym tonem.

Walentyn Giennadijewicz ożywił się i wyprostował. Prawy kącik jego cienkich ust drgnął i rozciągnął się w żałosnym, niedowierzającym uśmiechu. Lewy przeciwnie – opadł i skrzywił się jeszcze bardziej odstręczająco.

– Podoba się – powiedział cichutko.

– Nam też się podoba – odparła Hala, nadal się uśmiechając, i kusząco zmrużyła oczy. Jej aksamitny głos pieścił uszy, porzuciłam swoje pestki i podeszłam do niej. – Prawda? – zapytała mnie i dźwięcznie się zaśmiała.

– Wie pan, jesteśmy tu zaledwie od kilku dni, a ja już czuję, jak zdrowieję, i dziecku też się zrobiło lepiej. Ona co prawda słabo jada, nic poza lodami i wodą gazowaną, no, czasami trochę winogron, owoców różnych, ale w stołówce jeść nie chce, a szkoda, żeby talony przepadały, muszę dojadać za nią, ale to nic – już się trochę poprawiłam, kiedy przybieram na wadze, wyraźnie to czuję, inni nawet tego nie dostrzegają, ale ja to czuję…

Walentyn Giennadiejewicz w ulewie jej słów prostował się i rozjaśniał, odżywał niczym zwiędła roślina po ciepłym deszczu.

– To charaszo, to przecież charaszo – kiwał głową. Miał zbyt niski głos jak na tak marne ciało – zdawało się, że ktoś wyjął ten głos z krzepkiego przystojniaka i przypadkowo włożył go w wynędzniałego Walentyna Giennadijewicza. To smutne, ale gdzieś na świecie oszałamiający przystojniak popisywał się muskulaturą brzucha i doprowadzał do nieprzytomności dziesiątki kobiet samym tylko spojrzeniem, cierpiąc jednocześnie z powodu poniżającego falsetu, który wypryskiwał z jego silnego gardła jak nagła i niespodziewana biegunka.

W ten sposób, szczebiocząc pełnym słodyczy głosem rozmaite wyznania, niepostrzeżenie zarzuciła mu na szyję różową wstążkę od swojego głupawego słomkowego kapelusza – w sensie rzecz jasna metaforycznym. Poszedł za nią, niosąc leżaki dla nas i dla siebie, grzęznąc po kolana w piasku, od którego jego śnieżnobiałe skarpetki momentalnie zrobiły się szare. Nosił skarpetki do sandałów. Walentyn Giennadijewicz nawet o mało nie wszedł za nami do przebieralni – Hala na czas zatrzymała go i roześmiała mu się prosto w twarz, figlarnie szturchając go dłonią w pierś. Oparł się prawym łokciem o postawione pionowo leżaki i wytarł chusteczką pot z czoła. Chusteczka znajdowała się w płaskiej kieszeni na piersi. Była czyściutka i śnieżnobiała.

Hala wiedziała już, że Walentyn Giennadijewicz ma żonę i nie ma dzieci, nigdy ich nie miał i nigdy mieć nie będzie, że prawie wszystkie zęby ma złote, że związany jest z wyrobami jubilerskimi, że często podróżuje, że jego żona lubi mieszkać w daczy i ceni sobie diamenty nie za małe, ale też nie za duże, bo te duże uważa za przejaw złego smaku i prowincjonalności.

– Haleczko – powiedział, starannie składając chusteczkę i chowając ją do poznaczonej niemal niewidocznymi żółtymi smużkami kieszeni na piersi – Haleczko, gdyby pani wiedziała, rybeczko, goworitie o nerweczkach, ja to dopiero mam je poszarpane, oj, jakie ja mam je poszarpane… I problemy z sercem, rybeczko…

Hala tylko się uśmiechnęła figlarnie. Jego żoną już gardziła i nie mogła na nią teraz zważać, usłyszawszy te brednie o rozmiarach diamentów. Lubiła wszystko co wielkie i błyszczące, im większe i bardziej błyszczące, tym lepiej. Co za idiotka, pomyślała Hala o żonie Walentyna Giennadijewicza, za duże diamenty nie istnieją.

Ona sama nie miała nigdy żadnych diamentów.

– Ma pan porządną obrączkę – pochwaliła Walentyna Giennadijewicza.

– Da, Haleczko, charosza – poważnie skinął głową. (Kiedy myślę o nim teraz, smutek ściska mi serce). – A Ludmiła do dzisiaj ze mnie szydzi z jej powodu. Ona ma cieniutką obrączkę, grawerowaną, motyw roślinny, trzydzieści kamieni, pięć karatów. Niby taka wyszukana – zażartował Walentyn Giennadijewicz, układając się obok nas.

Dla mnie to było przykre. Przykry był ten kościsty dziad w niebieskich kąpielówkach, które z niego spadały, i jego starczy serowy zapach zamaskowany jakąś trwałą wodą kolońską. Pamiętam, że od razu zbliżyłam się do morza.

Hala patrzyła, jak się mości, tak jak pan patrzy na starego, wyliniałego psa, który kręci się dookoła swojej osi i nijak nie może zebrać odwagi, by się wypróżnić.

– Wie pan, Walentynie Giennadijewiczu – powiedziała, kiedy się wreszcie rozłożył i z zadowoleniem westchnął pełną piersią. – Lepiej, żeby przeniósł się pan w inne miejsce. Ziemia jest okrągła, a świat mały. Pan jest żonaty i ja jestem zamężna, wokół nas setki oczu, mało to może sobie ktoś tam pomyśleć i potem nie wiadomo, którym bokiem nam to wszystko wyjdzie. Ni stąd, ni zowąd. Pan ma te swoje nerwy, serce, mnie też to niepotrzebne. Przyjechałam tu wypoczywać. Dzieckiem się muszę opiekować. A nuż się utopi…

I jeszcze raz zerknęła na niego ozięble, a potem odwróciła się i poszła w kierunku morza, a on zobaczył w jej szerokich brązowych plecach, w troczkach kostiumu i majtkach, które trochę weszły jej w pupę, że już o nim zapomniała, że zajęła się teraz czymś zupełnie innym, tym dzieckiem, rozmową z niezadowoloną tłuścioszką, czymkolwiek, tylko nie nim, nie Walentynem Giennadijewiczem.

I Walentyn Giennadijewicz jeszcze raz westchnął głęboko, ale tym razem smętnie, a nie wesoło, pozbierał swoje manatki i trzymając je pod lewą pachą, pokuśtykał przez plażę, grzęznąć w piasku.

Radośnie zapiszczałam i wbiegłam do morza, wzbijając wokół siebie wspaniałe fontanny i ochlapując Halę. A ona nie robiła mi z tego powodu wymówek.

Przyszedł do naszej chatki wieczorem, kiedy Hala myła mnie wodą z zardzewiałej rury, sterczącej wprost z ziemi. Woda w tej rurze powinna być słodka, ale i tak czułam słony posmak.

– Zdrastwujtie, Haleczko – krzyknął już z daleka, pewnie po to, żeby zapewnić sobie czas na ucieczkę.

Ale ona odwróciła głowę i uśmiechnęła się, nie przestając mnie energicznie mydlić.

– Aj – krzyknęłam, bo tarła zbyt mocno, a do tego przypaliłam się trochę na słońcu.

– Wytrzymaj – powiedziała. – Brudna jesteś jak cyganka.

– A ja w gości przyszedłem – poinformował, kłaniając się nisko. – To właśnie tutaj mieszkacie?

– A gdzie pan mieszka? – zainteresowała się Hala, oglądając dwie pełne siatki, które przytargał.

– Zatrzymałem się w hotelu, mam tam znajomego na recepcji. Niczego sobie, da się wytrzymać, dwa łóżka, sprzątają codziennie – powiedział, wciąż jeszcze ostrożnie.

Dała mi głośnego klapsa w goły mokry tyłek i wreszcie przestałam się wyrywać i stałam spokojnie, nie przestając wylewać łez.

– Przyniosłem wam tu gościniec, dziecinko – powiedział nieśmiało i pokazał siatki. – Morele, winogrona, figi, arbuza, kukurydzę, charoszyj ser żółty, kiełbasę, chliebuszek świeży, oranżadkę… jeszcze szampanskoje…

Hala w milczeniu wycierała mnie ręcznikiem i nie reagowała. Przestałam płakać, bo przez łzy wszystko robiło się niewyraźne. Teraz widziałam, że Walentyn Giennadijewicz się boi, że ona znów go przegoni, że przestępuje z nogi na nogę, patrząc na swoje podarunki, które miały być królewskie, i że czuje się jak bezimienny sługa, który czeka na wyrok królowej: zechce królowa przyjąć kiełbasę czy nie zechce, oto od czego zależało jego życie.

Wreszcie Hala ubrała mnie i wstała.

– No i co pan tak tu stoi jak wryty, Walentynie Giennadijewiczu? – zapytała wesoło, znów biorąc się pod boki. – Proszę, niech pan wejdzie do naszego szałasu. Zaraz będzie kolacja.

Nigdy nie wierzyłam takim jej nadmiernie przepełnionym radością życia zawołaniom, lubiła podpuszczać, szczególnie wtedy, kiedy była pewna, że inni przyjmą jej fałsz za dobrą monetę. Tego jednak Walentyn Giennadijewicz nie wiedział. Aż podskoczył w miejscu i niemal żałośnie zamerdał swoim zasuszonym zadkiem.

Leżałam w ciemności domku, wciskając się w szorstką ścianę z desek i umierając ze strachu przed szparą między tą ścianą a łóżkiem, która znajdowała się akurat pode mną. Ale nie mogłam się ruszyć. Wydawało mi się, że wystarczy przesunąć rękę albo nogę, odwrócić głowę albo odetchnąć trochę głośniej, a szpara wykręci jakąś przerażającą sztuczkę, opluje mnie, poliże, wessie albo złapie pazurzastymi łapami.

Słyszałam, jak na dworze Hala zanosi się śmiechem. Słyszałam brzęk szklanek, a potem jej szczebiot z ustami pełnymi chleba. Znałam tę jej manierę – mówić z ustami napchanymi jedzeniem, mogłam odróżnić po samym brzmieniu, czy żuje groch, czy fasolę.

– Dziwna z pani kobieta – obcym, pięknym głosem powtarzał Walentyn Giennadijewicz.

Potem Hala zaczęła śpiewać. Oj, Mariczko czeczeri, potem Kaj my pryjszła karta i w końcu Czornobrywci. Jej głos wylewał się i dźwięczał bardzo blisko mnie, tuż za ścianą domku, mogłam zejść z łóżka, poczłapać po podłodze, pchnąć sklejkowe drzwi i wyjść do niej. Nabrałam powietrza w płuca i oderwałam się od ściany. Szpara nawet nie drgnęła. Odetchnęłam z ulgą i pobiegłam. Bose pięty dźwięcznie wystukiwały tup-tup-tup. Hajda spać, powiedziała surowo. Jakby nie śpiewała, że „rozczeszy my kuczeri”. Jakbyśmy nigdy razem nie śpiewały tego przed snem.

Wróciłam do łóżka, ale tym razem wcisnęłam się w szparę. Już się jej nie bałam. Chciałam, żeby mnie zjadła.

– Ależ z pani cudna kobieta, Haleczko! – powiedział Walentyn Giennadijewicz.

A ona się śmiała i śmiała, śmiała i śmiała, i znów napełniała usta chlebem.

Jednak następnego dnia na śniadaniu nie siedzieliśmy z Walentynem Giennadijewiczem przy jednym stoliku. Dogonił nas na maleńkim skwerku, pośrodku którego górowało szare popiersie. Na klombach kwitły nudne czerwone pelargonie.

Umierałam z głodu, mój żołądek wysechł i prosił o lody, by się nawodnić. O lody i wodę gazowaną z automatu.

– Masz – powiedziała Hala, podając mi monety. – Idź i kup sobie lody sama. Rób, co chcesz.

I się odwróciła.

Pobiegłam w dół alejką, przeskakując z jednej płyty na drugą. Byłam radosna, monety w dłoni nagrzały się, powietrze pachniało mydłem i morzem, słońce niedawno wstało, upału jeszcze nie było i wiał nawet chłodny wiatr. Przebiegłam przez ulicę pomiędzy dwoma samochodami, skręciłam za róg i zobaczyłam sprzedawczynię lodów.

Tymczasem Hala powiedziała Walentynowi Giennadijewiczowi:

– Bardzo pana proszę, niech mi pan da spokój. Proszę za mną wszędzie nie chodzić, nie musi pan przynosić naszych tac z jedzeniem, niech pan też nie macha do nas przez całą stołówkę. I niech pan nie śmie kłaść się obok nas na plaży, proszę nie stać z nami w kolejce po leżaki, nie kupować nam kukurydzy i nie patrzeć na nas. To mi wcale niepotrzebne. Tylko tego mi jeszcze brakowało.

Kiedy podawałam kobiecie z lodami gorące monety, Walentyn Giennadijewicz pociągał nosem i szurał sandałami. Jego skarpetki znów były śnieżnobiałe. Umiał sam prać sobie majtki i skarpetki, był porządnym mężczyzną, cierpliwym i uważnym, jego żonie się poszczęściło. Szkoda, że nie mógł mieć dzieci.

Teraz lody chłodziły moją dłoń, która chwilę wcześniej rozgrzała monety. Robiło mi się coraz weselej, bardzo chciałam zdjąć opakowanie i liznąć po raz pierwszy biały placuszek, który sterczał z wafla. Wafli nie jadłam. Wafle zjadała Hala. Dłoń przyjemnie, choć nieznośnie kłuły malutkie igiełki zimna. Nie mogłam już prawie utrzymać lodów i dlatego ściskałam je coraz mocniej.

Kiedy zapiszczały hamulce, Walentyn Giennadijewicz powiedział:

– Ale z pani cudna kobieta, Haleczko!

Spokojnie patrzyła, jak jego zgarbiona postać niespiesznie się oddala. Trochę chciało jej się śmiać. Słońce wznosiło się coraz wyżej i poczuła na plecach pierwszy dzisiaj pot.

Cicho podeszłam do niej i stanęłam obok, rozpakowując loda. Opuściła głowę, zerknęła na mnie i znów popatrzyła w dal.

Z tyłu słychać było tupot i po chwili zdyszana kobieta z wytrzeszczonymi oczami złapała ją za rękę.

– To pani dziewczynka? – zapytała kobieta. Hala kiwnęła głową. – Pani dziewczynka o mało nie wpadła pod samochód.

A on okazał się nie takim znowu flaczkiem. Walentyn Giennadijewicz pływał aż za boje, powoli i ostrożnie, ciągle kontrolując oddech i siły, ale jednak pływał. Ona też – szybko i gwałtownie, łapiąc ustami powietrze i wodę, ale nogi, ręce i plecy miała bardzo silne, dlatego szybko pokonywała odległość dzielącą brzeg od boi, łapała się oblepionego wodorostami śliskiego sznura i kołysząc się na falach, odpoczywała. Właśnie tam się spotykali. Za boje, żeby nikt nic sobie nie pomyślał, Hala brała także mnie, płynęła z tyłu i popychała rękami żółte dmuchane koło w kształcie kaczki. Nie było to znowu takie przyjemne – gdy rozcinałam fale dmuchanym kaczym dziobem, woda uderzała gwałtowne i stawiała opór.

Przy bojach zawisali naprzeciwko siebie, trzymając się oplecionego pasmami morskiej kapusty sznura, i rozmawiali. Starała się najbardziej jak to możliwe wysuwać z wody, że niby tak ją wypychają fale. Patrzył na jej piersi i dłoń płynnie suwała się w tę i z powrotem po śliskim, mokrym sznurze jak po maśle.

– Ależ z pani dziwna kobieta – mówił. – Niech pani przyjdzie do mnie w gości do hotelu, napijemy się koniaku. Zjemy kawioru. Niech pani przyjdzie, Haleczko.

– Niech pan, Walentynie Giennadijewiczu, się nie zapomina, pan ma żonę, ja mam męża, jesteśmy ludzie żonaci – rechotała, odrzucając głowę do tyłu. Rude farbowane loki dotykały wody i jeszcze bardziej się kręciły. Od wody morskiej zwijały się jeszcze ciaśniej. A maleńki kształtny nosek z krągłymi nozdrzami (za każde z nich można by wyrżnąć kilka niewielkich narodów), prawie się złuszczył i świecił nową, delikatnie różową skórką.

Obok nas przemknęła motorówka ratownika. Ostro zakręciła, zawróciła i zatrzymała się naprzeciwko nas. Wzbiła ogromne fale, przeraziłam się i złapałam Halę, aż pobielało jej ramię i moje palce.

– Żienszczina, eto wasz riebionok? – surowo zapytał ratownik. – Kobieto, łatwiutko się utopi, a potem będzie pani włosy z głowy rwać.

Zawrócił i znów rozbujał nas strasznymi falami. Zaczęłam płakać. A Hala popatrzyła zagubiona, o ile węższa jestem od dmuchanej kaczki, jak łatwo mogłam zdjąć ręce z jej mokrej i niepewnej powierzchni, prześlizgnąć się jak sardynka do środka, nie dotykając ani prawym, ani lewym bokiem żółtej gumy, i pójść na dno, „pójść na dno jak kamień”, jak potem mówiła. I nie złapałaby mnie – na pewno by mnie nie złapała.

– Wie pan – lodowatym tonem powiedziała Hala – już mi to zbrzydło! Niech mi pan da spokój, to nie wypoczynek, tylko cholera wie co. Wciąż wszyscy czegoś ode mnie chcecie, odczepcie się, dajcie mi w końcu spokój!

Popchnęła mnie do przodu i szybko popłynęłyśmy do brzegu, zostawiając z tyłu Walentyna Giennadijewicza, który tak szeroko rozdziawił usta, że jego twarzy nie było widać zza oślepiającego blasku złotych zębów.

Jednak ani razu nie wyślizgnęłam się ze swojej dmuchanej kaczki.

Potem Hala zaczęła co wieczór chodzić do niego do hotelu. Wciskałam się w szparę, nie ruszałam się i nie oddychałam przez kilka godzin. Kiedy wracała, nucąc sobie Oj, Mariczko czeczeri, rozdrażniona, z morelami i kiełbasą w siatce, udawałam, że mocno śpię. Myślałam: poczekaj, poczekaj, ta szpara mnie połknie, pewnego razu przyjdziesz i mnie tu nie znajdziesz, wtedy dopiero zapłaczesz, wtedy wszystko zrozumiesz. Ale szpara nie chciała mnie połknąć, a ja dalej się jej bałam.

Rano siadałyśmy na drugim końcu stołówki, jak najdalej od Walentyna Giennadijewicza. Hala nawet nie patrzyła w jego stronę, chociaż on próbował do niej mrugać, uśmiechać się, machać rękami z przestrachem i na własne ryzyko, jednym słowem, za każdym razem narażał się na pobicie. Na plaży kładł się z dala od nas, ale tak, żeby móc ją obserwować. Zresztą leżeć też nie mógł – nerwowo chodził brzegiem, nie odrywając od niej wzroku. Kupowała czeburiaki od opalonych chłopców, kupowała piwo i suszone ryby, rozmawiała z sąsiadkami, rozmawiała z sąsiadami, częstowała ich suszonymi rybami, wypluwała łuski do morza.

– Halu – mówił Walentyn Giennadijewicz – po cóż pani je tę soloną płotkę? A piwo pani pije jak chłop, na Boga! Aż strach patrzeć!

A Hala krzywiła się pogardliwie, parskała i z ostentacyjnie obojętną miną odwracała się w drugą stronę.

– Smakuje mi, co to dla pana za różnica? – cedziła niechętnie. – Kim pan dla mnie jest, żeby mi robić uwagi? Nikomu nic nie jestem winna. Jak mi się zechce, będę kąpać się nago i pić wódkę z butelki!

– Niech się pani nie kąpie nago! – prosił Walentyn Giennadijewicz swoim intensywnym, kradzionym głosem. – Niech pani lepiej przyjdzie, kupiłem charosze mołdawskie wino. Półsłodkie. A wie pani, że je zamawia do obiadu sama królowa angielska!

– A co mi tam angielska królowa! – mówiła i szła pod prysznic.

– Ale cudna kobieta – wzdychał Walentyn Giennadijewicz.

Kiedyś, pod sam koniec lata, Walentyn Giennadijewicz przyniósł szampana i uroczyście odkorkował go pod naszą chatką. Dla mnie przyniósł całą tabliczkę orzechów w cukrze, ale ponieważ nie miałam jeszcze wszystkich zębów, mogłam ją tylko ssać. Obok przechodziła akurat sąsiadka maciora ze swoim miotem i mężem. Rozcierając spieczone fałdy, grubaska popatrzyła znacząco na nasze święto i odwróciła wzrok.

– No tak, to przecież Ela Hryhoriwna z informacji, znajoma Żanny Borysiwny – westchnęła Hala.

– No i co – machnął ręką Walentyn Giennadijewicz. – A ja pani prezent przyniosłem.

I wystawił przed nią na dłoni niewielkie czerwone aksamitne pudełeczko. Szeroko się uśmiechnęła i wzięła prezent.

– Nie trzeba było, Walentynie Giennadijewiczu, co też pan…

W pudełeczku leżała para złotych kolczyków z dwoma kamykami po pół karata.

– Charoszi kamni, grawirowka iskusniejsza – cmoknął Walentyn Giennadijewicz. – W sumie cały karacik!

Hala błyskawicznie założyła kolczyki i zadowolona podstawiła szklankę na szampana.

– No, to za nas – odetchnęła jak po dniu ciężkiej pracy.

– Haleczko, rybeczko – zaskomlał Walentyn Giennadijewicz – niech pani zaśpiewa o kędzierzawej Mariczce!

Hala pozwoliła mu ustawić leżak obok naszych, ale rybę żuła i tak. Wracając z morza, chlapała wodą na jego rozpaloną, czerwoną skórę. On wcale nie ciemniał – w odróżnieniu od Hali, która od razu brązowiała, wciąż pozostawał czerwony, dopóki opalenizna nie zeszła.

Ela Hryhoriwna nie witała się z Halą i z nią nie rozmawiała. Ale jej było to obojętne – podawała Walentynowi Giennadijewiczowi nasz ręcznik i pomagała się wycierać.

Walentyn Giennadijewicz początkowo bardzo się cieszył, a potem zamyślił się nad czymś lękliwie i na jego czoło nadciągnął mrok.

– Hala, dobra z ciebie kobieta – powiedział jej wieczorem, kiedy siedzieli pod drzwiami naszego domku. – Bardzo dobra z ciebie kobieta, nigdy takiej nie spotkałem. Dobrze mi z tobą, jesteś interesująca i nieprzewidywalna, zagadkowa i kobieca.

Już zrozumiała, do czego zmierza, i zasępiła się. Głos Walentyna Giennadijewicza drgnął i wreszcie wpadł w niepewne kwilenie, które najlepiej pasowało do jego wyglądu.

– Hala, było nam dobrze razem i przyjemnie – kontynuował już z mniejszą pewnością siebie. – Ale jesteśmy ludźmi rodzinnymi i trzeba wracać do normy. Mówiłem ci – Ludmiła to dobra kobieta i nie mogę zostawić jej tak po prostu bez środków do życia. Przywykła do mnie i do bezpiecznego bytu, jest do mnie bardzo przywiązana, nie chcę jej krzywdzić. Mądra jesteś, zrozumiesz, wiem. Jesteśmy już niemłodzi, i tak ni w pięć, ni w dziewięć zmieniać życia nikt nie będzie. Nic dobrego z tego nie wyjdzie. A na cudzym nieszczęściu nie zbudujesz szczęścia. Wiedz, Hala, że jesteś najlepszą kobietą w moim życiu, i żałuję tylko jednego – że nie spotkałem cię wcześniej. Nie chcę cię stracić. Tak że eto samoje… Chodź, będziemy przyjaciółmi, spotkamy się w tym samym miejscu równo za rok, co powiesz?

Hala w milczeniu wyjęła z uszu kolczyki, rzuciła je w piasek i weszła do chatki.

Walentyn Giennadijewicz długo pukał i pojękiwał: „Haleczko, rybeczko, otkroj!”, ale ona leżała obok mnie i patrzyła w sufit. Nie płakała. Była bardzo, ale to bardzo zła.

W środku nocy obudził nas krzyk. Na dworze gwizdał wiatr i ryczało morze, zaczynał się sztorm, a cieniutkie zasłony od czasu do czasu rozświetlała błyskawica.

Walentyn Giennadijewicz upił się półsłodkim winem, koniakiem i szampanem, które kupił hurtem od miejscowych Ormian, i teraz klęczał, opierając się czołem o drzwi naszego domku. Kiedy błyskawica rozświetlała noc, jego postać ciemniała na tle drzwi, przypominając wielkiego poranionego konika polnego z niedopitą butelką szampana w tylniej łapce.

– Halinka! – darł się, starając się przekrzyczeć wiatr. – Halinko, wszystko przemyślałem! Ja bez ciebie żyć nie mogę! Nie rzucaj w piasek serca starego czieławieka! Cały karacik, Haleczko, sto karacików, sto tysięcy karacików! Hala, zaśpiewaj mi o kędzierzawej Mariczce! Błagam cię! A Ludka niech zostanie na daczy, a my razem uwijemy gniazdko i dziewczynkę tę malutką weźmiemy, twoją Mariczkę! Wpuść mnie! Nie jedz płotki! Przestań, Hala, proszę cię! Nie nada nago! Tylko nie nago! – i zaczął tak strasznie płakać i wyć, że sama wlazłam w szparę, nie myśląc już o niczym.

Następnego dnia wyjeżdżałyśmy. Siąpił drobniutki deszczyk, było szaro i zimno. We trójkę, razem z Walentynem Giennadijewiczem, żegnaliśmy się z morzem. Walentyna Giennadijewicza rozbolała głowa, dudniło mu w uszach, tracił oddech i kłuło go serce.

Hala naskrobała mu swój adres na kawałku papieru i powiedziała, żeby listów nie pisał, nikomu to nie jest potrzebne. „Może w gości zajadę kiedyś?” – uśmiechnął się sinymi wargami Walentyn Giennadijewicz. „I w gości nie ma co przyjeżdżać – powiedziała. – Nie będziemy mieli gdzie pana położyć”.

Hala rozebrała się i weszła do wody. Usiadłam na kolorowej torbie, której nie chciało się jej rozkładać.

Najpierw zrobiła kilkanaście rytualnych przysiadów, potem wygięła się do tyłu i całkowicie zmoczyła włosy. Od zimnej wody dostała gęsiej skórki, górna część kostiumu się jej zsunęła, ale nie poprawiła ramiączek, zebrała tylko rękami włosy na tył głowy. Sutki płynnie poruszały się do góry i na dół, ostre, jakby gumowe, niemal skrzypiały. Różowe na tle ciemnobrązowej opalenizny.

– Walentynie Giennadijewiczu, popłyńmy jeszcze raz do bojek! – krzyknęła z wody.

Walentyn Giennadijewicz obserwował ją i wytrzeszczał oczy, trzymając się za lewy bok. „Oj, Haleczko, Haleczko” – szeptał, rozbierając się. Kościste, chude nogi, zasuszony zadek, na którym brzydko i śmiesznie zwisały białe majtki. Znów miał na sobie białe majtki. Wyobrażałam sobie, jak będą wyglądać, kiedy Walentyn Giennadijewicz wyjdzie z wody.

Popłynęli obok siebie, synchronicznie rozgarniając wodę. Wokół krople deszczu uderzały o fale, malując na nich piękne krążki. Jego siwe, mizerne włoski namokły i przylepiły się do czaszki. Zdawało się, że jest całkiem łysy. Płynął i świecił wprost w deszczowe niebo swoją pośmiertną plamą. Na jej głowie podskakiwały mokre rude sprężynki.

Potem zaczął zostawać z tyłu. Płynęła coraz szybciej i szybciej. Coś krzyczał, ale szum morza zagłuszał jego głos – wysoki, słaby, drżący.

Nie oglądała się. Wreszcie złapała się dłońmi śliskiego od pasm morskiej kapusty sznura i płynnie bujała się w tę i z powrotem, w tę i z powrotem. Deszcz padał coraz mocniej, zalewał jej oczy, fale rosły, trzeba było wracać.

„Walentynie Giennadijewiczu” – zawołała, odwracając się plecami do bojek, ale nigdzie go nie zobaczyła. Coraz trudniej jej było płynąć, dostawała zadyszki, od czasu do czasu odwracała się na plecy, ale i tak ogarniała ją panika, zdawało się jej, że fale unoszą ją coraz dalej od brzegu. Wreszcie poczuła, że stopy dotykają dna – morze wyrzuciło na plażę mnóstwo ostrych muszli, kamyków i wodorostów, w które łatwo się było zaplątać. Walentyna Giennadijewicza nigdzie nie było. Wyszła na brzeg, stanęła obok mnie, wzięła się pod boki i spojrzała w morze.

– Walentynie Giennadijewiczu! – zawołała już trochę histerycznie. Obejrzała się i zobaczyła, że zbliża się do nas tłusta Ela Hryhoriwna z rodziną. Rzuciła się do nich i zaczęła krzyczeć, machać rękami, zakrywać twarz dłońmi, płakać i pokazywać w kierunku morza.

Nie słyszałam jej słów – morze ryczało zbyt głośno. Poza tym padał przecież deszcz.

Sofija Andruchowycz

Kultura Enter
2009/02 nr 07