Strona główna/SZKICE. Świat z perspektywy gada

SZKICE. Świat z perspektywy gada

Świat z perspektywy gada, wąż w Ogrodzie Jadwigi Mizińskiej
Jacek Zalewski

Napisanie książki, nawet tak dobrej jak wąż w Ogrodzie, to drobiazg w obliczu wyzwania, jakim jest nadanie jej odpowiedniego tytułu. Znalezienie go to rzecz niekiedy trudniejsza, niż napisanie samej książki, do czego na ogół wystarczy już odrobina tupetu, niekiedy wspartego wiedzą lub przemyśleniami. Jednak dopiero kiedy rzecz jest ukończona, a my stajemy przed problemem nadania jej tytułu, dowiadujemy się po pierwsze, co tak naprawdę napisaliśmy, a po drugie, że – by tak rzec – żadne inne słowa nie oddadzą treści w skondensowanej formie, zatem nazwanie dopiero co napisanej książki jest wprost niemożliwością. Sytuacji nie ułatwia też fakt, że dwa najlepsze tytuły świata zostały już zawłaszczone, w dodatku przez Polaków – choć to raczej trudno uznać za pocieszenie. Pierwszy z nich to Moje słuszne poglądy na wszystko Leszka Kołakowskiego. Tytuł będący skrytym pragnieniem niejednego myśliciela i doprawdy dziwne, że trzeba było aż dwudziestu pięciu wieków filozofii zachodnioeuropejskiej, żeby komuś przyszedł do głowy (fakt, do nie byle jakiej głowy, ale i w przeszłości przecież takie się zdarzały). Teraz już pozostaje żal, że zostaliśmy wyprzedzeni, że Kołakowski był pierwszy. Odtąd musimy żyć ze świadomością, że wszystko, co wymyślimy będzie gorsze, bo – bądźmy szczerzy – lepszy tytuł po prostu nie istnieje. Ten jest totalny niczym heglowski absolut.

Drugi z najlepszych tytułów świata należy do Zbigniewa Herberta: Barbarzyńca w ogrodzie i nie oszukujmy się, mógłby odnosić się do niemal każdej powstałej książki. Tłumaczyć go nie trzeba, bo egzegeza do najtrudniejszych nie należy: pisząc, dokonujemy aktu ekspansji, nazywając rzeczy i zjawiska – zawłaszczamy je, badając – odbieramy im niewinność, kolonizując – dokonujemy aktu destrukcji etc. Pisząc książki – pozwolę sobie na nieco łopatologii – depczemy ogród, zachowujemy się w nim niczym barbarzyńcy.

A jednocześnie czerpiemy z tego nierzadko okrutną radość zdobywców: nasza książka wyprzedziła inne, to my postawiliśmy pierwsze słowo na niezbadanej dotąd ziemi, nasze naznaczyło ją nazwisko.

Prawda, jak blisko od barbarzyńcy do węża? Tytuł zbioru esejów Jadwigi Mizińskiej sytuuje się niebezpiecznie blisko jednego z najlepszych tytułów świata, nie ma jednak jego oczywistości. Bo, po pierwsze, kogo albo co zapseudonimowano w owego węża? Czy jest to podmiot albo podmioty liryczne prześlizgujące się przez karty książki niczym – nomen omen – wąż? Książka opowiada tedy o wężu – jakkolwiek byśmy go rozumieli? Nie dosłownie przecież, więc zagadka jest podwójna: czym jest wąż i jak go rozumieć? Lektura książki nie wygasza wątpliwości, owszem, wznieca je jeszcze bardziej. Byłżeby on aż tak zwinny, tak przewrotny i biegły w maskowaniu się, że umyka nawet wnikliwej lekturze? Cóż, jeżeli wąż nie jest jeden, a my zagłębiając się w tekst, wchodzimy do niebezpiecznego terrarium? A może – po drugie – autorka książki ma na myśli siebie? Teza może i wariacka, ale dopóki nie znajdziemy satysfakcjonujących kontrargumentów, równie warta uwagi, co inne. Autorzy rzadko mają czyste intencje, powody, dla których pisze się książki, są daleko mniej szlachetne, niźli się na ogół uważa. Ileż to razy byliśmy w trakcie lektury uwodzeni, wodzeni na różnego rodzaju manowce, ogłupiani (zgoda – omądrzani również) oraz – last but not least – kuszeni? Jeżeli tak, należałoby zatem natychmiast zapytać, czym w takim razie jest ogród? Treścią książki – brzmiałaby oczywista odpowiedź. Czyżby? Można rzecz jasna przyjąć, że kreowane lub opisywane w książce światy dadzą się zgrabnie zamknąć w metaforze ogrodu, ale tu pojawia się następny kłopot: kogo w tytułowym ogrodzie kusi równie tytułowy wąż? Z braku lepszych odpowiedzi można wziąć tę, która jest pod ręką i odpowiedzieć: my, czytelnicy. Rzecz jednak w tym, że – jeżeli już trzymać się metafory biblijnej opowieści – na pokuszenie zostali wystawieni mieszkańcy ogrodu, czytelnik zaś mieszkańcem tego ogrodu żadną miarą nie jest. Istnieje wreszcie owa złowroga trzecia możliwość, że autorka tytułem w nas celuje, to my chcąc nie chcąc jesteśmy tytułowym wężem. Autorka w tej optyce podejmowałaby z nami demiurgiczną grę: wpuszczała do ogrodu węża i przyglądała się, co z tego wyniknie. Z góry wiadomo, że nic dobrego, bo wąż w ogrodzie zawsze oznacza kłopoty albo wstęp do jakiejś historycznej awantury.

Lektura nie rozstrzyga tych wątpliwości na korzyść żadnej z hipotez, bo – jak to często z dobrymi książkami bywa – nie rozstrzyga ona niczego. Czytelnik sam sobie musi odpowiedzieć, która teoria wydaje mu się najbardziej atrakcyjna. Co do mnie, to nie uważam się za osobę nazbyt kompetentną w wężowej dziedzinie, autorkę – zaznaczam to z lekkim żalem – także nie, albowiem znając ją osobiście, żywię przekonanie graniczące z pewnością, że kuszenie kogokolwiek, a już w szczególności przy użyciu książki, jest jej obce. Uwodzenie – tak, ale nie kuszenie.

W ten sposób, być może przedwcześnie, należałoby się pożegnać z najbardziej atrakcyjną z wymienionych hipotez.

Niemniej warto spojrzeć na książkę profesor Mizińskiej z perspektywy gada – tak jak wiadomy wąż spoglądał na ludzi w wiadomym ogrodzie. Wąż-kusiciel wiedział jedno: jest robota do zrobienia. Człowiek sam z siebie nie sięgnie po zakazany owoc, należy mu w tym delikatnie pomóc. Skądinąd wiadomo, że robota nie kosztowała go nazbyt wiele wysiłku: albo miał wybitny dar przekonywania, albo ułomność ludzkiej natury była większa, niż zakładał Bóg. Dość powiedzieć, że szybko było po wszystkim lub też – z innej perspektywy – wszystko dopiero się zaczęło: ogród rychło jął się bowiem na potęgę zapuszczać i w równie niedługim czasie nastąpił deficyt ogrodników zdolnych utrzymać go w jakim takim porządku.

Wiele lat temu profesor Mizińska postanowiła nająć się do tej ogrodniczej roboty – efekty imponujące. Wąż w Ogrodzie jest tu tylko jedną z wielu egzemplifikacji tego trudu, ma jednak swoją wymowę i szczególną symbolikę prezent, jaki otrzymała w trakcie wieczoru poświęconego tej książce. Wierni uczniowie podarowali jej… Kamień Filozoficzny z podziękowaniem za – uwaga – „próbę porządkowania Wszechświata”.

Tu wtrącę starą historię z jednego z prowadzonych przez nią kiedyś seminariów doktorskich. Rzecz dygresyjna wprawdzie, ale przecież całkiem na miejscu i potrzebna. Otóż profesor Mizińska, kierowniczka wtenczas Zakładu Socjologii Wiedzy, w sposób plastyczny wytłumaczyła nam, studentom, na czym polega robota socjologa wiedzy. Weźmy takiego filozofa – mówiła – wybiera on z problemów tego świata to, co najbardziej atrakcyjne: zło, początek rzeczy, kwestie teoriopoznawcze etc. Jest tych problemów sporo, ale równie dużo jest takich, które ze wzgardą odrzuca jako – by tak rzec – niegodne filozofa. Tę właśnie resztkę, resp. przeklętą resztkę, podejmuje socjolog wiedzy. I żywi się intelektualnie tymi „odpadkami”. Tej socjologicznej strategii profesor Mizińska pozostała wierna także i w zbiorze wąż w Ogrodzie, dość popatrzeć na tytuły kolejnych esejów, żeby sobie wyrobić pojęcie w temacie. Chamstwo, prawa zwierząt, bieda, lojalność, wybaczanie, miłosierdzie i – w drodze wyjątku – jeden z niewielu szlachetnych tematów, czyli odpowiedzialność. Oto wąż i socjolog wiedzy w swoim żywiole. Oto książka sytuująca się, i to świadomie, na rubieżach – pardon za brzydkie słowo – filozoficznego mainstreamu.

Profesor Mizińska zajmuje się w tej książce niepopularnymi i trudnymi tematami, ale idzie o krok dalej, niż wielu badaczy, którzy znajdują jakieś masochistyczne upodobanie w nurzaniu się w złu tego świata i ani myślą wyjść z tej ponurej kąpieli. Poniekąd ich rozumiem: zło jest atrakcyjne jako temat, to terra, która zawsze będzie incognita, zagrożenie wyeksploatowaniem zasobów znikome, przy odrobinie inicjatywy każdy badacz znajdzie sobie cenny materiał naukowy. Mało tego, groźba podania złej diagnozy praktycznie nie istnieje – oczernianie świata nigdy nie było tak proste i tak słuszne, jak dzisiaj, kiedy człowiek jest bliski sprowadzenia na siebie apokalipsy. Przy tak atrakcyjnym badawczo materiale nikt tedy nie będzie ryzykował recepty: możliwość pomyłki jest zbyt duża, a zakwestionowanie naszych rozwiązań jako niedoskonałych (co przecież oczywiste) więcej niż pewne. Jeżeli bowiem odkrywamy i opisujemy niedoskonałości świata, to brawo, jesteśmy przenikliwi. Lecz jeżeli ważymy się odpowiedzieć na nie jakimś pozytywnym projektem, to dowodzimy tym samym naiwności, ponieważ każdy projekt z konieczności też musi być niedoskonały.

Ta tak bardzo zachowawcza strategia jest niezwykle popularna nie tylko pośród filozofów, ale na szczęście profesor Mizińskiej całkowicie obca. Dla autorki węża w Ogrodzie zmierzenie się z tym, co w świecie najgorsze, a nawet – proszę darować mocne sformułowanie – wytarzanie się w tej nikczemnej materii, to dopiero początek pracy, nie zaś punkt wyjścia, dojścia oraz cały sens i przyjemność pracy badawczej jednocześnie. Przykład? Proszę bardzo. „Dzisiejszy Cham staje się bardzo podobny do Chama biblijnego: obydwaj z lubością natrząsają się z powierzchni rzeczywistości, jako że pozostają ślepi, głusi i niewrażliwi na jej głębsze pokłady. Sami mając postać duchowego ‘płaszczaka’, nie są w stanie zrozumieć innych, do nich niepodobnych, ludzi intelektu, uczuć, ducha. Kpina, szyderstwo, chichot są jedynymi dostępnymi im sposobami radzenia sobie z tym, co niezrozumiałe. W tym sensie obecne rozplenienie się typu Chama stanowi epifanię wyczerpania się kultury” – to cytat wyjęty z brawurowego eseju „Chamstwo jako objaw wyczerpania kultury”. W książce często – by rzecz uzupełnić równie brawurowo – szorujemy intelektem po nie tylko moralnym dnie ludzkiej egzystencji. Jak wspomniałem, rejony te są przez autorkę eksplorowane wcale nie ze względu na wątpliwe przyjemności temu towarzyszące. Wroga trzeba poznać, to rzecz poza dyskusją, jednak powtórzmy – w przeciwieństwie do wielu badaczy – nie ma tu chęci zbratania się z nim, pozostania na jego ziemi, a kto wie, może i założenia tam własnej kolonii. Jest natomiast – recepta to za dużo powiedziane – delikatna sugestia, niekiedy napomnienie, w którą stronę należy patrzeć, żeby poszukać rozwiązania. Gotowych przepisów na definitywne rozprawienie się z wężem i powrót do czasów, kiedy ogród nie został jeszcze zinfiltrowany przez intruza tu oczywista nie znajdziemy – ale czy ktoś się ich spodziewał? To nie jest książka z gatunku fantastycznych, profesor Mizińska nie jest marzycielką – źle napisałem: jest, ale nie przeszkadza jej to w pracy badawczej. Mamy tu rzetelny namysł nad sytuacją świata i intelektualną próbę (w najszlachetniejszym rozumieniu pojęcia, podanym nam przez Montaigne’a) uporządkowania go oraz za sprawą owego namysłu uczynienia choć trochę lepszym. „Autentyczne i dogłębne, radykalne wybaczanie człowiekowi przez drugiego człowieka dokonuje się zatem za sprawą Stwórcy. To On sprawia, że grzeszni i moralnie słabi ludzie potrafią wzbić się ponad czysto handlową regułę ‘sprawiedliwej odpłaty’ w stronę wielkodusznego odpuszczenia win. Wielkodusznego, czyli odwołującego się do ‘szerokiej duszy’, a nie wyłącznie do dokładnego rachunku krzywd: ‘winien’ i ‘ma’. Zamiast szczegółowego wyliczania oraz potępiania krzywd i win mądrość serca podpowiada im, by próbowali roztapiać je w ogniu miłości” – ten fragment eseju „Wybaczanie i miłosierdzie” stanowi instruktywny przykład radykalnego odbicia od wspomnianego dna. Teraz widać, że jeżeli poszliśmy tam za autorką, to po coś. Konieczne było – mówiąc za Nietzschem – zrobienie dwóch kroków wstecz, nie z tchórzostwa lub koniunkturalizmu, ale żeby wziąć rozbieg do skoku. Rejony, w które skaczemy, nie każdemu mogą odpowiadać, ale przynajmniej stanowią jakąś propozycję wobec aksjologicznego klinczu, w jakim znaleźliśmy się wobec świata. Zgadza się, odsyłają one do sfery – delikatnie mówiąc – duchowości, która w książce często przyjmuje wymiar boski. Zrozummy się jednak dobrze: tu nie chodzi o to, żebyśmy klękali, ale byśmy wzięli pod uwagę, że to raczej duch zbawi świat, a nie materia.

Ogrody, po których biega człowiek, już dawno przestały być rajskie, a świat oglądany z perspektywy gada jest, owszem, atrakcyjny intelektualnie, lecz jako miejsce zamieszkania raczej wrogi i niewygodny. Człowiek – niemałe w tym nasze własne osiągnięcie, nie ma co winy zrzucać na węża – już od dawna nie brzmi „dumnie”, mimo to profesor Mizińska z uporem, którego być może nie jest godny, próbuje mu tę dumę przywrócić. Czy człowiek zasługuje na takie oczyszczenie? Mógłbym się z autorką spierać, szukać kontrargumentów, ostatecznie może nawet dałbym się przekonać, bo bez względu na to, jak źle myślimy o człowieku, to przecież nas również nachodzą chwile słabości i zwątpienia w fatalny los homo sapiens.

Inna sprawa, że socjologiczne i filozoficzne analizy profesor Mizińskiej łatwo mogą się spotkać z niezrozumieniem, a nawet niewdzięcznością: na cóż uczony, skoro od rządu dusz jest dzisiaj medialny ekspert, publicysta, a w patologicznym przypadku nawet show biznesowy celebryta? Miejsce książek zajęły newsy, a w rolę autorytetu może obecnie wcielić się ktokolwiek. Zdegradowaliśmy się na własne życzenie, skoro tak małe wymagania stawiamy nie tylko naszym autorytetom, ale także sobie samym. „Czy człowiek jest jeszcze potrzebny?” – pyta tedy profesor Mizińska, a ja wcale nie zamierzam traktować tego pytania retorycznie. Paradoksalnie, jeżeli na chwilę wejdziemy na płaszczyznę „myślenia gazetą”, to właśnie tam tak postawione pytanie spotka się z radykalną odprawą. Mieć czelność pytać o to, to nie tylko prowokować, ale także podstępem przemycać tezę, że człowiek stał się mało powiedziane, że zbędny: szkodliwy. Jeżeli gazeta będzie dość radykalna w swoim programie, natychmiast znajdzie dla pytającego stosowną szufladę. Terrorysta, może nawet jego najgorsza odmiana: eko terrorysta, ktoś, kto występuje przeciwko swojemu gatunkowi, kto uważa go za zakałę planety i – na koniec – komu ze wszech miar należy się eksterminacja. Spłycenie idzie tu bowiem ze wzmocnieniem, dość takie pytanie postawić w obliczu pierwszego z brzegu publicysty, komentatora życia społecznego i – jeżeli będzie dostatecznie sumienny w swoim oburzeniu – lincz medialny mamy zapewniony.

To, że pytanie nie zostało postawione w gazecie, ale w książce, w dodatku filozoficznej, budzi we mnie uczucia w najlepszym razie ambiwalentne. Owszem, szczęśliwie dla autorki żaden publicysta (raczej) do jej książki nie zajrzy, zatem i ryzyko podinterpretacji jest znikome. Tak jest, podinterpretacji. Skoro istnieje interpretacja – rzetelne przekształcenie myśli w obrębie sensu, jaki ona oferuje; skoro istnieje nadinterpretacja – nadgorliwe jej przekształcenie, zatem bez obaw mówmy i o podinterpretacji: przekształceniu myśli płytkim, prymitywnym, a przede wszystkim niewystarczającym do rzetelnego jej zrozumienia. Niestety prawdopodobieństwo, że do tej książki zajrzy ten, kto jej najbardziej potrzebuje: czytelnik gazety, również do pokaźnych nie należy. Szkoda, bo książka jak mało która stara się zrehabilitować, a nawet na powrót humanizmowi przywrócić człowieka współczesnego: zapędzonego, spłyconego, sponiewieranego nadmierną i bezsensowną pracą – niepodobna przecież jednak dokonać tego wyczynu bez udziału samego zainteresowanego.

Na koniec chcę zwrócić uwagę na jedną rzecz, która w mojej opinii cechuje rasowych myślicieli. To jest liczba bon motów i celnych powiedzonek, jakimi szpikują swoje dzieła. Niemiecki aforysta Lichtenberg uważał, że warto je umieszczać tak, żeby sprawić wrażenie, iż gdybyśmy chcieli, to moglibyśmy je rzucać tysiącami. Profesor Mizińska dawkuje je odpowiednio, nie za często, nie za rzadko, wystarczająco, żebyśmy docenili i mieli ochotę na więcej: „Żaden zewnętrzny wróg ludzkości, jakiś kosmita czy staroświecki diabeł, nie mógłby gorzej myśleć o ludziach, aniżeli obecnie oni sami myślą o sobie”; „Skoro u Boga ‘na początku było Słowo’, to dlaczego u człowieka ‘na początku’ jest… brak Słowa?”; „Filozofowie używają pojęcia ‘jaźń’, nie ma wszakże przeszkód, abyśmy wzbogacili słownik o neologizmy ‘tyźm’ oraz ‘myźm’”. Każda z takich myśli, zgodnie z najlepszą literacką tradycją, da się nie tylko zaprezentować podczas salonowych dyskusji, ale także nakłania do intensywnej refleksji.

Eseje pomieszczone w książce wąż w Ogrodzie treścią i doniosłością znacznie przekraczają formę, w jakiej zostały pomieszczone: wydawnictwa uniwersyteckiego o raczej ograniczonym zasięgu. Szkoda, książka zasługuje nie tylko na uważne przeczytanie, ale i na popularyzację. Jest przeniknięta głębokim – aż nie wierzę, że z pełną powagą używam tego pojęcia – humanizmem. Jest to także książka – tu moje opory są mniejsze – mądra.

Jacek Zalewski

Jacek Zalewski – ur. w 1975 r. w Lublinie. Absolwent filozofii UMCS w Lublinie. Pisarz i dziennikarz. Zadebiutował w nieistniejącym już lubelskim miesięczniku kulturalnym „Na przykład”. Autor filozoficznej książki „Wstęp do wątpienia” oraz powieści „Szpila” (w druku) w której opisał realia pracy w dużym portalu internetowym. Autor wielu esejów publikowanych m.in. w „Twórczości”, „Akcencie” i „Czasie Kultury” oraz tekstów naukowych zamieszczanych w publikacjach książkowych uniwersytetów m.in. Lublina, Rzeszowa, Torunia i Olsztyna.

Kultura Enter
2020/01 nr 92

Michał Anioł, Wypędzenie z Raju w Kaplicy Sykstyńskiej. https://pl.wikipedia.org/wiki/