SZKIC. O Wysokim murze raz jeszcze
Śmierć Adama Zagajewskiego poruszyła środowiska literackie nie tylko w Polsce, lecz także zagranicą. Pisarz Mykoła Riabczuk daje świadectwo, jak wielkim szacunkiem cieszył się polski poeta w Ukrainie, gdzie w 2017 roku podczas Kongresu PEN International był gościem honorowym.
Mykoła Ribaczuk
z angielskiego przełożył Andrij Saweneć
1.
Jakieś siedemnaście lat temu, u schyłku stetryczałego „realnego socjalizmu”, który wydawał się wówczas wieczny, zwłaszcza po stłumieniu Solidarności i wprowadzeniu w Polsce stanu wojennego, wybitny polski pisarz Adam Zagajewski sformułował pytanie, które mogło się wydawać całkiem retoryczne i nie do końca, a nawet w ogóle nieprzystające do otaczającej rzeczywistości.
„Co by się stało – pisał Zagajewski – gdyby pewnego dnia – pewnego pięknego dnia – Polska odzyskała swobodę życia politycznego? Czy utrzymałoby się to wspaniałe napięcie duchowe, cechujące z pewnością nie cały naród, ale w każdym razie jego całkiem liczną i całkiem demokratyczną elitę? Czy opustoszałyby kościoły? Czy poezja stałaby się – tak jak się to dzieje w krajach szczęśliwych – pokarmem znudzonej garstki znawców, a kino jedną z gałęzi skomercjalizowanej rozrywki? Czy to, co udało się w polskiej sytuacji ocalić, uchronić przed powodzią, przed zniszczeniem, a nawet wznieść powyżej zagrożenia, jak wysoki i piękny mur, czy to, co powstało jako odpowiedź na niebezpieczne wyzwanie totalitaryzmu, przestałoby istnieć w tym samym dniu, w którym zniknęłoby samo to wyzwanie?”.
W roku 1984 (co za ładny rok!), kiedy Zagajewski napisał swój esej, chyba bardzo nieliczni wschodnioeuropejscy autorzy spodziewali się tego, że przyjdzie im odpowiadać na to pytanie jeszcze za swego życia, w bardzo nieodległej przyszłości. Ogólnie rzecz biorąc, odpowiedź okazała się twierdząca. Wolność ma swoją cenę, podobnie jak „demokracja”, „normalizacja”, „powrót do Europy” i bardzo wiele innych ładnych rzeczy, o których wschodnioeuropejscy intelektualiści w ciągu dekad marzyli w swoich kuchniach i pracowniach.
Jako ukraiński pisarz nie mogę jednak udzielić na to pytanie jednoznacznie pozytywnej odpowiedzi – nie tylko z tego powodu, że „wyzwania totalitaryzmu” w moim kraju są wciąż realne, a droga do „demokracji”, „Europy” i „normalizacji” jest dość odległa. Jest jeszcze coś, co czyni moje stanowisko i stanowisko moich kolegów w kwestii „literatury i życia” wysoce ambiwalentnym, jeśli nie schizofrenicznym.
Z jednej strony, zawsze wychwalaliśmy „sztukę dla sztuki” i podkreślaliśmy niezależność pisarza wobec wszelkich obowiązków społecznych i politycznych, czyli wobec roli propagandysty narzuconej pisarzom przez partię komunistyczną. Mieliśmy tego najzwyczajniej w świecie dość i usiłowaliśmy uciec przed wątpliwym wymogiem „obowiązku obywatelskiego” wobec mitycznej „klasy robotniczej” i osławionej „rewolucji światowej”. Z drugiej jednak strony nigdy nie byliśmy w stanie całkowicie zlekceważyć kontekst społeczny i znaleźć sobie schronienie w wieży z kości słoniowej. Nie tylko z tego powodu, że partia nie godziła się na taką postawę („Kto nie z nami, ten przeciwko nam” – znacie ten sposób rozumowania), lecz także dlatego, że pisaliśmy po ukraińsku – w języku, który przez wiele dekad był zakazywany, pogardzany, marginalizowany i końcu doprowadzony do krawędzi istnienia. Istniał przynajmniej jeden obowiązek społeczno-polityczny, z którym pisarze ukraińscy musieli się pogodzić, jakkolwiek aspołeczni i apolityczni by nie byli: ocalić zagrożony język, którego ewentualne zniknięcie z pewnością odebrałoby ich życiu cały sens. Istniała zatem przynajmniej jedna, niezwykle ważna część świata, o którą miał(a) troszczyć się ukraiński pisarz lub pisarka – jego (jej) język.
To zaangażowanie wciąż ma wiele różnych implikacji. Czy wystarczy pisać dobre książki, by ocalić język? Czy da się ocalić czyjkolwiek zagrożony język, jeśli innych języków (gatunków, ludzi, całego świata) się nie da?
Nie wiem, czy literatura może ocalić świat, o ile w ogóle może coś ocalić. Nie jestem pewien, czy w ogóle da się ocalić świat. Ale z pewnością powinniśmy starać się zrobić wszystko, co w naszej mocy – wznosić „wysoki mur”, jak ujął to Zagajewski, albo po prostu coś wznosić zamiast burzyć.
2.
Tak się stało, że urodziłem się w tym samym mieście, co Adam Zagajewski, chociaż mieszkamy teraz w różnych krajach i piszemy w różnych językach. Miasto to w języku ukraińskim nazywa się Lwiw, w rosyjskim Lwow, w polskim Lwów, a w niemieckim Lemberg. Na średniowiecznych mapach nazywa się Leopolis – Lew był ukochanym synem ukraińskiego księcia Daniela, który założył to miasto jakieś 800 lat temu.
W latach 40., gdy nadeszli Rosjanie zajęci swoją ulubioną sprawą – wyzwalaniem sąsiednich narodów, Zagajewski, wtedy jeszcze dziecko, uciekł z rodzicami dalej na Zachód. Ja urodziłem się trochę później i pozwolono mi wyjechać na Zachód dopiero w latach 90., gdy Rosjanie się wycofali i ucieczka przestała być dla mnie najbardziej palącym problemem.
W 1984 roku, być może w tym samym dniu, kiedy Zagajewski pisał swój Wysoki mur, siedzieliśmy z przyjaciółmi w Starym Lwowie – jednej z licznych ładnych kawiarenek na starym mieście i posępnie omawialiśmy nową falę represji władz wobec „ukraińskich burżuazyjnych nacjonalistów” – pojęcie to obejmowało wszystkich, którzy śmieli w jakikolwiek sposób wyrazić swoje przywiązanie do ukraińskości. Panowała dławiąca atmosfera, rusyfikacja nasilała się coraz bardziej i nie widać było żadnego światełka w tunelu. Jeden z nas, który był odrobinę starszy od innych (i z tego też powodu traktowany jako „guru”), zwrócił się twarzą do dużego panoramicznego okna i położył koniec naszym posępnym narzekaniom zwięzłym pytaniem: „Chłopaki, czyżbyście sądzili, że to miasto da się zsowietyzować? Spójrzcie na tę architekturę, na te uliczki – czy one kiedykolwiek mogą zostać sowieckimi?”.
Rzeczywiście, sowieci musieliby zrujnować Lwów, Tallinn i Rygę doszczętnie, podobnie jak Królewiec. Tylko w takim razie tysiące osadników przywiezionych z Rosji mogłyby poczuć się niekwestionowanymi gospodarzami w nowych miejscach – tak jak stało się to w Mińsku, stolicy Białorusi, albo Symferopolu, stolicy Krymu.
Dla mnie nie było to żadną nowością, ponieważ dużo wcześniej, jeszcze jako nastolatek, przeczytałem Kroniki marsjańskie Raya Bradbury’ego i pamiętałem, co może stać się z ludźmi, którzy przybywają z daleka do całkiem nowego otoczenia.
3.
Mój guru zmarł kilka lat przed upadkiem Związku Sowieckiego i, co ciekawe, z upływem czasu jego twarz stapia się w mojej pamięci z brodatą twarzą Adama Zagajewskiego – mimo faktu, że z tym ostatnim spotkałem się tylko raz, i to na krótko. Zagajewski, jak mi się wydaje, ukończył budowę tego muru założonego przez mojego przyjaciela. Ten ostatni we wczesnych latach 70. dał mi poczytać staromodną książkę pewnego autora o imieniu Albert Camus pod tytułem Dżuma. To było polskie tłumaczenie, gdyż ukraińskie ukazało się dopiero dwie dekady później. Przeczytałem książkę uważnie, aby dokładnie zrozumieć język, którym dobrze nie władałem, i znalazłem w niej doskonałe wytłumaczenie dla wszystkiego, co wtedy robiliśmy.
„Nie wiem, co mnie czeka i co nastąpi po tym wszystkim – mówi doktor Rieux, bohater powieści. – Na razie są chorzy i trzeba ich leczyć. Potem oni zastanowią się i ja także. Ale najpilniejszą sprawą jest ich leczyć. Bronię ich, jak mogę, oto wszystko”*.
Wątpię, czy dałoby się znaleźć lepszą odpowiedź.
2001
Mykoła Riabczuk
Oryginał>
*W przekładzie Joanny Guze.
Kultura Enter
27 marca 2021