Strona główna/SPOŁECZEŃSTWO. Na wojnie

SPOŁECZEŃSTWO. Na wojnie

Wasyl Słapczuk

Powiadają, że na wojnie nawet ateiści stają się religijni, nawracają na wiarę lub przynajmniej w jakimś momencie nagle odkrywają dla siebie, że Siła Wyższa jednak istnieje. Wojna ustawia człowieka przed obliczem śmierci. Ustawia i przez dłuższy czas utrzymuje.

W okresie pokoju człowiek również ma do czynienia ze śmiercią (lub niebezpieczeństwem, które czai w sobie śmierć). Ten kontakt zazwyczaj jest krótkotrwały, chwilowy. Jest jak wymijanie na drodze. Rach-ciach (na krótką chwilę człowiek okazuje się na granicy między bytem a zaświatami) — i już przeminęło. Te wymijania człowiek traktuje jako zderzenia, siebie zaś uważa za ofiarę. Doświadczenia życiowe uzupełniają się o pewne przeżycia: krótkiego lęku i trochę dłuższego szoku. To, co transcendentne, człowiek odczuwa jako lęk. Przeżywanie lęku go przeraża. Lęk postępuje. Lęk przed lekiem powoduje bardzo mocny lęk. Jedyne, czego człowiek pragnie w tej chwili, to pozbyć się lęku, natychmiast i na dobre. A potem zapomnieć o nim na zawsze. Dlatego też w czasach pokoju zderzenie się z tym, co transcendentne, rzadko prowadzi do jakichś objawień z następną refleksją nad nimi. Człowiek nie chce skupiać swoich myśli na tego rodzaju zmartwieniach. Dla większego ogółu myślenie samo w sobie jest pochłaniające, męczące i pozbawione perspektyw. Co więcej, przeciętni ludzie nie patrzą przychylnie na refleksję nad jakimiś stanami dyskomfortu czy zmartwień. Ktoś świadomie tego unika, kogoś innego ratuje przez ewentualnymi stresami usłużna psychika, umieszczając niebezpieczne przeżycia w hermetycznym opakowaniu i usuwając je sprzed oczu oraz wymazując z pamięci. Uważa się, że długo myśleć o śmierci może tylko samobójca. W rzeczywistości zaś decydująca jest rola kultury, w jakiej wychowuje się dana osoba, warstwa, kasta. A także aspekt czasowy. W rożnych czasach są różne zwyczaje.

Przykładowo w średniowiecznej Japonii, w środowisku samurajów, myślenie o śmierci było wpisane w podstawy szkolenia żołnierzy. Traktakt Budō Shoshinshū (jedna z ksiąg kodeksu samuraja) powiada: „Ten, kto jest samurajem, musi przede wszystkim, dniem i nocą – od noworocznego ranka, kiedy wyciąga rękę po pałeczki, aby zjeść świąteczne śniadanie, aż do ostatniego wieczoru starego roku, kiedy spłaca roczne rachunki – pamiętać o tym, że umrze. To jest najważniejsze. Jeśli będzie pielęgnował w sobie tę myśl, to będzie zdolny żyć zgodnie z zasadami lojalności i synowskiego oddania i uniknie niezliczonych zasadzek i przeciwności losu. Taka postawa zachowa go od chorób i katastrof – i co więcej, pozwoli cieszyć się długim życiem”*.

Będąc wyrwane z kontekstu egzystencji samuraja w ХVІІ–ХVІІІ wieku, to pouczenie, przynajmniej na pierwszy rzut oka, brzmi nie tylko paradoksalnie, lecz wręcz ekscentrycznie i prowokacyjnie, zwłaszcza dla człowieka współczesnego i nie-Japończyka. Tym bardziej dla osoby, która nie ma do czynienia z wojskowością i o wojnie wie tylko z filmów i książek. Jest to zresztą całkiem normalne. Normalne dla współczesnego cywilizowanego człowieka. W naszych czasach do wojska zaciągają się tylko ludzie mało lub średnio zamożni, żeby wykorzystać armię jako sposób awansu społecznego. Romantyka wojenna pozostała w przeszłości, młodzi ludzie już nie dają się zwabić blaskiem orderów i nie pragną przymierzyć na siebie ról i losów bohaterów.

Samurajowie byli elitarnymi, uprzywilejowanymi żołnierzami. Ich egzystencja podporządkowana była kodeksowi. Kodeks regulował postępowanie w walce, w życiu codziennym, ogólnie w życiu. Być może dlatego, żeby samuraj dbał o należytą formę fizyczną i duchową, zalecano mu, aby myślał o śmierci. Ponadto w swoim pasie samuraj nosił monety lub jakieś klejnoty, które nazywano „honorowymi pieniędzmi” – miała to być kwota wystarczająca do pokrycia kosztów jego pogrzebu. Jakkolwiek dziwne to może się wydawać, samurajowie czerpali siłę z tego, co zwykle wpędza ludzi w depresję. Nawet poza wojną, poza walką, samuraj powinien był ustawicznie przebywać w stanie wojny, w stanie walki. To musiało stać się jego stanem naturalnym, inaczej doszedłby do całkowitego wyczerpania. Sam sposób bycia dyktował te zasady, z kolei zasady poprzez szkolenia kształtowały żołnierza, który najwyraźniej mógł tak długo, jak trzeba było, znajdować się na granicy między tym, co transcendentne, a tym, co immanentne. Albo też przekraczać tę granicę, osuwając się w stronę transcendencji. Bez dwóch zdań „droga wojownika” wymagała niezwykłego wysiłku i skupienia. W pewnym sensie samuraj żył w idealnym świecie. Idealnym jak prosta linia lub figura geometryczna. W tym świecie nie było miejsca na wątpliwości. Wątpliwe zatem, by po ustaniu działań bojowych samuraj szedł do psychologa i prosił o zwolnienie lekarskie, narzekając na PTSD.

Hagakure, inny traktat poświęcony „drodze wojownika”, zawiera następującą przypowieść. Do mistrza miecza przyszedł chłopiec i poprosił o zgodę na zostanie jego uczniem. Mistrz jednak zauważył, że chłopiec wygląda jak osoba, która już osiągnęła doskonałość w sztukach walki. Młodzieniec zapełnił, że nigdy nie ćwiczył sztuk walki. Mistrz mu nie uwierzył. Jego przeczucie nie mogło go mylić. Młodzieniec przysiągł, że mówi prawdę. Dlatego mistrz zapytał go, czy ten ma jakieś głębokie przekonania. Okazało się, że jeszcze we wczesnym dzieciństwie chłopiec niespodziewanie dla siebie uświadomił sobie, że wojownik to człowiek, który nie jest przywiązany do swojego życia. Pielęgnował tę myśl przez wiele lat, aż wreszcie stała się jego głębokim przekonaniem. Żadnych innych przekonań nie miał. Mistrz miecza z zadowoleniem skinął głową i powiedział, że najważniejszą zasadą sztuk walki jest właśnie ta świadomość, dlatego chłopak nie musi już brać do ręki bambusowego miecza (kija do ćwiczeń). I też od razu pasował go na mistrza, wręczywszy mu odpowiedni pergamin.

Ta przypowieść daje do zrozumienia, że sztuka wojskowa (umiejętność posługiwania się bronią) jest niezwykle ważna dla wojownika, ważniejszy jednak jest stan jego ducha. Ćwicząc szermierkę, wojownik nie tylko opanowuje najpierw podstawy, a później niuanse techniki ataku i obrony – obciążenia fizyczne służą także temu, aby przebudzić duch wojownika, nauczyć go podporządkowywania tego ducha swojej woli. To właśnie nazywane jest mistrzostwem.

Hagakure poucza: „Każdego dnia winieneś rozważać nieuchronność śmierci. Gdy wstajesz rano, a twój umysł i ciało pozostają w harmonii, zastanów się, jak to jest być rozerwanym pociskami z muszkietu, przebitym ostrzem włóczni lub szabli miecza (…). Bez przerwy, bez chwili wytchnienia musisz przygotowywać się na to, że umrzesz, i myśleć o sobie jak o trupie”**.

Być może wszystkie te makabryczne pouczenia były aktualne tylko w ХVІІ–ХVІІІ wieku i dotyczyły jedynie samurajów, którzy od dawna już zaniknęli, podobnie jak ukraińscy Kozacy. Można powiedzieć, że wszystko to archaizmy, egzotyka i echa ciemnego średniowiecza.
W 1946 roku amerykańska antropolożka i etnolożka Ruth Benedict wydała książkę Chryzantema i miecz. Praca powstała na zlecenie Biura Informacji Wojennej. Jest to niezwykle interesujące studium kultury japońskiej, „obrazu japońskiego świata”. W rozdziale Dyscyplina wewnętrzna znajdujemy to, co dotyczy naszego tematu: „Japończycy […] używają określenia «żyjący tak, jakby był umarły» wobec tych, którzy osiągnęli poziom życia mistrzów”***. Nie będziemy wchodzić głębiej w niuanse tych praktyk duchowych, które u Japończyków manifestują się nawet na poziomie „filozofii życia codziennego” (Ruth Benedict przytacza przykłady), odnotujemy jedynie, że Japończycy przeżywali to, co transcendentne, w sposób uświadomiony. Doświadczenie to było zaś dla nich nie traumą, tylko wyszkoleniem. W ich rozumieniu człowiek, który zmarł, nie ma już nic do stracenia, wtedy jest naprawdę wolny. Podobne praktyki są charakterystyczne nie tylko dla Japończyków. Na przykład w północnoamerykańskim plemieniu Odżibwejów istniało swego rodzaju towarzystwo pod nazwą Windigokan. Jego członkami zostawali najodważniejsi mężczyźni, którzy udowodnili swoje męstwo w walkach. Tych, których przyjmowano do tego towarzystwa, przestawano uważać za żywych; jedli posiłki i spali osobno od reszty i nie mieli obowiązku przestrzegać praw plemiennych. Martwi mają swoje zasady i prawa.

Spadkobiercy cywilizacji europejskiej mają nieco inny stosunek do śmierci. Na ogół inny. Sądzę, że jeśli kopać głębiej, w jakichś zakonach rycerskich czy mniszych można byłoby dostrzec pewne podobieństwa do tradycji samurajów. Zresztą jeśli spojrzeć na starsze czasy, to sam Sokrates postrzegał śmierć jako uwolnienie się, uzdrowienie z choroby. Ludzkie masy jednak są dalekie od filozofii i pragnienia samodoskonalenia.
Przytoczę przykład, który jest przeciwieństwem tradycji Japończyków (i charakterystyczny dla świata Zachodu). Istnieje pewne opowiadanie Williama Faulknera pod tytułem Wszyscy polegli lotnicy (1931). Opowiada się w nim o lotnikach z czasów I wojny światowej, tylko nie o tych poległych, lecz żywych. A mimo to jednak martwych. Autor sformułował ideę utworu w maksymalnie otwarty sposób i nawet wprowadził ją do tytułu. Pozwolę sobie na cytat, który umożliwi prześledzenie toku myśli Faulknera: „Ale oni wszyscy już nie żyją. Są teraz otyli, nieco już otyli w pasie od siedzenia przy biurkach, w czym może zanadto nie celują, mają żony i dzieci w podmiejskich domach prawie zupełnie spłaconych, i ogródki, gdzie po godzinie piątej piętnaście przez długie wieczory zajmują się ogrodnictwem, w czym może też zanadto nie celują: ci mocni, szczupli mężczyźni, którzy tęgo się pysznili i tęgo popijali, bo stwierdzili, że śmierć nie daje wcale takiego spokoju, jakiego się od niej oczekuje”****. Zgodnie z opowiadaniem ci lotnicy zmarli w tym samym dniu, kiedy podpisano traktat pokojowy – w dniu zakończenia wojny (11 listopada 1918 roku). To istotna uwaga. Najwyraźniej Faulkner uważał lotników za ludzi wojny. Wojna skoczyła się, zatem piloci zmarli. Przestali istnieć. Nie w sensie fizycznym, tylko w tym duchowym. Przypomina to słowa Jezusa Chrystusa: „Niech umarli grzebią umarłych swoich, lecz ty idź i głoś Królestwo Boże” (Łk 9:60)*****. Być może amerykański pisarz uważał, że żołnierze, którzy przeszli przez wojnę, nie nadają się już na to, by głosić Królestwo Boże. Nawet po wielu latach Faulkner wciąż trzymał się tego przekonania. W 1957 roku, występując na Uniwersytecie Wirginii, poproszony o wyjaśnienie znaczenia tytułu opowiadania, pisarz odpowiedział, że ludzie, którzy przeszli wojnę, w pewnym sensie rzeczywiście są martwi, w sensie fizycznym są zużyci, nie nadają się do powojennego świata. Nie to, żeby odrzucili ten nowy świat – po prostu nie pasują do niego, ponieważ się przeżyli.

Wrócę do tego, od czego zacząłem. Na wojnie człowiek styka się z czymś, co zmusza go do uwierzenia w istnienie Boga. Tutaj spotyka się ze śmiercią. Być może nawet w liczbie mnogiej. Widzi śmierci innych ludzi. To są jedne przeżycia. Patrzy w twarz własnej śmierci. To jest inne przeżycie. Ich (śmierci/twarzy) również jest wiele. Za każdym razem przeżycia są inne. Wyrazić to wszystko człowiek może tylko jednym słowem: lęk. Jest to lęk metafizyczny. Taki lęk człowiek czuje, okazując się na krawędzi niebytu. Ten lęk przypomina tamten biblijny lęk, którym człowiek reagował na bliską obecność Boga (lub Jego aniołów). Słowo jest jedno, ale odczucia i przeżywania lęku są najrozmaitsze. Zamknięty w przestrzeni wojny, człowiek (wojownik/żołnierz) nie jest zdolny do uniknięcia tych przeżyć, nie potrafi przed nimi się schować, jest zmuszony do oswajania się z nimi. Mimo powtarzalności przeżycia nie stają się jednak uświadomione. Tym bardziej nie stają się uporządkowane. Człowiek nie odnajduje logiki, w którą wpisywałyby się widziane przez niego śmierci. Nie znajduje ani wyjaśnień, ani usprawiedliwień. Przeżywszy własną śmierć niezliczoną liczbę razy, albo martwieje w uczuciu beznadziejności (w pewnym sensie przyzwyczaja się), albo też lęk przed śmiercią tak go przeraża, że jest gotów umrzeć.

Człowiek nieczęsto jest przygotowany na transcendentne przeżycia. Z reguły bowiem jest zwykłym człowiekiem, który nie marzył o roli żołnierza. Zresztą żołnierz i jego regulamin wojskowy to nie to samo co wojownik i jego kodeks honorowy. Znalazł się tutaj przypadkiem, ze względu na okoliczności. Nawet jeśli trafił na wojnę dobrowolnie, wkrótce okazuje się, że rzeczywistość jest zgoła odmienna od wcześniejszych wyobrażeń na jej temat. W końcu nieliczni postrzegają wojnę jako miejsce do samodoskonalenia, uczenia się i hartowania. Dla większości wojna to miejsce przetrwania. Człowiek, który trafił na wojnę, bez żadnych kazań i agitacji nawraca się na wiarę i modli, oby tylko przeżyć. W konsekwencji zamienia się w bezbożnika, który myśli: „Gdyby Bóg istniał, to nie dopuściłby tego wszystkiego”. A jeśli uda mu się przeżyć, później zazdrości tym zabitym.

Z języka ukraińskiego przełożył Andrij Saweneć

*Cyt. w tłumaczeniu Doroty Marczewskiej za książką: Daidōji Yūzan Taira-no Shigesuke, Wprowadzenie do Bushidō. Budō Shoshinshū, Diamond Books, Bydgoszcz 2009, s. 12.
** Cyt. w tłumaczeniu Marka Mydla za książką: Yamamoto Tsunetomo, Hagakure: ukryte w listowiu, Diamond Books, Bydgoszcz 2012, ss. 203–204.
*** Cyt. w tłumaczeniu Ewy Klekot za książką: Ruth Benedict, Chryzantema i miecz. Wzory kultury japońskiej, Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 1999, s. 231.
**** Cyt. w tłumaczeniu Zofii Kierszys za książką: William Faulkner, Opowiadania, t. 2, Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 1958, s. 140.
***** Cyt. za Biblią Tysiąclecia.

 

Kultura Enter
2025/01 nr 112