EDUKACJA. Zapomnieć o Zagładzie?
Zapomnieć o Zagładzie?
Notatki na marginesie książki Zza okna Miry Ledowskiej
Maciej Wodziński
Niepamięć. Mira Ledowska daje czytelnikowi „obuchem po głowie”. To jedna z tych książek, które się czuje, a nie rozumie. To chyba jedyny znany mi przypadek, w którym powiedzenie „miało być inaczej, a wyszło jak zwykle” – można uznać za komplement.
Zbiór opowiadań pt. Zza okna można czytać w „wielu kierunkach”, wskazuje na to już sama struktura kompozycyjna, która nie trzyma się ściśle chronologii. Ta „zabawa czasem”, widoczna w wielu warstwach opowiadań, jest ich istotną składową. Dlatego na samym wstępie zacznę od końca, a więc polemiki, nie z autorką książki, ale z autorką Posłowia: prof. Jadwigą Mizińską, kończącą swój komentarz takimi słowami:
Bolesna pamięć Holocaustu powoli się kruszy, roztapia i upłynnia. Czas już wyjść zza okna, czas je za sobą zamknąć i wyjść na świeże powietrze…
Temu stwierdzeniu, jako przedstawiciel młodszego pokolenia, chcę powiedzieć stanowcze: nie!
Oczywiście, patrząc na trudny temat Zagłady z perspektywy autorki Zza okna – i bardziej ogólnie – osób, które osobiście doświadczyły traumy Holocaustu, próby tego „skruszenia” i „upłynnienia” traumatycznych wspomnień, jawić się muszą jako wybawienie, po latach bezskutecznej często walki o ich oswojenie i przyswojenie. Co do tego, nie mam żadnych wątpliwości.
Ale ta wizja niesie ze sobą wielkie zagrożenie – skutkiem ubocznym skruszenia i upłynnienia wspominanego doświadczenia, jest zapomnienie. To chyba najgorsze, co młodszym pokoleniom może się przytrafić. Opowiadanie o traumie Holocaustu, w sposób, jaki czyni to Ledowska, przenoszący czytelnika „do jej świata”, jest jednym z najskuteczniejszych sposobów „pamiętania”. Pamiętanie natomiast, jedynym sposobem, aby wspomnienia nie przerodziły się na nowo w żywe doświadczenie…
Mira Ledowska w swoich opowiadaniach balansuje gdzieś na granicy pomiędzy zapomnieniem a kultywowaniem pamięci – dlatego sprzeciwić się muszę próbom czytania jej twórczości w sposób zbliżający nas do kruszenia i upłynnienia minionych już doświadczeń. Powinniśmy je czytać tak, aby pozostały zawsze żywe w pamięci pokoleń, które traumę II wojny światowej poznają zazwyczaj z trzeciej już ręki. Pytanie tylko – czy mamy prawo tego żądać od autorów takich jak Mira Ledowska? Czy mamy prawo przeciwstawiać się ich woli logoterapeutycznego oswojenia traumy? Tego nie wiem. Ale właśnie dlatego Holocaust był, jest i musi pozostać doświadczeniem żywym i trudnym w pamięci następnych pokoleń. I nie chodzi tu o pielęgnowanie jakiejś narodowej martyrologii czy wieczne poszukiwanie „oprawców” i „ofiar”. Nie możemy tego doświadczenia oswajać i upłynniać – musi nas dalej przerażać. Inaczej wspomnienia te stracą swoją moc.
***
Czas. Przechodząc jednak do samego zbioru opowiadań. Czytać go można przez „słowa klucze” – choć wyraźnie nie wyeksplikowane, to dające się wyczuć, tak jakby zawarte w książce treści zdawały się wokół nich orbitować. Opowiadania są niedługie, napisane językiem niemal dziecięco naiwnym, odrobinę ozdobnym, ale przede wszystkim pięknym, momentami wręcz lirycznym, zaczynają się ciężkimi tonami, by z czasem – tak jakby pisząc i jednocześnie przepracowując swoją dziecięcą traumę – Autorka łagodniała, odnajdywała w życiu więcej radości i przyjemności, z której los nieraz ją obrabował. Jednak pod przyjemnością wynikającą z ich czytania, da się wyczuć dużo, dużo więcej. Autorka bawi się językiem, czasem, emocjami, a nawet własną tożsamością. Pozornie chronologiczna struktura tekstu, łamie się jednak pod koniec, sprawiając, że czytelnik musi się zastanowić, co takiego skłoniło autorkę do zmiany utrzymywanego od początku szyku?
Co jest więc tak niezwykłego w opowiadaniach Miry Ledowskiej? Nie chodzi tu z pewnością wyłącznie o poruszające historie i smutny los narratorki. Czytając Zza okna, nie da się oprzeć wrażeniu, że momentami nie jesteśmy już „tu”, trzymając w ręku książkę, ale raczej gdzieś „tam”, siedząc na przykład w oblepionej gliną piwnicy młynarza Dolińskiego razem z kilkuletnią dziewczynką i jej matką.
Bawiąc się nie tylko chronologią opowieści, lecz przede wszystkim ich wewnętrzną czasowością, autorka płynnie przenosi nas to w jedną, to w drugą stronę, raz jawiąc się jako wspominająca, dojrzała już kobieta, by w chwilę później skonfrontować nas z brutalną rzeczywistością, przed jaką stawała – nie rozumiejąc jej – mała dziewczynka. Mieszając przeszłość z teraźniejszością, autorka wciąga nas w swoje wspomnienia, dając nam poczuć i zobaczyć, to co czuła i widziała ona sama. I to właśnie tego potencjału „niezapominania” nie powinniśmy nigdy zmarnować.
***
Thaumadzein. To antyczne greckie słowo oznacza, w swoim najbardziej potocznym użyciu, zdziwienie. Przyglądali mu się uważnie już Platon z Arystotelesem, dochodząc do wniosku, że „zdziwienie” nie oddaje jednak do końca jego istoty. Thaumadzein oznacza bowiem również „mur”. Jest to więc ten rodzaj zdziwienia, którego doświadczamy, gdy idąc sobie spokojnie ulicą, czytając książkę, czy w zamyśleniu licząc kroki – nagle! walimy głową w mur (tudzież w latarnię). Jakie wielkie jest wówczas owo nasze zdziwienie. Skąd się tu wzięła przeszkoda? Jak mogliśmy jej wcześniej nie zauważyć? Jej nieoczywistość nagle staje się dla nas zupełnie oczywista. To szok spowodowany nagłą konfrontacją z jakimś elementem naszej rzeczywistości. Elementem, którego – wedle wszelkich naszych przeczuć – w ogóle nie powinno być tam, gdzie się właśnie ujawnił. Mira Ledowska, mimo iż nie jest zawodową pisarką, w swoich opowieściach mistrzowsko powołała fenomen thaumadzein do życia.
Z tym „murem” stykamy się, gdy mała dziewczynka wesoło biegnie ze swoim psem do bramy, aby sprawdzić, w jakim celu podszedł do niej ktoś nieznajomy. A za chwilę ten pies leży już martwy, zastrzelony przez Niemca tylko za to, że na niego szczekał. Albo gdy powodowany desperacją ojciec Autorki idzie z rodzącą się ufnością po pomoc do chaty polskiego leśniczego, po czym pada martwy od strzału z pistoletu. Dokładnie na ten sam mur wpadamy, gdy tatuś ulubionej, pierwszej w życiu koleżanki, podczas jej imienin nagle wyciąga nóż i – nieświadomy pochodzenia autorki – mówi, że „Żydów to ja bym tępym nożem dźgał”. A wielka – i pierwsza w życiu – przyjaźń wali się w tym momencie w gruzy, grzebiąc pod sobą nadzieję na odrobinę dobra w życiu.
Właśnie te momenty sprawiają, że czytelnik, uświadamiając sobie autentyczność opisanych sytuacji, nie będąc już pewnym, co w nich może być fikcją, a co prawdą, zatrzymuje się jak trafiony obuchem, ze strasznym poczuciem, iż to co się stało, to jakiś okrutny żart losu, że coś tu… straszliwie nie pasuje, że tego co się stało w ogóle nie powinno tu być. Doświadcza wtedy właśnie thaumadzein. I już wie, że rzeczywistość nie może – choćby nie wiem co – przybrać na powrót takich kształtów.
***
Jasne punkty. A jednak w tej całej traumie pojawiają się też i weselsze iskierki. To właśnie tam możemy odnaleźć naoczne świadectwa prawdziwego chrześcijaństwa, które zrównać można, po prostu, z Człowieczeństwem. Świadectwa, których dzisiejszemu światu tak bardzo brakuje. Bezinteresownej troski o życie drugiego człowieka, choćby samemu miało się na tym ucierpieć. Jak dziś, odmawiając pomocy uchodźcom, mielibyśmy spojrzeć w twarz ludziom, którzy z lufą przy skroni bronili życia zupełnie obcych sobie ludzi? Tylko dlatego, „że tak trzeba”.
Oglądane „z dystansu”, po przeczytaniu całości, historie Miry Ledowskiej faktycznie tchną jakimś optymizmem, że zawsze „jakoś to będzie”, że mimo wszystko w życiu zawsze pozostaje coś, co przypomina nam o jego wartości, że czas i wytrwała logoterapia, terapia słowem, zwłaszcza swoim własnym – faktycznie leczą rany. Tylko te „jasne punkty” bledną jakoś zupełnie wobec świadomości, że my – ludzie – w ogóle daliśmy im szansę pojawienia się.
Piękna choć smutna historia „Babci Mayenowej” jest tu przykładem ocalenia nie przed strasznym losem, a właśnie – w jakiś pokrętnie przewrotny sposób – poprzez straszny los, jaki ją spotkał. Wywieziona na Syberię do obozu, doświadczona okropieństwami wojny i przymusowych robót, jednak przeżyła i żyła jeszcze długo po wyzwoleniu, podczas gdy reszta rodziny zginęła w rodzinnym, zajętym przez Sowietów Lwowie. Czy to zrządzenie losu było dla niej błogosławieństwem – bo uratowało jej życie, czy też horrorem – z którego konsekwencjami zmagać się musiała jeszcze przez długie lata? Odpowiedź na to pytanie zna tylko sama „Babcia”, ale mimo, że sami jej nie poznamy, dla nas to również może być niezwykle cenna lekcja.
***
Język. Zbliżając się do końca jeszcze coś, o czym często zapominamy, a co wyróżnia nas, ludzi, ze świata zwierząt i o czym pięknie nas poucza Mira Ledowska. Językiem oczywiście posługują się nie tylko ludzie. Ale tylko oni w tym języku i poprzez niego mogą się poczuć prawdziwie zadomowieni w świecie. Związek człowieka z językiem jest niezrozumiały, dziwny, ale i niesamowity. Na pierwszy, pozytywistyczny, rzut oka nie jest on niczym więcej niż narzędziem komunikacji. Ale Zza okna uświadamia nam, jak bardzo można do języka… tęsknić. Nie jako narzędzia komunikacji z Innym, ale przede wszystkim jako do języka „myśli i snów” – narzędzia komunikacji z samym sobą. Można odnieść wrażenie, że Autorce (oraz wielu wymienianym przez nią postaciom) to właśnie język dawał poczucie schronienia i bezpieczeństwa. Bez języka polskiego, który znali od dzieciństwa, bez towarzystwa innych osób, które się nim posługiwały, nie byli w stanie precyzyjnie wyrażać swoich myśli i uczuć, a bez tego, nie mogli marzyć o zadomowieniu się w nowym kawału świata, do którego trafiali. Językiem nie tylko się porozumiewamy. To właśnie w języku żyjemy, mieszkamy i to on tworzy przestrzeń otaczającego nas świata. Bez języka – tego naszego (jakikolwiek by on nie był) i bez niezwykłego stosunku z nim – nie bylibyśmy ludźmi, nie mielibyśmy swojego „miejsca na ziemi”.
***
Tożsamość. Opowiadania Ledowskiej nie mają wyłącznie charakteru prywatnego, „jednostkowego”. Mają też pewien szczególny, można by powiedzieć uniwersalny i ogólnoludzki wymiar. Poruszają trudny temat internacjonalnych relacji z czasów II wojny światowej, które nie były tak czarno-białe, jak często chcielibyśmy je widzieć. Ukazują, rzecz jasna, niemiecki antysemityzm, ale także i polski. Straszne czasy, w jakich przyszło żyć Autorce, stawiały ludzi przed wyborami, jakich moje pokolenie, wychowane w wolnej Polsce, nie potrafi sobie nawet wyobrazić – wyborami będącymi prawdziwym egzaminem z Człowieczeństwa.
Opowieści Autorki ukazują też ciemną twarz Izraela, w którym, po przeprowadzce, pomimo swojego pochodzenia i historii, nieraz spotkała się z antypolonizmem. Skoro więc zewsząd, bez względu na narodowość, widzimy przejawy myślenia „anty”, jak można nie zadać sobie pytania: czym tak na prawdę się od siebie różnimy? Czy przypadkiem w każdym z nas nie tkwi „potencjał zła”, który ujawnia się w sprzyjających mu okolicznościach, podszytych niewiedzą, strachem i owczym pędem mas?
Idąc tym tropem Ledowska nie jest tu bezkrytyczna także wobec siebie samej i stawiając się na równi z innymi dziećmi z opowiadania Lekcja życia, które opluwały „małego szwaba”, niemieckiego chłopczyka, który zamieszkał niedawno w sąsiedztwie, pokazuje nam, że nawet gdy doznaliśmy krzywdy i wiemy, jak smakują jej konsekwencje, nie jesteśmy uodpornieni na jej zadawanie. To ważna lekcja, którą wszyscy powinniśmy sobie przyswoić. Nie wystarczy bowiem budować w narodzie poczucia dziejowego skrzywdzenia, aby usprawiedliwić podłość wielu jego obywateli. Ba! To właśnie ta strategia winna jest, w dużej mierze, obecnej sytuacji w naszym kraju, dając pole do wykluczeń i szerzenia się nienawiści.
Wszyscy powinniśmy na chwilę stać się małą Mirą i „małym szwabem”, powinniśmy poczuć strach obojga z nich (jednego z powodu dokonanej na niego napaści, drugiego z powodu dokonania tej napaści), powinniśmy poczuć wstyd obojga z nich (jednego z powodu tego „kim jest”, drugiego z powodu tego, co uczyniła), powinniśmy to po prostu poczuć, a wtedy może, być może – zrozumiemy.
Ledowska, czy to wykorzystując swój talent, czy może bazując na „pisarskiej intuicji”, a może po prostu przekazując swoje doświadczenie, daje nam ważną lekcję życia i moralności i… tożsamości.
Na koniec ciśnie się na usta jeszcze jedno pytanie: kim w takim razie jest sama Autorka? Hermina, Marysia, Miriam, Mira. Krum, Kowalik, Ledowska. Żydówka, Polka, Izraelka. Przez życie przybrała wszystkie te imiona, nazwiska i narodowości. Co więcej, przyswoić musiała niejedną historię swego życia, aby ukryć swoją prawdziwą tożsamość. Tylko czy w jej przypadku istnieje coś takiego jak „prawdziwa tożsamość”? Czy ktokolwiek z nas umiałby ją dla siebie samego określić?
„Czy wiesz, kim jesteś?” Cała książka Miry Ledowskiej jest takim właśnie pytaniem, rzuconym (być może z pewną łagodnością) czytelnikowi prosto w twarz. Wszak każdy z nas jest przecież zlepkiem różnych osób, otoczenia, w jakim się wychował i okoliczności, w jakich przyszło mu żyć. Przeto opowiadania Ledowskiej wydają się w tym kontekście pełnić podwójną funkcję. Autorce, w procesie swoiście pojętej logoterapii, dają ukojenie, pozwalając oswoić traumatyczne doświadczenia. Natomiast uważny – i poważny – czytelnik nie powinien jednak dać się zwieść. Powinien potraktować tę książkę jako impuls do rozgrzebania tego, co już zdążyło porosnąć (s)trupem zapomnienia i zrosnąć się w bliznę niepamięci. Blizny mają to do siebie, że pozostają niezauważone, dopóki w sytuacji granicznego napięcia tkanki nie odezwą się piekącym bólem, zmieniając optykę postrzegania otaczającego nas świata.
Maciej Wodziński
Kultura Enter
2019/04 nr 90–91
Promocja książki Miry Ledowskiej "Zza okna" w Lublinie. Fot. Katarzyna Motek (i kolejne), 21 X 2019.
Krzysztof Stanowski wręcza Mirze Ledowskiej Medal Unii Lubelskiej przyznany przez Prezydenta Miasta Lublina dr. Krzysztofa Żuka.