SPOŁECZEŃSTWO. Kto się kogo boi
Na Muranowie byłam raz, ale książkę Beaty Chomątowskiej Stacja Muranów przeczytałam dwa razy. Znakomita. Dla mnie, osoby spoza Warszawy, w wielu miejscach odkrywcza. Pada w niej jednak oskarżenie, które budzi mój sprzeciw. Oskarżenie Wandy Melcer o antysemityzm. Mało kto dzisiaj o Melcer pamięta, więc przypomnę kilka faktów z jej biografii: absolwentka ASP (malarstwo i rzeźba) oraz filozofii. Sekretarz Boyowskiej Ligi Reformy obyczajów. Urodzona w Helsinkach, wychowana w Wiedniu, od 12 roku życia mieszka w Warszawie. Dla „Wiadomości Literackich” napisała cykl reportaży o Nalewkach zatytułowany Czarny Ląd. W tekstach z tego zbioru autorka Stacji Muranów dopatrzyła się antysemityzmu.
Autorka podpiera tezę licznymi cytatami, wspomina także, że sama Melcer przed wojną broniła się przed podobnymi zarzutami. Chomątowska swoją krytykę zaczyna od negatywnej oceny opisu ulicy i klatki schodowej:
„Wszystko jest tutaj dla niej ciemne, brudne, liche. Nieliczne gazowe latarnie nie oświetlają właściwie ulicy, tylko produkują pewien skąpy wymiar światła, który koncentrują oszczędnie w postaci kręgu na paru flizach chodnika. Patrzeć się poza tem światłem jest jeszcze ciemniej, jak w świetle mijających reflektorów, których właściwym celem jest znaleźć i oślepić.[…]
Jak we wszystkich domach tej dzielnicy, schody są potwornie brudne i potwornie ciemne, idąc, trzymam się śliskiej z brudu poręczy, która, wyczuwam to przez rękawiczkę, pomalowana jest olejno.”
Trudno zrozumieć, dlaczego zapis faktów – liczba latarni, brud pokrywający schody i poręcz nędznej kamienicy – miałby świadczyć na niekorzyść reporterki. Podobne elementy mogłaby zauważyć i opisać po wizycie w jakiejkolwiek biednej dzielnicy Warszawy.
Nie możemy tutaj mówić o próbie koloryzowania. Nalewki były dzielnicą nędzną, pozbawioną zieleni, przestrzeni i kanalizacji. Już Singer zauważał brak drzew na Krochmalnej. Jedno, pamięta, rosło koło chederu pod numerem 24., ale rzadko odchodził tak daleko (Agata Tuszyńska, Pejzaże pamięci). Uwaga pochodzi z czasów wcześniejszych niż reportaże Melcer, ale żadne źródła nie wskazują na to, że zaszły tam większe zmiany.
Z Nalewek, z ulic: Dzikiej, Smoczej czy Gęsiej Korczak zabierał na kolonie dzieci, które w swoim dotychczasowym życiu nie widziały na oczy nie tylko wiewiórki, ale motyli, kwiatów i słońca.[1] Głodujące dzieci, chorowały i spędzały życie na podwórkach – studniach.
Kolejny zarzut brzmi następująco: „Melcer notuje swoje obserwacje z pozycji nowoczesnej mieszkanki wielkiego miasta bywałej (jak podkreśla) w świecie i ciekawej innych zwyczajów”.
Pozycja społeczna rodzi konkretną perspektywę. Absolwentka malarstwa, rzeźby i filozofii, wychowana za granicą a później podróżująca po świecie – taka tożsamość ma swoje ograniczenia.
Nie mieliśmy przed wojną nikogo, kto by zgłębił jaśniejsze i ciemniejsze strony Nalewek z perspektywy mieszkańca tej dzielnicy. Przed wojną żydowskie uczyły niewiele kobiet podejmowało naukę, obowiązywała je rola matek i żon. Mężczyźni, mieszkańcy Nalewek – zwykle drobni handlarze zarabiający grosze, nie mieli takich ambicji. Do dziś przecież czytamy reportaże z brazylijskich faveli czy ulic Kalkuty. Często piszą je osoby wykształcone, raczej mieszkańcy/mieszkanki wielkich miast, zaciekawione innością.
Przy całej świadomości tego, o iż opisujący zawsze pozostanie na zewnątrz, nie chcemy przecież rezygnować z coraz to nowych prób opowiadania o nie dość jeszcze odkrytych miejscach. (Sama autorka Stacji Muranów również spełnia kryterium wykształcenia i wielkomiejskości; przedstawia Nalewki istniejące już tylko w sferze mitycznej).
„Opisy żydowskich rozmówców, ich zwyczajów podszyte są jednak obawą podobną do tej którą odczuwał bohater Przylądka Dobrej Nadziei, krakowski chłopak z dobrej, choć zubożałej rodziny, zapuszczając się po raz pierwszy na Stradom, żeby odwiedzić żydowskiego kolegę z klasy. W odróżnieniu od Wandy Melcer zasłaniającej niewypowiedziane lęki sarkazmem, wyraża je wprost”. Dalej następuje długi cytat z książki, w którym bohater istotnie boi się „tych bram na Grodzkiej, Stradomiu i dalej w Kaźmierz”. Nie wszedłby tam za nic w nocy, a od panującego zapachu boli go głowa. Przytacza też plotki służącej, która twierdzi, że Żydówki sprzedające wodę sodową dodają do niej trucizny zamiast soku cytrynowego, chociaż zaznacza, że to „głupoty”.
Znów trudno mi uchwycić związek między chłopcem z Przylądka Dobrej Nadziei a Wandą Melcer, prezentujaca przecież w reportażach podejście społecznikowskie. Jak przystało na współpracownicę Boya, dużo uwagi poświęca sytuacji kobiet, zwłaszcza tych porzuconych, którym żydowskie prawo religijne uniemożliwia ponowne wyjście za mąż. Jedna z części Czarnego Lądu nosi tytuł Aguna i opisuje wnikliwie praktyczne konsekwencje uprzywilejowanej pozycji mężczyzn, sankcjonowanej przepisami. Interesuje się chederami – przepełnionymi szkołami tylko dla chłopców, w których dzieci uczą się na pamięć wyłącznie hebrajskiego i tekstów religijnych; przedmioty bardziej praktyczne nie figurują w programie. Nad tym mechanicznym, wielogodzinnym wkuwaniem użala się w reportażu sam nauczyciel.
Zauważa braki w higienie: w chederach często brak ubikacji, a przy obrzezaniu w rzekomo nowoczesnej przychodni rzezak wysysa rankę ustami. Mykwa (rytualna łaźnia) także pozostawia pod tym względem wiele do życzenia. Odwiedza rzeźnię, relacjonuje ekonomiczną opłacalność uboju koszernego, na którym zarabiają chrześcijanie.
W każdej z części cyklu Melcer daje po prostu opis problemów jednej z wielu dzielnic stolicy. Pod wieloma względami odrębnej, ale przecież będącej częścią Warszawy i Polski. Gdyby nie wojna, takich reportaży powstałoby zapewne więcej. Stopniowo zajęto by się edukacją, także dla dziewczynek, porzucone żony doczekałyby się korzystnych rozwiązań prawnych, pojawiłoby się też zapewne więcej latarń, założono parki i zlikwidowano rynsztoki.
Chłopiec, który bał się żydowskich bram, bał się również katolickiego cmentarza i także tam, od zapachu świec i liści, rozbolała go głowa. Strach budził w nim Jean Valjean, o którym opowiadała wieczorem jego matka. Bohater Nędzników odwiedzał go w nocnych koszmarach, nie mniej przerażających niż plotki służącej o zatrutej wodzie sodowej. Bał się też ducha zmarłej na cukrzycę dziewczynki – wszystko wskazuje na to, że jego „żydowskie” lęki są częścią większej całości, jednym więcej objawem bujnej wyobraźni i nadmiernej wrażliwości.
Myślę, że to jednak nie Wanda Melcer tylko autorka Stacji Muranów kieruje się obawami. Podświadomie oczekuje od przedwojennej reportażystki spojrzenia osoby świadomej dalszych losów Nalewek i spojrzenia przez pryzmat Zagłady; potraktowania dzielnicy żydowskiej jako mitu, miejsca, w którym wszystko jest warte ocalenia: cały materialny brud, wszystkie ułomności jej mieszkańców – w kontekście pamięci, wszystko staje się cenne. W roku 1936 Melcer widziała szarą codzienność, zwykłych ludzi bez upiększeń.
Poruszanie problemów obecnych w innych społecznościach jest również dzisiaj odbierane w kategoriach uprzedzenia. Łatwo możemy sobie wyobrazić współczesną Wandę Melcer piszącą reportaż o Romach. Zapewne skutki kodeksu romanipen[2] spotkałyby się z jej równie krytycznym zdaniem jak w kwestii religijnych przepisów żydowskich. Nie mam wątpliwości, że nie dopatrzyłaby się sensu w tym, że według romanipen kobieta od pasa w dół jest nieczysta, dotknięcie tych części jej ciała (a także bielizny i butów) powoduje skalanie mężczyzny. Prawdopodobnie uznałaby też za nie przystający do obecnych czasów zakaz zajmowania się przez Romów chorymi, zmarłymi i śmieciami, bo wyklucza on wiele możliwości pracy. (Można przypuszczać, że w dawnych czasach miał chronić przed zarazą).
A co stałoby się, gdyby zabrała głos w tak kontrowersyjnej ostatnio sprawie islamu? Czy nie nazwałaby obrzezania kobiet okrucieństwem zamiast „inną tradycją”? Czy uznałaby sytuację kobiet w krajach muzułmańskich za dyskryminację, często nie tylko zwyczajową, lecz także prawną? Jak oceniłaby prawo pozwalające uniknąć gwałcicielowi kary pod warunkiem poślubienia zgwałconej kobiety? Co napisałaby o kamieniowaniu za cudzołóstwo? Jak oceniłaby fakt, że w ponad trzydziestu muzułmańskich krajach homoseksualizm jest zabroniony i że w Iranie regularnie wykonuje się egzekucje gejów?
Czy zostałaby nazwana rasistką albo islamofobką? Jeśli trafnie odczytuję jej osobowość, nie byłaby ani jedną, ani drugą. Nie przypuszczam też, żeby podzielała liczne w opinie, że uchodźcy toną w Morzu Śródziemnym omamieni europejskim socjalem, ani że mężczyźni zamiast uciekać powinni „walczyć za ojczyznę”. Myślę także, że krytykując szariat oraz islamski fundamentalizm, nie postrzegałaby każdego muzułmanina jako terrorystę ani islamu jako religii, w którą nieodwracalnie wpisana jest przemoc.
Po wiekach nieskrępowanego odczuwania i wyrażania wyższości wobec „czarnuchów”, „żółtków”, „dzikusów”, po czasach, w których kobiecą „histerię” leczono wycinaniem łechtaczki (z tych samych powodów, dla których clitoridektomia praktykowana jest dziś w części Afryki: aby okiełznać kobiecą seksualność), a homoseksualizm leczono elektrowstrząsami, w ciągu ostatnich kilkudziesięciu lat podejście do Innego zaczęło się zmieniać. Pojawiły się nowe teorie, dyskursy, nowa mentalność.
Niestety to nie oznacza, że została osiągnięta równowaga. Oprócz ludzi, którzy podobnie jak sto lat temu, wyrażają swobodnie swoją agresję i poczucie wyższości dla wszelkich Innych, są też tacy, którzy zachowują się jakby swoją bezwarunkową akceptacją chcieli spłacić dług zaciągnięty w ciągu stuleci podbojów, zbrodni i niekwestionowanej tezy o hegemonii białej rasy i europejskiej kultury.
Tylko, że to niemożliwe i na nic się zda zastąpienie wizji mrocznej i krzywdzącej jej rewersem: idealizacją.
„Ludzie jak ludzie, tylko problem mieszkaniowy ma na nich fatalny wpływ”, mówi Woland w Mistrzu i Małgorzacie. Można ten problem mieszkaniowy zmienić na jakikolwiek inny. Na religię, biedę, zdarzenia historyczne, których skutki trwają przez pokolenia… A jednak ciągle będą to „ludzie jak ludzie”.
Łatwo tworzyć ciemne i jasne fantazje, a najtrudniej patrzeć na obcych stosować te same kryteria do siebie. Krytykować bez nienawiści. Opisywać problemy ze świadomością ich przyczyny. Dostrzegać okoliczności. Zauważać szczegóły. Nie uogólniać. Słuchać, jeśli to możliwe, ich własnych głosów. Nie bać się Wandy Melcer.
Ewa Schilling
[1] Katarzyna Stachowicz, Korczak, Warszawa 2012.
[2] W tradycji romskiej niepisany kodeks zasad regulujących najważniejsze kwestie w życiu społecznym.
Ewa Schilling (pseud.) – ur. 1971 r., studiowała na ART w Olsztynie; pisarka, felietonistka, autorka czterech książek; ostatnia pt. Głupiec ukazała się również po słoweńsku (2015).
Warszawskie getto powstało w listopadzie 1940 r. Stłoczono tam ponad 400 tys. osób. Źródło: Bundesarchiv. Ludwig Knobloch. CC-BY-SA 3.0 [CC BY-SA 3.0. Wikimedia Commons.
Nalewki na pocztówce z początku XX wieku, po lewej gmach Arsenału, po prawej Pasaż Simonsa. Źródło: pl.wikipedia.org.