Szkołę trzeba wymyślić od nowa
Nauczycielom musi się chcieć, żeby uczniom się chciało. Jeśli oczekujemy, że uczniowie będą kreatywni, twórczy, zaciekawieni – to nauczyciele też tacy muszą być.
Debata podczas konferencji „O edukacji i kulturze” w ramach Tygodnia Edukacji Pozaformalnej i Kulturalnej organizowanego przez Fundację Teatrikon.
Goście:
dr Marzena Żylińska – zajmuje się metodyką i neurodydaktyką. Jest wykładowcą w Nauczycielskim Kolegium Języków Obcych w Toruniu i w Dolnośląskiej Szkole Wyższej we Wrocławiu. Zajmuje się też wykorzystaniem nowych technologii w nauczaniu. Prowadzi seminaria dla nauczycieli, współorganizuje europejski projekt „Zmieniająca się szkoła”. Autorka książek „Postkomunikatywna dydaktyka języków obcych w dobie technologii informacyjnych” i „Neurodydaktyka”;
dr Barbara Ostrowska – psycholog, pedagog, koordynator Creativity Action Service, prowadzi zajęcia dla uczniów z dysleksją oraz zajęcia z wychowania do życia w rodzinie, egzaminator i lider warsztatów z teorii wiedzy. W latach 2005-2009 związana ze środowiskiem akademickim jako prowadząca ćwiczenia z psychologii różnic indywidualnych, psychologii twórczości i psychologii rehabilitacji. Pracę doktorską przygotowała nt. obrazu ciała i funkcjonowania społecznego młodzieży. Od 2009 roku nauczyciel w Prywatnym Liceum Ogólnokształcącym im. I. J. Paderewskiego w Lublinie;
Hubert Walczyński – uczeń 3 klasy I Liceum Ogólnokształcącego w Lublinie.
Czy rywalizacja mobilizuje?
Marzena Żylińska: Gdy podnosi się poziom stresu, to rośnie poziom kortyzonu. Długo utrzymujący się poziom kortyzonu powoduje trwałe uszkodzenia różnych organów wewnętrznych. Dzisiaj Amerykanie prowadzą badania, by sprawdzić, jak stres szkolny wpływa na pojawiające się w wieku czterdziestu czy pięćdziesięciu lat choroby. Teza jest zatem taka, że mamy szkołę, która nie jest ani przyjemna, ani efektywna, a do tego szkodliwa dla zdrowia. Wysoki poziom stresu, tak zwany dystres, blokuje wyższe funkcje poznawcze, co powoduje, że wtedy ani się niczego nie uczymy, ani nie potrafimy pokazać tego, czego już się nauczyliśmy. Powinniśmy dzisiaj kłaść nacisk na to żeby tego stresu w szkole w ogóle nie było, bo po co mierzyć dzieci, porównywać? Żeby wiedzieć, że w drugiej klasie Kasia jest lepsza od Maćka? Dzieci potrzebują czasu i maksymalnego wspierania, motywowania, dawania możliwości rozwoju potencjału, a nie mierzenia i sprawdzania, kto wypada lepiej.
Barbara Ostrowska: Proces uczenia się powinien być oparty na emocjach, ale tych pozytywnych. Podzielę się własnymi doświadczeniami – nie lubię konkursów i rywalizacji, bo uważam, że nie wpływają pozytywnie na rozwój, szczególnie u osób kreatywnych. Przecież zazwyczaj w konkursach nie ma kryterium kreatywności. Jestem zwolennikiem oceniania uczniów w taki sposób, żeby dać im informację zwrotną odnośnie ich poziomu wiedzy, postępów. A nie sprawdzać zgodnie z jakimś odgórnie narzuconym systemem oceniania. Każdy uczeń powinien wiedzieć, czego się nauczył, że zrobił jakieś postępy, a nie dostać ocenę, która informuje jedynie: „Nic nie umiesz”. Należy docenić wysiłek, jaki dziecko w naukę wkłada, poruszenie i nową wiedzę, która zaistniała w jego głowie, a nie udowadniać, że odstaje od reszty klasy.
Marzena Żylińska: Wszystkie polskie badania pokazują, że przedszkola i szkoły pogłębiają różnice, z jakimi do nich trafiają dzieci. Wydaje mi się, że duża część winy leży w tym, że od początku jest w szkole rywalizacja. Dzieci z tak zwanych lepszych rodzin, gdzie mają większe wparcie i więcej czasu jest im poświęcane, są lepiej przygotowane i wypadają lepiej na tle innych, choćby dlatego, że mają śmiałość publicznie się wypowiedzieć, mają większy zasób słownictwa. To nie jest ich wina i to nie zarzut wobec nich – przecież pokazują, co potrafią, co wynieśli z domu. Ale to powoduje, że inne dzieci są tym bardziej wycofane. Im więcej będziemy oceniać, im więcej będziemy organizować konkursów, tym większa część dzieci będzie się czuła przegranymi. W szkole chodzi o to, żeby każdy mógł robić postępy na miarę swoich możliwości. System szkolnictwa powinien być możliwie demokratyczny na wejściu, a elitarny na wyjściu: dajemy wszystkim maksymalne wsparcie przez cały czas nauki, najlepsze możliwości rozwoju, a dopiero na koniec patrzymy, co z tego wynikło.
Popełniamy ogromny błąd, gdy oceniamy pod kątem tego, czy ktoś dostał się na Oxford, jak zdał maturę. Natomiast nie doceniamy tego, że ktoś chciałby być kucharzem – to według nas porażka. Bycie świetnym kucharzem czy mechanikiem samochodowym to ogromny sukces, dobry fachowiec zarabia często dużo więcej niż profesor. Kreatywny mechanik nie każe zaraz wymieniać całego elementu, tylko mówi: „ja tutaj wstawię jakiś drucik, gumkę, coś pokombinuję i wszystko będzie działało”.
Czy oceniać i jak to robić?
Marzena Żylińska: Ogromne spustoszenie w mózgu robią testy, które wymagają wstrzelenia się w konkretną odpowiedź, oparte na zero-jedynkowym kluczu. Tu bycie kreatywnym przeszkadza – ewidentnie osoby najbardziej kreatywne mają największe problemy ze wstrzelaniem się w odpowiedź, szczególnie na teście z języka polskiego.
Ten się uczy, kto jest aktywny, to uczniowie powinni rozwiązywać zdania, sami układać pytania, ale do zadań tak zwanych otwartych. Wyobraźmy sobie taki przypadek, że nauczyciel mówi do uczniów: „Opracowując dane zagadnienie macie do dyspozycji podręczniki, Internet, jakieś encyklopedie, możecie też skorzystać z książek w bibliotekach. Następnie przynosicie szary papier i pisaki i przenosicie zdobyte wiadomości na tę kartkę papieru rysując symbole”. Daje uczniom tyle czasu, ile potrzebują, oczywiście w zależności od wieku. Na koniec nie robi sprawdzianu tylko prosi o opowiedzenie, co oznaczają symbole znajdujące się na kartonie – czyli prosi o przekazanie informacji, które zdobyli. Jeśli w ten sposób pracowali, że czytali, zbierali informacje, przetwarzali je, dyskutowali między sobą, jakie symbole wymyślą i je rysowali to miała w tym procesie swój udział psycho-motoryka –używane były i ręce i mózg. Gwarantuję, że po takiej lekcji nie sposób zapomnieć zdobytych informacji.
Dlaczego sprawdzian ma mieć formę testu, a nie może wyglądać tak, że uczniowie opowiadają całej klasie, czym się zajmowali pracując w grupach? Sztuka polega na tym, byśmy potrafili wymyślić takie metody, które pozwolą nam na zrealizowanie wyznaczonych treści programowych.
Nauczyć się być człowiekiem, a nie uczniem
Marzena Żylińska: Należy obalić przekonanie, że wszyscy uczniowie wszystko muszą wiedzieć. Żaden profesor nie zna się na wszystkim, a od uczniów tego wymagamy. Mamy szkołę, która powstała w Prusach mnóstwo lat temu, w odpowiedzi na potrzeby świata, którego już nie ma. Dlatego niemożliwe jest, żeby współcześnie taka szkoła się sprawdzała. W tym roku będzie wydany Pomocnik Edukacyjny „Polityki” poświęcony w całości sprawom edukacji. Jest w nim mój tekst pod tytułem „Szkołę trzeba wymyślić od nowa”. To nie tylko tytuł, ja jestem o tym szczerze przekonana. Należy się zastanowić czy tak mają wyglądać klasy, że dzieci siedzą oglądając wzajemnie swoje plecy, ale wszyscy widzą nauczyciela, który do nich przemawia. W oświeceniu, kiedy powstawały pierwsze szkoły, nauczyciel traktowany był wyjątkowo, ponieważ, jeśli się człowiek nie dowiedział czegoś w szkole, to się w ogóle nie dowiedział, z uwagi na to, że książki i czasopisma były drogie. Dzisiejsza dostępność informacji sprawia, że nie wiemy, co z ich ilością w naszej głowie zrobić, a ranga nauczyciela trochę spada.
Kornelia Jaroć, licealistka: Ważne wydaje się nie to, czego się uczymy, ale to czego szkoła nie oferuje. W liceum przez trzy lata spędzamy około pięćdziesiąt procent całego swojego czasu. Uczymy się tego, co mamy zdać na maturze, podczas gdy jest masa umiejętności, z których normalny człowiek w normalnym życiu powinien umieć korzystać. Kończy liceum bez nich, a co gorsza, bez przekonania, że są potrzebne. Należą do nich kreatywność i poczucie indywidualności, chęć zmieniania swojej rzeczywistości i świadomość, że da się to zrobić. Musimy uczyć się czegoś innego, a nie tylko bycia uczniem. Stać się trochę bardziej człowiekiem, niż uczniem. Da się to zrobić mając trochę większą wolność. Program matury międzynarodowej, który realizuję w swojej szkole, zakłada, że w ciągu dwóch lat poświęci się 150 godzin na trzy formy aktywności: społeczną, kulturalną i sportową – to CAS (Creativity, Action, Service). Tylko od ucznia zależy, w co się zaangażuje. W mojej szkole tylko jedna klasa w danym roczniku przygotowuje się do matury międzynarodowej, pozostałe są klasami z polskim programem. Kontrast jest widoczny. U nas mnóstwo osób zaangażowało się w kulturę, odkryło swoje pasje, co spowodowało, że faktycznie mieli możliwość rozwijać się jako ludzie. Podczas gdy znajomi z polskiego programu są bardzo często zupełnie nieświadomi tego, jak w ogóle kultura w Lublinie wygląda.
Hubert Walczyński: Trzeba znaleźć jakiś złoty środek pomiędzy nakazaniem czegoś uczniom, czyli na przykład narzuceniem programu CAS, o którym wspomniała Kornelia, a zostawieniem im przestrzeni do samodzielnego decydowania czy chcą się w coś angażować. Tu jest sedno sprawy – gdy uczniowie czegoś chcą – robią to, a gdy są zmuszani sprawa wygląda trochę inaczej.
Kornelia Jaroć: Liceum to ostatni etap, na którym jeszcze można na młodego człowieka wpłynąć. To jednocześnie pierwszy etap, kiedy ludzie mają ukształtowany obraz siebie i większą świadomość tego, co dzieje się wokół nich. Zatem to świetny moment, by nawet narzucić pewne działania i zostawić margines na wolność wyboru w ramach tego narzuconego programu. CAS to dla wielu naszych znajomych początek jakiejś drogi. Być może na tym początku trzeba pomóc przymusem, bo start nigdy nie jest łatwy, ale taki przymus wychodzi na dobre.
Jakie metody powinien wybierać nauczyciel?
Barbara Ostrowska: Po pierwsze musi mieć pomysł. Jeden z Superbelfrów, polonista Marcin Paks[1] na Facebooku czy innym portalu społecznościowym wymyślił dramę, w której uczniowie wcielali się w postaci historyczne czy literackie. Uczniowie zapamiętali z tej zabawy wiele informacji, bo prowadząc jej profil na portalu, musieli poczuć się, jak ta postać, dyskutować na pewne tematy z innymi, przy czym nieświadomie omawiali przecież zagadnienia, które są w podstawie programowej i które trzeba zrealizować, bo później będą obowiązywać na jakimś egzaminie. Wystarczy mieć pomysł i sprawić, żeby się uczniom chciało.
Czy możliwe jest w dzisiejszym świecie uczenie się i nauczanie bez użycia nowych technologii?
Barbara Ostrowska: Oczywiście, że jest możliwe. Technologii nie można używać zawsze, bo staną się nudne. Trzeba ich używać tylko wtedy, kiedy służą konkretnemu celowi, jeśli natomiast wiemy, że można dokładnie to samo zrobić bez nich, to trzeba z nich wtedy zrezygnować. Uczę w programie, który powinien bazować na tabletach i laptopach, ale z moimi uczniami używam ich dwa razy w miesiącu. Stawiam natomiast na takie metody, które zmuszają uczniów do myślenia, do przetwarzania pewnych informacji. To może być rysowanie plakatów, symboli, map myślowych – standardowe – przy użyciu kartonu i pisaków. Myślę, że da się uczyć bez technologii, natomiast ponieważ uczniowie korzystają z nich bardzo często, to jednak całkowicie od nich nie uciekniemy.
Marzena Żylińska: Ja w pracy dość intensywnie zajmuje się nowymi technologiami – napisałam książkę „Między laptopem a podręcznikiem”. Myślimy, że szkoła korzystająca z nowych technologii jest innowacyjna, ale trzeba sobie zdawać sprawę, że z ich pomocą można robić ultrakonserwatywne lekcje. Jeśli będziemy na laptopach, tabletach lub jakichkolwiek innych gadżetach cyfrowych zaznaczać poprawną odpowiedź z dostępnych: A, B, C i D czy wstawiać słowo w lukę w zdaniu, to takie działanie nie stanie się innowacyjne tylko dzięki temu, że jest robione na tablecie. Na moim blogu – Neurodydaktyka, czyli neurony w szkolnej ławce,[2] pod jednym z wpisów napisała do mnie pani Anna Grzegory, która w Warszawie zajmuje się nauczaniem klas 1-3 i pracuje z dziećmi z problemami, między innymi dysleksją. Pani Anna pyta czy jeśli chce zastosować do nauczania na przykład grę „Memory”, a dzieci bardzo lubią tablety, to czy mogą ćwiczyć rysunek i słowo właśnie na nich. Pytanie – czy dzieci uczą się efektywniej na tabletach, niż gdyby to robiły odwracając ręcznie kartoniki w grze „z pudełka”? Marzę, by zrobić eksperyment z wieloma nauczycielami i spróbować odpowiedzieć na to pytanie. Istnieją już badania, które udowadniają, że robienie notatek ręką powoduje, że więcej z nich zapamiętujemy, niż gdybyśmy te same notatki robili na laptopie. Mimo całej mojej fascynacji nowymi mediami, staram się wracać do starych metod i robię swoje notatki ręcznie, już nie wożę ze sobą laptopa. Stawiam tezę, że najefektywniej będzie wtedy, kiedy dzieci same zrobią sobie „Memory” – wybiorą słowa, napiszą je, narysują obrazki. Samodzielne przygotowanie materiałów, na których potem ćwiczymy, wywołuje w mózgu najgłębsze przetwarzanie. Dobrze byłoby zrobić takie badania, już jest pomysł żeby założyć portal „Badania w edukacji”.
Inną rzeczą, o której warto wspomnieć jest książka Manfreda Spitzera „Cyfrowa demencja”, która właśnie ukazała się w Polsce. Autor przedstawia w niej skutki wykorzystywania nowych technologii u małych dzieci. W Niemczech ta książka ukazała się rok temu w sierpniu i sprzedała w nakładzie powyżej 180 tysięcy egzemplarzy. Naukowa książka z badaniami sprzedaje się jak „Harry Potter”! Książka wywołała nie tylko ciekawą dyskusję, ale wręcz wściekłe ataki na Spitzera za to, co w niej przedstawił. Mam nadzieję, że choć trochę z tego poruszenia wywoła u nas, bo my dzisiaj bardzo bezrefleksyjnie podchodzimy do nowych technologii, a powinniśmy je wykorzystać do działań twórczych.
Uczeń radzi sobie dobrze w szkole, bo jest wybitny czy dlatego, że nauczył się przystosowywać do panującego systemu?
Hubert Walczyński:. Ja sobie świetnie radziłem i w zwykłej podstawówce, i w zwykłym gimnazjum. Teraz w liceum nie jestem w polskim programie, tylko uczęszczam do klasy z maturą międzynarodową, więc ciężko mi opowiadać o takim etapie nauczania. Jednak myślę, że przy jakichkolwiek zmianach w systemie edukacji, uczniowie, nawet ci o których możemy powiedzieć „przystosowani”, radziliby sobie po prostu jeszcze lepiej.
Barbara Ostrowska: Myślę, że takie pytanie jest bezzasadne – jeżeli uczniowie sobie dobrze radzą, to znaczy, że mają wystarczające zasoby indywidualne i motywację wewnętrzną. Ja skończyłam polską szkołę z polskim programem, potem polską uczelnię i teraz pracując z uczniami, którzy idą na uczelnie międzynarodowe, będące w setce najlepszych uczelni na świecie, czasem się zastanawiam czy to był szczyt moich możliwości? Czy wykorzystałam swój potencjał? Kluczem jest odpowiedź sobie na pytanie, jaki mamy w życiu cel.
Marzena Żylińska: Ja natomiast sądzę, że warto zastanowić się: czy ci, którzy dzisiaj są najlepsi w szkole to są rzeczywiście osoby z największym potencjałem i najbardziej kreatywne, czy może takie, które potrafią się najlepiej dostosować? Wiele wskazuje jednak, że właściwa jest ta druga opcja. Często mnie taki zarzut jest stawiany: „Sama pani skończyła taką szkołę i po niej udało się pani jakoś zrobić doktorat, pisać książki i robić karierę, a teraz pani ją krytykuje?” W takiej sytuacji zasadne jest pytanie w jakim punkcie jesteśmy, a gdzie moglibyśmy być, gdybyśmy w pełni rozwijali nasz potencjał. Mózg się cały czas zmienia i cały czas powstają nowe połączenia – największą ilość połączeń neuronalnych mamy w płacie czołowym, czyli w tym płacie, który czyni nas ludźmi. Dzieci przychodzą do szkoły z kwitnącymi mózgami, mają wtedy maksymalną ilość połączeń neuronalnych, jaką możemy w ogóle mieć w życiu. Te, które są używane stabilizują się, a nieużywane – mózg usuwa. I nigdy nie dowiemy się, do czego bylibyśmy zdolni, gdyby zachowała się większą ilość połączeń w naszym mózgu. Ważne są ręce, które mają w mózgu ogromną reprezentację – mogą stymulować olbrzymie części mózgu – w korze przedruchowej i w korze ruchowej. A w dzisiejszej szkole w ogóle rąk nie wykorzystujemy. Wyrzuciliśmy z niej wszystko, co najmocniej stymuluje rozwój mózgu – to, co związane z kreatywnością, twórczością – teatr, grę na instrumentach. Ta ostatnia najszybciej powoduje mielinizację mózgu, czyli współpracę pomiędzy obiema kulami. A im większa współpraca, tym sprawniejszy mózg. To nie jest przypadek, że najwięksi matematycy grali na instrumentach.
Agnieszka Lewandowska, nauczyciel: Obserwując los tak zwanych wybitnych uczniów, faktycznie można stwierdzić, że mają duże zdolności przystosowawcze i dlatego sobie tak dobrze radzą. Kończą szkołę ze świetnymi wynikami, natomiast później stają się bardzo przeciętni i funkcjonują w rzeczywistości „dorosłej” wszędzie tam, gdzie trzeba się dostosowywać, a nie rozwiązywać problemy, realizować wymagające projekty. Z kolei ci, którzy są tak zwanymi trudnymi uczniami, bo stwarzają trochę problemów – są ludźmi z pasją, którzy oddają się jakiejś konkretnej dziedzinie. To oni w dorosłości rozwijają skrzydła i wiele osiągają.
Marzena Żylińska: Szczególnie to widać w przypadku osób, które mają same szóstki. Nie mówię, że dobre oceny to coś złego, ale jeśli ktoś ma same szóstki to znaczy, że interesuje się stopniami i jego celem jest ich zdobywanie. Jeśli mam pasję, to ona pochłania mnóstwo czasu, dlatego nie mam go na naukę. Zatem w nauce wybieram co jest ciekawe, co mnie interesuje i poświęcam temu ten pozostały skrawek czasu.
Jakie działanie powinno być odpowiedzią na obecny stan? Wprowadzanie alternatywnych systemów szkolnictwa czy dokonywanie zmian w ramach obecnego?
Barbara Ostrowska: Po pierwsze – należy szanować nauczycieli i motywować ich do pracy, bo żeby uczniom się chciało, to nauczycielom też musi się chcieć. Jeśli oczekujemy, że uczniowie będą kreatywni, twórczy, zaciekawieni – to nauczyciele też tacy muszą być. Ważne jest inspirowanie pedagogów, przeciwdziałanie ich wypaleniu. To może być mały krok, żeby coś zmienić w naszej edukacji i da się go zrobić nie zmieniając całego systemu oświaty. Wystarczy, że są tacy nauczyciele-zapaleńcy, jakich ja miałam okazję poznać – i szkoła wygląda wtedy naprawdę zupełnie inaczej.
Marzena Żylińska: Obecny system niszczy motywację i uczniów i nauczycieli. Kreatywnym nauczycielom, jeśli pracują w typowych szkołach, jest niezwykle ciężko i często mają ogromne problemy, gdy chcą prowadzić lekcje inaczej, ciekawiej. Mówi się, że wymyślają i z nimi jest trudniej. Pochodzę z Torunia i, nawiązując do tego miasta, myślę, że trzeba zrobić mały przewrót kopernikański – wstrzymać nauczycieli, poruszyć uczniów. Uczenie się nie jest pochodną nauczania. Gdyby tak było, to najlepsze efekty mieliby nauczyciele, którzy szybko mówią – bo zdążyliby przekazać na lekcji dużo informacji. Musimy wykorzenić przyzwyczajenie – nauczyciel naucza, a uczniowie siedzą i się uczą. Trzeba zmienić podejście i zacząć stosować metody aktywizujące uczniów. Niech uczniowie sami tworzą sobie materiały do nauki – zamiast wpisywać bezmyślnie „ó” lub „u” w gotowe luki w gotowych zadaniach. Są też inne plusy – metody aktywne powodują, że nauczyciel jest odciążony, nie mówi sam całą lekcję, nie spada na niego cała odpowiedzialność. Teraz po sześciu godzinach zajęć dziennie jest zupełnie pozbawiony energii, a uczniowie siedzą wygodnie, niektórzy drzemią, wszyscy wyczekują, kiedy się lekcja skończy. Mi trzy lata zajęło przestawienie się z tej tradycyjnej metody, na taką gdzie pracują tylko studenci. Przychodzę na zajęcia, rzucam pomysł, dyskutujemy o nim, ale oni uczą się już sami, a potem idą do szkół, testują swoje metody. Wspólnie sprawdzamy, jak im poszło – przynoszą nagrania zajęć, swoje wnioski i znów dyskutujemy, sprawdzamy, co można zrobić inaczej. Dzięki temu uważam, że moja praca jest bardzo miłym zajęciem. Pełna ciekawości jadę do niej codziennie i zastanawiam się, co dziś inspirującego powiedzą moi studenci. Tak to ja mogę pracować wiele lat, to mnie w ogóle nie obciąża, a przy okazji, gdyby zależało na wymiernych efektach to takie są – studenci świetnie zadają egzaminy!
Redakcja: Katarzyna Krzywicka, współpraca: Ludwika Mroczkowska, Agata Sztorc