SZTUKA (CYRK). Umarł klaun, niech żyje klaun!
Relacja z festiwalu Carnaval Sztukmistrzów 2020: Incydent polski
Anna Viljanen
Powiedzieć, że w ciągu ostatnich kilku miesięcy nasze życie wywróciło się do góry nogami to nie powiedzieć nic. Phineas Taylor Barnum, ojciec chrzestny sztuki cyrkowej przychodzi z pomocą tymi słowy: „najpiękniejszą jest sztuką czynić ludzi szczęśliwymi”. Czy szczęśliwy był tegoroczny Carnaval Sztukmistrzów pod nazwą Incydent polski? Oto przegląd aktualności polskiej sceny cyrkowej, specjalna – nie tylko z przymusu, ale i z wyboru – edycja Carnavalu Sztukmistrzów.
O trzech takich (z Nikąd), co przekłuli balon napięcia
Pierwsze spektakle, nieco sztywno, jakby wciąż z oporami. Niby zabawne maseczki z klaunimi nosami na twarzach, niby podpisane oświadczenia, niby siedzimy w odpowiedniej od siebie odległości – ale dla wielu to pierwsze duże publiczne wydarzenie od wielu miesięcy. Widać lekki stres, widać w ludzkich twarzach odciśnięte piętno izolacji. Na widowni obok trudnego do zignorowania zapachu środków dezynfekujących unosi się także cięższy do uchwycenia, lecz niemniej duszący opar obawy – jak to będzie w tym roku?
Już od dawna Carnaval Sztukmistrzów wiązał się z tłumami tak dzikimi, że przejście z Zamku Lubelskiego na Plac po Farze zajmowało najmniej bite kilkadziesiąt minut. A teraz? Choć Stare Miasto na powrót zapełniło się ludźmi zadzierającymi wysoko głowy w poszukiwaniu slacklinerów, to nadal tłumów z zeszłorocznych edycji ani widu, ani słychu. A jednak jesteśmy tu, siedzimy, i…
Nagle artyści z Tres de la Nada chwytają za ogromną igłę i z wielkim hukiem pierwszej salwy śmiechu przekłuwają balon napięcia, który napełniał się w nas znacznie dłużej niż przez ostatnie kilka minut. To niemalże salwa honorowa – pierwsza, najgłośniejsza, otwierająca obchody Święta Błaznów. Trio w składzie Javier Hernández, Sergio Carrero i Jorge Moreno z gracją, pełną absolutnie uroczego absurdu, przecinają wstęgę wydarzenia „Incydent polski” swoim ulicznym show komediowo-pantomimicznym „H2Ooooops”. W swoim prostym w gruncie rzeczy, ale całościowo niezwykle smacznym i utrzymanym na dobrym, radosnym poziomie spektaklu nie oszczędzają naszych strun głosowych. Śmiejąc się aż do łez, czujemy, jak z piersi schodzi głębokie napięcie. To niczym średniowieczny triumf nad śmiercią.
„H2Ooooops” to spektakl tak bardzo pomysłowy, a przy tym obezwładniająco bezpośredni. Nie sposób nie poczuć się przy Pampeluńczykach, jak dzieci na pierwszej wizycie w objazdowym cyrku – nic, tylko chrupać popcorn, cieszyć się prostymi żartami i z przyjemnością skandować w głos, co nakazują artyści. Choć bliski kontakt z widzem bez wątpienia w normalnych warunkach pełniłby znacznie większą rolę tym razem z przyczyn oczywistych zredukowaną do minimum, to nawet w tej minimalnej wersji interakcja prezentuje się szalenie satysfakcjonująco – zwłaszcza, że dla artystów to świetna okazja do pożartowania sobie nawet podczas aplikowania niezbędnych środków bezpieczeństwa. A ponieważ wszystko, co straszne, przestaje być aż tak bardzo straszne, gdy obśmiane – to nagle umysł jakby spokojniejszy i na kolejny spektakl widownia płynie już znacznie bardziej rozluźniona.
Siódmego dnia Pan odpoczął, ale przez poprzednie sześć – tańczył
Nie ma lepszego sposobu na uzyskanie efektu wybałuszonych oczu niż konstatacja, że byłaś na świetnym występie tanecznym osadzonym na muzyce Jacka Kaczmarskiego. Działa niezawodnie. Rzeczywiście, ciężko wyobrazić sobie mniej „taneczną” muzykę, niż kompozycje legendarnego barda Solidarności, jednak sytuacja wygląda zupełnie inaczej, gdy potraktować je jako bazę pod spektakl. Przy czym to widowisko znacznie głębsze niż klasyczna celebracja piękna i niewiarygodnych akrobatycznych możliwości ludzkiego ciała. Ale Circus Dance Company bez wątpienia wycisnęli z nich wszystko, co najlepsze, jednocześnie prezentując poziom absolutnie światowy. Cykl „Raj”, opowiadający historię stworzenia świata, człowieka i aniołów, skomentował dosłownie tę taneczno-akrobatyczną pantomimę. Pomimo lekkich, lecz zauważalnych przestojów pomiędzy piosenkami „przycinającymi” nieco płynność spektaklu, artystom udało się stworzyć spójną całość. Powstała z jednej strony metafora opresyjnego, patriarchalnego porządku rzeczy, a z drugiej – historia stworzenia świata od zarania dziejów, przez wygnanie z Edenu aż po dziś dzień. Ta drapieżna historia, momentami naprawdę mroczna, szumiała aż od łopotu anielskich skrzydeł. Darte z wrzaskiem pióra sypały się obficie między walczącymi archaniołami, wosk kapał z ran, a Adam i Ewa bez skrępowania pokazali, co potrafią popisując się brawurową ekwilibrystyką.
Na tym zwykły kolektyw pewnie swoją pracę by zakończył, pozostawiając widzów rozmarzonych, wytrąconych z równowagi i przepełnionych zachwytem. Jednak Ale Circus Dance Company uznało, że zrobić zwykły spektakl to za mało, pod scenę należy podłożyć dynamit i zdetonować na grande finale – dlatego cała widownia padła z wielkim hukiem, wraz z mężczyznami na scenie – na widok Nicole Lewickiej – unoszącej się w kole nad głowami w rytm basowych nut „Za siedmioma blokami” Karoliny Czarneckiej. Ostateczny triumf wreszcie wolnej kobiety to zdecydowanie ten rodzaj finału, na jaki patrzę z nieskrywaną satysfakcją.
Uciekaj, kiedy Śmierć się śmieje, a ciało wrze
Na spektakl „Śmierci Śmiech” duetu Wrzące Ciała szłam z mieszanymi uczuciami i wielką ostrożnością, szczególnie wobec rodzaju nowego teatru. Jednak Śmierci się nie odmawia – zwłaszcza, kiedy patrzy na ciebie tak przenikliwie i macha kosą w rytm charlestona. Spektakl Aleksadry Batko i Mai Rękawek został rozpięty na dobrze znanej rozrywce zasadzie sprzeczności – kontraście pomiędzy klaunem a ponurakiem, śmiechem a żałobą, życiem a śmiercią. To dialog bez słów, tak wyrazisty, że bez wątpienia znakomicie zrozumiały dla nawet najmłodszych widzów. Artystki nie bały się przekraczania granic komfortu – zarówno własnego, jak i publiczności, bawienia się konwencjami, przerysowanych gestów i plastycznej gry zakrawającej momentami na komedię dell’arte. Forma formą, a kluczowym zagadnieniem jest tu inny fakt – najważniejsze były w tym wszystkim emocje. Uczucia, nastroje, które falowały w publiczności z niezwykle zróżnicowaną amplitudą, co rusz zmieniające wektor, od euforii po rozpacz. A to wszystko w odstępach kilkusekundowych. Śmierć i Błazen grały na emocjach publiczności jak na może nieco rozstrojonym, ale gotowym do muzyki instrumencie. Dodatkowego pazura dodały świetnie dopasowane kompozycje Pawła Odorowicza okraszające cały występ.
Dawno temu mistrz Polikarp orzekł, że wobec śmierci (a zwłaszcza tej tańczącej) wszyscy są równi i każdego schwyta prędzej czy później. Ale dlaczegóżby nie poznać jej lepiej i, kto wie, może nawet się z nią zaprzyjaźnić?
Divide et impera, Królu Rozrywki
Do Carnavalu każdego przyciąga coś innego. Wielość form, repertuarów – dla każdego coś się znajdzie. Tegoroczna formuła festiwalu mogła przygnębić w dużej mierze tych spragnionych klasycznych, improwizowanych w dużej mierze ulicznych występów i humoru mającego swoje źródło w interakcji. Marcin Lipski i Miłosz Budka – w swoim programie „Królowie rozrywki” dziarsko złapali smutasów za kołnierz i wrzucili bez pardonu w sam środek swojej kolorowej, żywiołowej i skrzącej się wyzwiskami kłótni. Energia popłynęła wartkim strumieniem po obowiązkowych i zgodnych z wymaganiami rzędach krzeseł i pozwoliła nawet w jakiś sposób o ich istnieniu zapomnieć, poczuć się, jakby tłum stał bezpośrednio na ulicy, tłocząc się i przepychając. Problem wydaje się prosty, ale bez wątpienia tętniący emocjami – król rozrywki może być tylko jeden, tron jest wąski, a korona źle leży na dwóch głowach naraz. Świat jest za mały na nich dwóch, więc w swoją walkę o władzę nad śmiechem wciągają publiczność, której żywiołowy doping jest dosłownym jury zmagań, co działa jak narkotyk. Dzielą i rządzą. Jak to się kończy? Za każdym razem inaczej. To zależy od publiki – raz wygrywa jeden, raz drugi… Jednak zawsze na końcu finał jest wspólny – z niebieskiego i czerwonego narożnika ring w końcu robi się cały fioletowy.
Umarł błazen, niech żyje błazen!
Błazen zawsze siedział z tyłu – choć na samym środku sceny. Błazen obserwował. Błazen przez lata, ukrywając twarz za grubą warstwą makijażu i przerysowaną mimiką patrzył, wyczuwał nastroje. Zawsze perfekcyjnie przystosowany – choćby jeden nieostrożny lub nieudany żart, a jego głowa mogła bezpowrotnie rozstać się z szyją. Pod każdą peruką, pod sukniami i kapeluszami z dzwonkami kryli się inteligentni, przenikliwi ludzie, których nieznane nam zrządzenie losu popchnęło do takiego, a nie innego fachu. Trwali, wzbudzając salwy śmiechu, choć patrząc na to, co dzieje się na dworach pewnie nieraz sami mieli ochotę spuścić głowę, spleść ręce na piersi jak Stańczyk i w końcu zetrzeć z twarzy nieodłączny malowany uśmiech.
Kolejktyw Kejos przesunął środek ciężkości, a może raczej znakomicie nim zażonglował – i nareszcie, w końcu to on, błazen, stanął w centrum uwagi. W końcu odkopano jego szczątki w postapokaliptycznym świecie, w końcu ktoś się nim zainteresował. Dorwał się do głosu, i teraz nikt już go nie powstrzyma. Opowie swoją historię, tą, która nigdy nikogo nie interesowała, która była tylko tłem, lustrzanym odbiciem dla historii świata – ale jaką jaskrawą, kolorową i wyrazistą. Obecną zawsze kilka kroków z tyłu, obserwującą wydarzenia na świecie, gotową obśmiać co trzeba.
To już nie jest seria pustych sztuczek, próżny śmiech i jednostronna zabawa. To opowieść snuta językiem Szekspira, obfitująca w zachwycającą choreografię, sztuki wizualne i multimedialne, niezwykłe porozumienie pomiędzy wszystkimi Błaznami – i w takim wydaniu nie ma w tym słowie ani grama pejoratywnego zabarwienia. To Błazen przez duże „B”, choć nadal trochę przerażony, to już całkiem dumny z tego, kim jest. Mimo wszystko utrzymał się w elżbietańskich czasach, kiedy w sposób znacznie surowszy aniżeli wygwizdanie można było potraktować nieudany występ. „Epitafium Błazna” pozostawia z jednej strony przepyszny niedosyt i chęć do sięgnięcia jeszcze raz po wszystkie po kolei sztuki Szekspira po to tylko, by zwrócić uwagę tym razem na ich postacie. Z drugiej jednak – także i pewną niepokojącą, niewygodną myśl: zaraz, zaraz… Przecież siedzę tutaj rozparty na krześle z postawą „baw!” w głowie, dokładnie tak samo jak wszyscy przez wieki. Dlaczego oni tak dziwnie na mnie patrzą?
Idź za białym króliczkiem, Neo!
Takiemu poleceniu nie oprze się żaden ciekawski obywatel Matrixa. Jeśli Carvnaval Sztukmistrzów w którymkolwiek momencie swojej wieloedycyjnej tradycji zasługiwał na etykietkę z napisem creepy, to z pewnością właśnie wtedy, kiedy na scenę wkroczył Anti Rabbity. Tomasz Piotrowski, bo ten człowiek kryje się pod psychodeliczną króliczą maską – stworzył dystopię, której silnym mackom nie oprze się żaden umysł. Wyjątkowe to połączenie, gorzkie science-fiction i nowoczesny cyrk.
Przesławną Alicję z książki Lewisa Carrolla znają wszyscy, a jej przygody w Krainie Czarów potrafią przyprawić o dreszcze nawet (a może zwłaszcza) dorosłych. Tym razem jednak doszło do sytuacji odwrotnej – to nasz świat, Ziemia, gości kogoś z tamtego wymiaru. Przywiózł ze sobą banery reklamowe, broszury informacyjne, znakomite pokazy wizualnych manipulacji i lightshow, hipnotyczną transową muzykę. Wszystko po to, żeby zaprezentować się z jak najlepszej strony i zwerbować nowych mieszkańców-poddanych dla swojej Władczyni, której ociekający słodyczą i okrucieństwem głos wodzi widza za nos przez cały spektakl. Biały Królik błąka się pod jego wpływem po scenie odrobinę zagubiony – z jednej strony do Czerwonej Królowej daleko, niby też w tym dziwnym świecie technologii powinno być w miarę bezpiecznie, z drugiej – jej obecność i kontrola nad spektaklem jest tak namacalna, jakby ona sama miała w każdej chwili wyskoczyć z jednych z wielu drzwi w Warsztatach Kultury, gdzie grany był spektakl. A wtedy nikt z widowni nie usiedziałby na miejscu, z całą pewnością wszyscy rzuciliby się do ucieczki.
Freaki wszystkich krajów – łączcie się!
Tym jednym zdaniem można podsumować spektakl Warszawskiego Cyrku Magii i Ściemy. Freak shows to bez wątpienia jedna z najmroczniejszych i najmniej chlubnych kart historii cyrku – nie sposób jednak zaprzeczyć, że cieszyły się ogromnym zainteresowaniem, a szczególnie w początkach XX wieku. Do tych właśnie czasów cofnęliśmy się razem z tytułowym „Człowiekiem Lwem” – jego postać to nieomal biograficzny tribute dla Stefana Bibrowskiego, amerykańskiej gwiazdy freak show o polskim pochodzeniu. Cierpiał on na hipertrichozę, zwaną także malowniczo „sydromem wilkołaka”, której głównym i ciężkim do zignorowania nawet w dzisiejszych czasach (a co dopiero myśleć w dawniejszych) objawem jest nadmierne, bujne owłosienie całego ciała. Stefanem jednak zachwycił się wspomniany legendarny P. T. Barnum i to właśnie z jego cyrkiem Barnum & Baileys Bibrowski zjeździł cały świat, prezentując swoje bujne, jasne włosy. Sądząc po tym, że podobno znał pięć języków, ubierał się szalenie elegancko i w obejściu zachowywał się niezwykle ujmująco, jego bezpośredni przełożony w rzeczywistości musiał być znacznie milszy i bardziej chętny do współpracy, niż właściciel freak show przedstawiony w spektaklu. W tej roli całe spektrum swoich drapieżnych, aktorskich umiejętności zaprezentował Maciej Czarski, wcielając się w postać Łowcy Freaków – człowieka okrutnego, pełnego odrazy i pozornego samouwielbienia, zdradzającego w nim brak samoakceptacji. To właśnie on upolował i więził zarówno tytułowego bohatera (granego przez Antka Borodziuka), jak i rozbrajającą swoim ciekawskim, radosnym i bezpośrednim sposobem bycia klaunicę (w tej roli Hanna Klepacka). Publika nabiera rumieńców, gdy na scenę wkracza miłość rodem z baśni „Piękna i bestia”. Nie sposób też oprzeć się wrażeniu, że poza warstwą dosłowną kryje się w ludziach-lwach (zarówno spektaklu, bohaterze jak i pierwowzorze) coś więcej, czy to w kontekście odniesienia do aktualnej sytuacji pandemiczno-politycznej, czy to do pewnych społecznych problemów i bolączek, które wzbudzają tyle emocji, że aż ciężko poruszać je już inaczej niż tylko w żartach. Ale czy nie od tego właśnie jest cyrk?
Carnaval, Carnaval i po Carnavalu. Zostały live streamy na Facebook’u i bardzo przyjemna, zapomniana i od wielu miesięcy nieodczuwana lekkość w sercu. Tak, to prawda, że COVID uderzył w klauna bardzo mocno. Ale umarł klaun, niech żyje klaun Właśnie wstał… I co on robi? Chyba pokazuje wirusowi gest uznawany powszechnie za obraźliwy…
20 października 2020
Anna Viljanen
Kultura Enter
2020/05 nr 98