SZKICE. Korba
Grażyna Lutosławska
Z cyklu Okno
Korba
Stare Miasto pachnie praniem i grillem. W sąsiedztwie kawiarnianego ogródka, w którym siedzę, kelner roznosi talerze pełne zbyt mocno przypieczonej kiełbasy. Kilka metrów dalej mężczyzna podnosi z ziemi korbę, chwyta rączkę i zaczyna nią obracać. Coraz szybciej i szybciej.
– Uważaj, bo odlecisz – śmieje się z niego żona, ale on mocno trzyma się ziemi, tam na górze na pewno nie mają takiej dobrej kiełbasy. Zanim wejdzie do restauracji i zje swoją porcję, napnie mięśnie, wypręży klatkę piersiową. Przez chwilę myślę, że ta korba działa niczym specyfik nowej generacji, po zażyciu którego ciało może stać się podobne do ciała modela z bilbordu przy drodze. Mężczyzna przerywa jednak kurację, odkłada korbę, takie kręcenie to poważna rzecz, idzie nabrać sił, kelner notuje: dwie porcje kiełbasy i piwo. Tymczasem korba znowu jest w ruchu. Teraz kręci nią dziewczyna, mocno, coraz mocniej, jakby chciała rozwirować świat i zatańczyć razem z nim. Jej szeroka spódnica tylko na to czeka, zaraz zamieni się w kolorowy krąg! Chłopiec towarzyszący dziewczynie robi jej zdjęcie i zaczyna się do niej śmiać. Coraz głośniej i głośniej. Śmieje się i ona, śmieję się i ja, jakby to była korba do uruchamiania śmiechu. Skąd się wzięła na targu staroci w Lublinie?
Z okna na parterze wygląda kobieta. Kręci z powątpiewaniem głową. Nie śmieje się, nie ma na to czasu, pilnuje bielizny pościelowej, którą rozwiesiła na przenośnej suszarce tuż przy drzwiach kamienicy. Tylko czasem wędruje wzrokiem po targu, na którym można dziś kupić i sprzedać wszystko, no prawie, ale kto by potrzebował wszystkiego. Co innego korba, przy której znowu ktoś się zatrzymuje.
– Na co komu taka korba – dziwi się chłopak przy sąsiednim stoliku. Ojciec zaczyna opowiadać, że podobna jest do tej, która bywała ratunkiem, kiedy w akumulatorze brakowało prądu. Dzięki niej obracał się wał korbowy i tłoki zostały wprawione w ruch posuwisto-zwrotny. Dochodziło do sprężania i wybuchu mieszanki paliwowej, a w efekcie do uruchomienia silnika. – Ale tato, o czym ty mówisz– chłopak wzrusza ramionami. Kiedy on wsiada do swojego samochodu, to przekręca kluczyk, silnik rusza, można jechać. – Na co komu dziś taka korba – powtarza.
Też miałabym ochotę pokręcić nią raz w lewo, raz w prawo, przecież nie wiadomo, w którą stronę trzeba kręcić, żeby uruchomić urządzenie, którego wprawdzie teraz nie widać, ale kiedyś musiało być, bo kto by wymyślał korbę do uruchamiania, jakby nie miała czego uruchamiać.
Zegar wiszący na ścianie naszej kuchni dziadek nakręcał codziennie wieczorem, kręcąc kluczykiem w prawo, zgodnie z ruchem wskazówek. Wujek siadał przy stole pod zegarem i kręcił w makutrze krem do babcinego tortu. Poruszał energicznie drewnianą łyżką w lewo, bo tak mu było wygodnie. Ciotka stawała nad nim i mówiła, że powinien w prawo, bo się nie ukręci, ale babcia uspakajała, że najważniejsze, żeby w trakcie kręcenia nie zmieniać kierunku, bo się wtedy odkręci. Mnie było wszystko jedno. Najważniejsze, że na deser był tort. Czasem nawet nie na deser, tylko ot tak, bez powodu można go było sobie ukroić i zjeść na kanapie, nad którą wisiała „Burza”. Po latach zobaczyłam oryginał w muzeum w Krakowie. Ktoś pokazywał komuś strach przed żywiołem, a ja widziałam obraz, pod reprodukcją którego jadłam tort i słuchałam tykania nakręconego zegara. Tik, tak. Tak, tak. Wszystko w porządku. Nigdy nie bałam się burzy, pewnie to przez tego Chełmońskiego ze ściany. Niedawno próbowałam nawet zatrzymać błyskawicę, mieć ją znowu tuż obok, kiedy tylko zechcę. Długo stałam w hotelowym oknie. Co jakiś czas rozświetlały je błyski, ale zawsze się spóźniałam. Błyskawica znikała za Bramą Floriańską zanim zdążałam przycisnąć spust migawki.
– Chcesz dogonić pamięć? – pytał B. i robił mi zdjęcia, na których mam śmiesznie zmarszczony nos, albo wysunięty język, cała skupiona starałam się, żeby mi się udało. Może kiedyś. Podobnie jak to, że usłyszę jeszcze rytm zegara, który wisiał w babcinej kuchni. Bywa, ze pisząc o tym zbliżam się. Ale pamięć swoją miarą mierzy odległości, więc pewnie się mylę.
Czekam na kawę, otwieram książkę, wsadzam w nią nos. Zapach nie przypomina tego, jaki poczułam, wchodząc pierwszy raz z rodzicami do biblioteki. Tato trzymał mnie na rękach. Miałam dopiero kilka miesięcy i nigdy w życiu nie widziałam tylu książek.
– Nie możesz tego pamiętać – powtarza mi mama za każdym razem, kiedy wracam do mojego wspomnienia. – Byłaś za mała.
Pamiętam szary papier, w który obłożone były książki. Kilka zabraliśmy do domu, a jedną rodzice na zmianę czytali mi przed snem. O czym była, nie pamiętam. Ani co mi się śniło.
Kelnerka stawia przede mną filiżankę.
– Coś jeszcze? – pyta.
– Grill, pranie… – mruczę. – I jeszcze kawa – dodaję głośno i pociągam nosem.
– Podać drugą od razu, czy jak pani wypiję tę? – upewnia się kelnerka.
– Dziękuję, nie trzeba – wyjaśniam nieporozumienie.
Podmuch wiatru sprawia, że na chwilę ulatnia się zapach grilla z restauracji obok. Za to intensywniej niż przed chwilą pachnie pranie. Trafiam nagle na strych, na którym stała pralka „Frania” i dwie miednice. Dopóki babcia nie wyżęła pościeli, każda z nas, sióstr opływała w swojej miednicy kulę ziemską dookoła. A później pomagałyśmy rozwieszać pranie, to znaczy podawałyśmy dziadkowi prześcieradła, poszwy na kołdry i poduszki, a on energicznym ruchem strzepywał bieliznę pościelową, zanim trafiła na sznurek.
– Masz ty krzepę – mówiły z podziwem oczy babci, ale usta nigdy się nie otwierały, po co strzępić język na darmo, gdy wszystko jest jasne.
Taki wzrok zostawia ślad, niczym stopa w mchu na dalekiej Syberii, w kraju Ewenków, którzy kiedyś mieszkali w namiotach w Tajdze i paśli renifery. Kiedy raz się na nim stanie, mech nigdy się już nie podnosi. Piję kawę i czytam Gugarę Andrzeja Dybczaka, o ludziach, w których języku nie ma słowa „dziękuję” , bo wystarczy ruch głową, albo spojrzenie, żeby powiedzieć to, co trzeba. Po śladach mchu można próbować wędrować, kiedy ktoś się zgubi. Ale lepiej pilnować swojej drogi. I swojego szczęścia. Miała je Tatiana, bo w woreczku z lnu trzymała kość renifera. Pokazała ją gościowi, którego przyjęła pod dach namiotu, gdzie mieszkała z rodziną. Pili herbatę, jedli, rozmawiali, milczeli, wychodzili z namiotu w tajgę. On też pokazał jej przedmiot, który trzymał na szczęście w swoim woreczku z lnem. Znowu przypominam sobie zegar z babcinej kuchni, chciałabym go mieć. Rzeczy najpierw są, później znaczą, mówił profesor Michał Głowiński podczas naszej rozmowy o starej, carskiej filiżance. Wywołana przez ludzką pamięć znowu ożyła.
Przerywam czytanie, bo korba znowu jest w ruchu. Dwoje dzieci chwyciło za jej końce i kręcą się dookoła niewidocznej osi, niczym na karuzeli. Nagle bęc, jedno leży na ziemi, pewnie będzie płakać, myślę, ale nie, co tam stłuczone kolano, skoro jest zabawa! Odkładam książkę, jak tu czytać, kiedy wędruje się znowu po podwórku, z patykiem w dłoni i dziwnym słowem na ustach: „kumba”! Przypomniałam sobie zabawę z dzieciństwa. Sama ją wymyśliłam: trzeba było stanąć w rzędzie, chwycić patyk i maszerować równym krokiem, jedno za drugim, poruszając patykiem z góry na dół i wołając: „kumba, kumba!” Nie pamiętam, co to znaczyło, może nic, ot, takie słowo do rymu i rytmu chwili.
– To może przyniosę pani tę drugą kawę? – kelnerka zabiera ze stolika pustą filiżankę.
Dziękuję, chyba już pójdę. Proszę o rachunek. W drzwiach kamienicy pojawia się kobieta z okna. Zbiera pranie z suszarki. Wołam do niej, że szkoda, bo ładnie pachnie. Wzrusza ramionami: pranie jak pranie. Spoglądam w stronę korby. Nie ma! Ktoś ją kupił, kiedy ja znów bawiłam się w kumbę! Albo kiedy z Ewenkami pasłam renifery.
– Ale po co ci taka korba? – pyta przyjaciółka, kiedy następnego dnia żałuję głośno, że jej nie kupiłam. Miałabym ochotę pokręcić nią raz w lewo, raz w prawo, przecież nie wiadomo, w którą stronę trzeba kręcić, żeby uruchomić pamięć.
Grażyna Lutosławska
Grażyna Lutosławska – ur. 1964 r., dziennikarka Radia Lublin, pisarka, autorka słuchowisk radiowych, książek dla dzieci, sztuk teatralnych, esejów, tekstów piosenek, wykładowczyni, moderatorka wydarzeń kulturalnych.
Na Syberii Ewenkowie i renifery stanowią zgrany tandem. Fot. Piotr Witosławski. Redakcja dziękuje Autorowi za udostępnienie fotografii.
Grażyna Lutosławska w obiektywie męża, Bolesława Lutosławskiego.