Toast za przodków
Prezentujemy fragment książki Wojciecha Góreckiego „Toast za przodków”, która nakładem wydawnictwa Czarne będzie miała premierę 27 kwietnia.
Dzienniki bakijskie
14 kwietnia 2007
Wagif Ibrahimoglu mówi mi, że Żydzi Górscy – mieszkający na północy Azerbejdżanu – tradycyjnie opisywali cały świat za pomocą dwóch słów: animunii aniszmuni, „nasze” i „nie nasze”. Wszystko mieściło się dla nich w tych dwóch słowach.
Nie było nic pomiędzy.
6 maja 2006
Ktoś mi opowiada, że przed wizytą Ilhama Alijewa w północno-zachodnich powiatach kraju lokalne władze poleciły wyburzyć zachowane w okolicy Zakatałów resztki średniowiecznego kaukaskiego muru obronnego. Odrobinę dalej postawiono nowy mur – równy, błyszczący od czarnej farby olejnej, którą pociągnięto spojenia między kamieniami, bielony wapnem. Godny spojrzenia głowy państwa.
27 grudnia 2003
Porządkuję wycinki, wkładam je do rozmaitych teczek: „Historia”, „Kultura”, „Prowincja”, „Baku”, „Karabach”, „Islam”… Są wycinki, które pasują do kilku różnych teczek, ale niektóre wymykają się jakimkolwiek klasyfikacjom. Te bywają najciekawsze.
Wódz
Kiedy odszedł, dziennikarz Elmar Husejnow napisał:
Stało się to, czego wielu oczekiwało ze strachem, wielu z nadzieją, ale nikt – z obojętnością. Umarł Hejdar Alijew. Umarł, choć trudno o większą sprzeczność niż on i śmierć. Przez te wszystkie lata rządził nami, jakby był nieśmiertelny i gdy wydawało się, że będzie żył bez końca – on jednak umarł.
Artykuł nosił tytuł Koniec wieczności.
Baku, Pałac Republika, 26 listopada 2002
Hejdar Alijew tkwił przygarbiony i samotny w prezydenckiej loży. Wyglądał źle. W świetle reflektora, który nieostrożnie oświetlił jego postać, zobaczyliśmy pomarszczoną, cienką jak patyk szyję, zapadłe policzki i nieobecne oczy. Próbował uśmiechnąć się, ale ściśnięte szczęki, zdradzające żelazną wolę, dzięki której od tylu lat rządził Azerbejdżanem, a teraz panował nad starczą słabością, nie chciały odpuścić i zobaczyliśmy tylko nieporadny grymas.
Wiedzieliśmy, że ciężko chorował, wiosną w klinice w Clevelandzie miał operację prostaty, a w poprzednich latach tamtejsi lekarze kilka razy otwierali jego zbuntowane serce, które nie chciało dłużej pompować krwi. Mimo komunikatów służby prasowej, że prezydent jest w pełni sił i bez wytchnienia pracuje dla ojczyzny, mimo że znowu przyjmował ambasadorów, podpisywał dekrety, przecinał wstęgi i przemawiał na akademiach, czuliśmy, że słabnie, odchodzi. Ale nie potrafiliśmy wyobrazić sobie jednak Azerbejdżanu bez niego, to on był państwem, jak Ludwik Któryś-Tam-Nasty, on myślał za nas wszystkich i decydował, którędy popłynie ropa naftowa ze złóż na Morzu Kaspijskim oraz kto będzie kierownikiem szkoły powszechnej w Jardymły w górach tałyskich. Zresztą, nieraz już słyszeliśmy plotki, że umarł, tak jak w dziewięćdziesiątym dziewiątym, gdy cudotwórcy z Clevelandu wszczepili mu by-passy i długo nie było żadnych komunikatów, ale on, po dwóch miesiącach, a kuku, wrócił rześki i uśmiechnięty i już na lotnisku poznał imiona niegodziwców, którzy zatarli ręce na wieść o jego śmierci, i wtedy pojawiły się nowe plotki – że sam wszystko wymyślił, aby zobaczyć, kto jest mu naprawdę wierny albo żeby oszukać śmierć.
W największej hali widowiskowej w kraju dwa tyxsiące aktywistów świętowało dziesięciolecie Partii Nowego Azerbejdżanu, sam ją założył, gdy rozpadał się Związek Radziecki, sam stworzył jej potęgę, bez niego bylibyśmy nikim, jemu zawdzięczaliśmy stanowiska, zaszczyty i pieniądze, więc teraz, gdy nieszczęsny reflektor wydobył go z półmroku, w którym chciał się schronić, zerwaliśmy się na równe nogi klaszcząc i krzycząc: — Niech żyje Hejdar, Hejdar, Hejdar, Hejdar, Hejdar!, i moglibyśmy tak klaskać i krzyczeć do końca świata, bo za żadne skarby nikt nie chciał skończyć pierwszy. Tylko on mógł nas uspokoić, zdawał sobie z tego sprawę, zawsze w mig oceniał sytuację, wiedział, że to będzie próba sił. Znów oświetlił go reflektor, tym razem nie było przypadku, podniósł rękę, ale to wzmogło jedynie owacje, nie miał wyjścia, musiał wstać i pokazać, że rządzi, i że wciąż ma nas w garści.
Oparł ręce na balustradzie, pochylił się dla równowagi i drgnął, mój Boże, pomyślałem, jak on to zrobi, przecież nawet siedzenie sprawia mu widoczny ból, on jednak natężył siły i balansując ciałem zdołał się trochę unieść! Wiwaty nie cichły, a on pomału, z potwornym wysiłkiem prostował się i gdy już stał, oderwał od oparcia prawą dłoń i pokazał gestem, że dosyć, starczy tego entuzjazmu. Skandowaliśmy jeszcze przez chwilę, dla przyzwoitości, a potem ucichliśmy bacząc tylko, by nie ustąpić w gorliwości sąsiadom z najbliższych rzędów. On usiadł – i myśmy usiedli.
Rozwiały się nasze wątpliwości, więc jeszcze nie teraz, jaka ulga, najgorsza jest niepewność, na Wschodzie musi być jeden chan, sekretarz, prezydent, inaczej wszystko się rozłazi. To nie znaczy, że nie ma intryg i spisków, wódz nawet woli, kiedy jest kilka frakcji i można wspierać raz jedną, raz drugą, ale wszystko po cichu, bez rozgłosu, można powiedzieć – w rodzinie. Dlatego wielu z nas nie rozumiało opozycji, która publicznie, w gazetach i na wiecach obrzucała Hejdara błotem, na dodatek – cóż za hańba! – skarżyła się na niego zagranicznym przedstawicielom, różnym radom Europy i europejskim komisjom, które przyjeżdżały do Baku i uczyły jego, Alijewa, jak ma rządzić, gówniarze, jeszcze koszule w zębach nosili, gdy on już rządził, więc kto będzie lepiej rozumiał, czego potrzebuje azerbejdżański lud.
Ze sceny przemawiał teraz stary Szachlar Askerow, dawny towarzysz Hejdara. Pomagał zakładać mu partię, teraz nie krył wzruszenia i łamiącym się głosem wychrypiał: — Hejdarze, ty jesteś dla nas jak Atatürk dla Turków, jak Lenin dla bolszewików, jak Waszyngton dla Amerykanów! Nie mogliśmy tego tak zostawić i znowu poderwaliśmy się z miejsc, i zaczęliśmy skandować imię wodza. On podniósł się drugi raz, tym razem szybciej, prawie nie pomagając sobie rękoma i nie uciszył nas od razu, tylko trwał nieruchomo przez dobrą chwilę, karmiąc się naszym entuzjazmem i chłonąc nasze hołdy. Jego policzki w oczach nabierały kolorów, zelżał szczękościsk. Widzieliśmy, jak upaja się władzą, jak spija jej narkotyzujący nektar i jak ciągle mu mało. Ależ bestia, myśleliśmy z podziwem, byłby wodzem w każdym miejscu i w każdych czasach, ma to we krwi.
Gdy wstawał po raz trzeci, nie było widać przebytych wiosen ani chorób, wróciła sprężystość ruchów i sportowa figura, której wszyscy mu zazdrościli. Potem zszedł na scenę i przemówił. Przypomniał, jak w zaraniu niepodległości Azerbejdżan stanął nad przepaścią, ponosząc klęskę za klęską w Karabachu, a nieudolne, wręcz przestępcze rządy Ludowego Frontu doprowadziły gospodarkę do ruiny. Wtedy, ciągnął, wróciłem, aby uratować ojczyznę, założyłem z garstką współtowarzyszy naszą partię, nie było lekko, ale lud nas poparł, dziś kraj kwitnie, a przyszłość będzie wielka. Tę opowieść, azerbejdżańską legendę założycielską, powtarzał zawsze przy takich okazjach, wysłuchiwali jej również goście Hejdara, stała się rytuałem, podobnie jak zaklęcia o demokracji, społeczeństwie obywatelskim i gospodarce rynkowej, którymi spłacał daninę nowym czasom. Wiedzieliśmy, że tak musi być, on nie mógł się mylić. Następnie ogłosił, że za rok znów weźmie udział w wyborach prezydenckich, tego też wszyscy oczekiwali, choć ten i ów nie rozumiał, po co w ogóle jakieś wybory, strata czasu i zawracanie głowy, zareagowaliśmy jednak z odpowiednim entuzjazmem, żeby zobaczył nasze szczere poparcie i byliśmy dumni, że ogłosił to w naszym gronie, a nie, powiedzmy, na spotkaniu z mieszkańcami Imiszli. Z kolei oburzył się na opozycję, która chce podpalić kraj, aby ogrzać sobie ręce i pogroził palcem Isie Gambarowi, przywódcy partii Musawat. Co znaczą, pytał, wasze demonstracje, to idiotyczne „chleba, chleba”, czyżbyście zapomnieli, panowie opozycjoniści, że chleba to nie było za waszych rządów, a teraz jest i chleb, i ziemniaki, i owoce, i mięso – tu rzucił kilka liczb i było widać jak na dłoni, że produkcja rośnie, a opozycja bezczelnie kłamie. Obrugał jeszcze z nazwiska redaktorów kilku gazet, którzy gonią za sensacją i dają wiarę słuchom, zamiast pisać rzetelnie, tak jak jest, po czym omówił postępy w sektorze nafty i gazu i przeszedł do spraw zagranicznych. Mówił przez godzinę i cały czas stał, a gdy skończył, oczy błyszczały mu młodzieńczo.
Przekonaliśmy się, że znowu wszystko wie, wszystko kontroluje, czyta wszystkie gazety i ma na wszystko baczenie.
* * *
Nie wiemy, kiedy i gdzie przyszedł na świat.
Oficjalnie urodził się 10 maja 1923 roku w Nachiczewanie, w rodzinie robotnika kolejowego, ale wielu dałoby sobie uciąć rękę, że był co najmniej dwa, trzy lata starszy – inaczej swą pierwszą funkcję kierowniczą, szefa tajnego archiwum nachiczewańskiego NKWD, musiałby objąć w wieku osiemnastu lat. Rozpoczynała się wojna sowiecko-niemiecka, a w sierpniu 1941 roku wojska sowieckie weszły do Iranu, starszych brali na front. Czyżby uciekał przed armią fałszując metrykę? On, urodzony wojownik? A może przeciwnie – był tak zdolny, że NKWD przymknęło oko na wiek? Gdy rozpoczynał służbę, miał za sobą technikum pedagogiczne i dwa lata architektury w Instytucie Przemysłowym w Baku. Później skończy zaocznie historię.
(Odnotujmy dla porządku, że według jednej z wersji nieoficjalnych urodził się w Sisjanie w Armenii, skąd pochodziła część jego rodziny, według innej – gdzieś w Górskim Karabachu, a według jeszcze innej miał korzenie kurdyjskie. Wersje te opowiedzą wam w każdej bakijskiej herbaciarni zarzekając, że to szczera prawda, bo kuzyn opowiadającego kolegował się kiedyś z sąsiadem ochroniarza Hejdara albo służył w wojsku z przyjacielem syna jego bratanka. Alijewowi plotki zdawały się nie przeszkadzać, na Wschodzie władzę musi otaczać tajemnica. A nawet, jeśli któraś plotka była prawdziwa – to i tak nikt nigdy nie wiedział która).
Wątpliwe, by pociągała go komunistyczna ideologia, raczej czekistowska romantyka, jak Richarda Sorge, Niemca z Baku, który szpiegował dla Stalina. Na pewno chciał wyrwać się z Nachiczewanu, azerbejdżańskiej eksklawy wepchniętej między Armenię, Iran i Turcję, dziury, gdzie diabeł mówi dobranoc. Udało się. Szybko, bardzo szybko awansował do Baku. Na początek objął funkcję naczelnika wydziału w Ministerstwie Bezpieczeństwa Publicznego. Ludzie, którzy go wtedy znali mówią, że był pedantyczny, pracowity i piekielnie ambitny.
Nie wiemy, co dokładnie robił. Jeśli wierzyć pogłoskom, zajmował się Wschodem – Turcją, Iranem, Afganistanem, Kurdami. Związek Radziecki miał tam rozliczne interesy, a Azerbejdżanie nie potrzebowali tłumaczy: turecki i azerbejdżański są bliźniaczo podobne, w Iranie mieszka wielomilionowa azerbejdżańska mniejszość; zresztą, nie brakowało Azerbejdżan znających biegle perski, a nawet arabski. Szybka kariera wskazywała na spektakularne sukcesy.
Ożenił się z Zarifą, córką Aziza Alijewa, znanego lekarza, w przeszłości członka najwyższych władz sowieckiego Azerbejdżanu, wtedy odsuniętego na boczny tor (nie byli spokrewnieni, Alijew to popularne nazwisko). To była dobra inwestycja – choć nie ma powodu wątpić w uczucie. Teść wprowadził go do bakijskiej elity. Kontakty okażą się bezcenne, gdy Hejdar zostanie wiceszefem, a potem szefem KGB Azerbejdżanu w randze generała majora. Na jego daczy w Zagulbie zagoszczą malarze, poeci, kompozytorzy, naukowcy, dzięki nim nabierze szlifów, jakich nie mogły dać organy bezpieczeństwa (do końca czuł słabość do artystów, w ostatnich latach życia zaprzyjaźnił się z Mścisławem Rostropowiczem, urodzonym w Baku wirtuozem wiolonczeli).
W połowie 1969 roku został I sekretarzem Komunistycznej Partii Azerbejdżanu – najważniejszą osobą w republice. Leonid Breżniew, przywódca Związku Radzieckiego, wyciągnął go z kapelusza: do sukcesji po Welim Achundowie szykowali się jego zastępcy i nikt nie przypuszczał, że wybór padnie na szefa tajnej policji. Podobno Alijew pomógł losowi i w decydującej chwili pokazał Breżniewowi papiery, jakie zebrał na azerbejdżańską wierchuszkę. Podobno dossier trzymał w swoim domu, w sejfie ukrytym za reprodukcją obrazu Szyszkina Poranek w sosnowym lesie. Za Achundowa republika ugrzęzła w korupcji, trzy czwarte ludności żyło w ubóstwie, a niektórzy w skrajnej nędzy, tu i ówdzie wybuchały zamieszki głodowe. KGB wiedziało, kto, komu, kiedy i za ile (prawdę mówiąc, wszyscy w Azerbejdżanie wiedzieli). Podobno Alijew przekonał genseka, że tylko on może nad tym zapanować.
Tak rozpoczęła się epoka Hejdara Alijewa. Trwała, z małą przerwą, 34 lata, a właściwie trwa nadal, bo prezydentem jest teraz Ilham Alijew, syn Hejdara i Zarify. Wódz przeżył Breżniewa, Andropowa, Czernienkę, Gorbaczowa i Jelcyna, przetrwał upadek Związku Sowieckiego i chaos pierwszych lat niepodległości, wprowadził Azerbejdżan do Rady Europy. Uwierzył, że jest nieśmiertelny i wpoił tę wiarę w lud.
Nie przypominał aparatczyka: był przystojny, dobrze ubrany i ciągle się uśmiechał, uśmiech nie schodził mu z twarzy. Zarifa, która robiła własną karierę – była wybitnym oftalmologiem – też nie pasowała do sowieckich standardów, zwłaszcza tu, w Azerbejdżanie, gdzie kobiety ciągle żyły w cieniu ojców, mężów i synów. W Baku pojawiły się dyskoteki, z podziemia wyszedł jazz.
Nie wyplenił korupcji. Nawet niespecjalnie się starał. Setki, tysiące stanowisk obsadził rodziną. Zaczął od najbliższych krewnych, potem sięgnął po kuzynów, kumów, pociotków, rodzeństwo prastryjeczne, prawujeczne i pracioteczne, wreszcie po sprawdzonych kolegów z KGB. Nikt nie miał mu tego za złe, siła Wschodu opiera się na rodzinie. Jeśli zostałeś kimś ważnym i nie zadbałeś o rodzinę, wezmą cię za wyrodka albo figuranta, który nic nie może. Tak czy owak źle. Ważne, że Alijew dawał żyć innym: wysyłał młodzież na studia na najlepsze uczelnie Moskwy i Leningradu, dbał o miejsca pracy i zarobki robotników. Rozwinęło się przede wszystkim Baku, prowincja jak dawniej klepała biedę, ale i tam coś kapnęło, gdy objeżdżał kraj z gospodarskimi wizytami – tu kawałek drogi, tam szkoła, ówdzie ośrodek zdrowia.
Był arcymistrzem PR, choć nie mógł znać tego słowa. Zaklinał, że bliscy jego sercu są nafciarze, że ceni trud chłopów i zrobi wszystko, aby poprawić byt rybaków, ale naprawdę hołubił pisarzy, dziennikarzy, reżyserów i uczonych – rozdawał im mieszkania, nagradzał, pytał o zdrowie. W niepodległym Azerbejdżanie intelektualiści masowo poprą jego powrót do władzy i choć po kilku latach wielu rozczaruje się, mało kto przystąpi do opozycji. Jeśli dziś wspomina się lata siedemdziesiąte jako złoty wiek Azerbejdżanu, to nie wiadomo, ile w tym prawdy, ile nostalgii za spokojnym życiem, a ile roboty „inżynierów dusz”.
Alijew nie dostałby wolnej ręki, gdyby nie cieszył się względami Breżniewa. Zabiegał o nie jak pasza o łaskę sułtana, jak melik o przychylność padyszacha. Specjalne samoloty woziły na Kreml „dary słonecznego Azerbejdżanu”: kawior, bieługę, pomarańcze, wina, koniaki. Ale to był standard, podobne samoloty wysyłał Szewardnadze z Gruzji, Kunajew z Kazachstanu, Raszydow z Uzbekistanu. Alijew górował nad tamtymi fantazją, kazał tkać portrety genseka na dywanach (największy nie zmieścił się w standardowym wagonie bagażowym) i opiewać jego imię w dastanach i rubajjatach. W jednym ze swoich przemówień wymienił nazwisko Breżniewa 175 razy, dwukrotnie częściej niż słowo socjalizm.
Breżniew trzy razy odwiedzał Azerbejdżan, wywożąc zawsze piramidy gościńców. Najbardziej zachwycił go sygnet z wielkim brylantem, otoczonym piętnastoma mniejszymi. Symbolizował genseka i piętnaście republik związkowych: – Są niczym planety, krążące wokół słońca – tłumaczył Alijew. Trudno się dziwić, że Leonid Iljicz czuł do Hejdara Alirzajewicza słabość i nie umiał oprzeć się jego prośbom: o nowe drogi, ropociągi, fabryki i uniwersytety, o wyższe dotacje, o większą pulę miejsc na prestiżowych uczelniach.
Wraz z Alijewem rósł w siłę klan nachiczewański. Im bogatsza była republika, tym większe możliwości otwierały się dla ministrów, dyrektorów, prezesów, naczelników i kierowników. Niektórzy prywatyzowali, rzecz jasna nieformalnie, swoje przedsiębiorstwa, szkoły i szpitale. Każdy państwowy sklep, restauracja czy kino, miał w Azerbejdżanie swojego „gospodarza”, który czerpał z niego dochody.
W dekadzie 1982-1992 kariera Alijewa przypominała sinusoidę albo kardiogram. Najpierw krzywa strzeliła ostro w górę, zatrzymała się i w pewnej chwili zaczęła z wolna opadać, a potem zapikowała na łeb na szyję zostawiając daleko w tyle wartości średnie; blisko dna, u samego dołu diagramu, ponownie zmieniła kierunek i znowu podjęła wspinaczkę na szczyt.
W pierwszych dniach rządów Jurija Andropowa, który objął władzę po śmierci Breżniewa, Alijew został członkiem Politbiura i niemal równocześnie – pierwszym wicepremierem ZSRR. Żaden Azerbejdżanin nie zaszedł wcześniej tak wysoko. Teraz mógł oczekiwać szybkiej nominacji na premiera (w miejsce dobiegającego osiemdziesiątki Tichonowa), a potem… kto wie? Andropow, który kierował wcześniej sowieckim KGB i ufał ludziom z organów bezpieczeństwa, wkrótce jednak zmarł, a Konstantin Czernienko, który przyszedł po nim, rządził jeszcze krócej. Kolejnym – jak się okazało, ostatnim – przywódcą ZSRR został Michaił Gorbaczow.
Nowy sekretarz generalny nie lubił Azerbejdżanina, widział w nim orientalnego despotę i skorumpowanego wazeliniarza. Ten, kojarzony z Breżniewowskim betonem, nie miał ochoty popierać pierestrojki. Przystał do „twardogłowych”. Przeliczył się, po raz pierwszy postawił na złego konia. Usunięcie go nie było łatwe i zajęło Gorbaczowowi cztery lata, ale w końcu postawił na swoim. W kwietniu 1989 roku Alijew stracił ostatnie ze swoich stanowisk, członka Komitetu Centralnego KPZR, „w związku z osiągnięciem wieku emerytalnego”.
W Moskwie mieszkał jeszcze przez rok. Po pacyfikacji Baku przez Armię Czerwoną (20 stycznia 1990 roku) zwołał konferencję prasową, na której potępił sowieckie władze. 4 lutego w „Prawdzie”, najważniejszej gazecie ZSRR, ukazał się artykuł demaskujący alijewszczyznę – prywatyzację Azerbejdżanu przez klan nachiczewański. Zrozumiał, że nic tu po nim.
Wrócił do Nachiczewanu, gdzie ciągle go kochali. Po dwóch miesiącach został deputowanym do nachiczewańskiej Rady Najwyższej (parlamentu). Po roku był już jej przewodniczącym (i z automatu – wiceprzewodniczącym Rady Najwyższej Azerbejdżanu). Po dwóch latach założył Partię Nowego Azerbejdżanu.
Sumgait, siedziba władz miejskich, 3 kwietnia 2003
Hejdar Alijew przyjechał do Sumgaitu bez zapowiedzi. Lokalni notable, ściągani pospiesznie do sali konferencyjnej merostwa zachodzili w głowę, co się mogło wydarzyć, a kiedy zobaczyli prezydenta, padł na nich strach. Szóstym, urzędniczo-lokajskim zmysłem wyczuli kłopoty, bo gdyby miało być miło, gdyby prezydent miał nagradzać, awansować i rozdawać, a przynajmniej uświetniać albo zaszczycać, wiedzielibyśmy o tej wizycie trzy miesiące wcześniej, zdążylibyśmy pomalować fasady domów wzdłuż trasy przejazdu, posadzić kwiaty i przygotować transparenty, a w przeddzień kazalibyśmy usunąć z ulic samochody (i niech właściciele martwią się, co z nimi zrobić, skoro nikt tu nie ma garażu) i profilaktycznie zamknąć okolicznych lumpów. Dzieci wręczyłyby kwiaty i wyrecytowały wierszyk (nasz prezydent wprost przepada za dziećmi), a młodzież w strojach ludowych zatańczyłaby lezginkę. Potem pojechalibyśmy nad morze, do najbardziej szykownej sumgaickiej restauracji, którą postawił nasz komendant policji i na wszelki wypadek zapisał na teściową. Wszystko byłoby tak, jak było zawsze i jak powinno być, jesteśmy przecież dorośli i odpowiedzialni, zajmujemy ważne stanowiska i wiemy, czego oczekuje od nas góra.
Na dodatek te kamery, które wszystko filmują – to nie prezydencka telewizja, która kręci dla protokołu i dla potomności, tylko zwyczajne azerbejdżańskie stacje, operatorzy obstawili całą salę, ktoś ich musiał uprzedzić, nie ma co, będzie widowisko na cały kraj.
– Szanowni mieszkańcy Sumgaitu, panie i panowie – rozpoczął Alijew, a wszystkich przeszły ciarki. Tak się nie mówi na naradach, tak się przemawia do narodu! – Już dawno – ciągnął – chciałem przyjechać do Sumgaitu, spotkać się z wami, poznać bliżej wasze miasto i pomyśleć, co jeszcze można dla Sumgaitu zrobić. Dzisiejszy mój przyjazd nosi trochę niecodzienny charakter. Jest to związane ze zmianą waszych władz.
Tawakkiul Mamedow był merem dwa lata i dziesięć miesięcy. Przez ten czas naraził się kilku ważnym ludziom, na czele z Fikretem Sadychowem, dyrektorem zakładów chemicznych „Azerkimia”, do których należało pół Sumgaitu – osiedla mieszkaniowe, szkoły, przedszkola, domy kultury. Jakiś czas temu Mamedow zwolnił brata Sadychowa ze stanowiska swojego zastępcy. Drań nic nie robił i śmiał się, gdy Mamedow zwracał mu uwagę: nie tobie, odpowiadał tamten, będę się tłumaczył, pilnuję interesu Fikreta i nic ci do tego. Kiedy w końcu wyleciał, Fikret poprzysiągł Tawakkiulowi zemstę. Mera nie znosili także sumgaiccy parlamentarzyści, Tofik Husejnow i Chydyr Ałowlu – drugi był ważniejszy, bo kierował lokalnym komitetem Partii Nowego Azerbejdżanu – a także biznesmen Zaman Iskenderow, który miał trzysta hektarów ziemi w rejonie chyzyńskim i sprywatyzowany dom handlowy w Sugmaicie. Sam Tawakkiul też nie był czysty, powiadali, że zapłacił za swoje stanowisko pięćdziesiąt tysięcy dolarów, a potem łupił ile wlezie mieszkańców, aby zainwestowane pieniądze szybko się zwróciły. Gdy usłyszał słowa prezydenta zbladł. Dopięli swego, pomyślał, siła złego na jednego, będzie wstyd na cały Azerbejdżan, ale trudno, przeżyjemy, teraz najgorsze to się obrazić, nie, nie dam im satysfakcji, jeszcze się odegram.
– Jakiś czas temu – mówił dalej Alijew – dostaliśmy anonim, że Tawakkiul Mamedow źle pracuje, że nie sprawdza się, że był pijany na weselu sekretarki i tak dalej. Tak, tak, podobno on pije i zażywa narkotyki! Tego anonimu nie potraktowaliśmy poważnie, ale później kilka razy przychodził Fikret Sadychow, spotykał się z szefem mojej Kancelarii Ramizem Mechdijewem i z kierownikiem wydziału Jusifem Gumbatowem i mówił to samo: że sprawa wygląda tak i tak, że Tawakkiul Mamedow nie powinien dalej pracować w Sumgaicie i trzeba go zwolnić. Sadychow próbował też zobaczyć się ze mną, ale nie miałem czasu.
W końcu zameldowano mi, że Sadychow chce przyjść razem z deputowanymi: Tofikiem Husejnowem i Chydyrem Ałowlu. Przyjąłem ich. Mówili o błędach mera, a najwięcej mówił Sadychow. Powiedział, że Mamedow źle zarządza kadrami i potwierdził plotki, jakie były w anonimie. Potem to samo powtórzyli Husejnow i Ałowlu. Ta trójka zajmuje w Sumgaicie ważne stanowiska, cieszą się zaufaniem. Jeśli stoją przed prezydentem i mówią to wszystko, to znaczy, że ponoszą odpowiedzialność i że ich słowa mogą być prawdziwe.
Tawakkiul Mamedow też zgłaszał się kilka razy, a potem poprosił, żebym przyjął go razem z Fikretem Sadychowem. Spełniłem prośbę i kilka dni temu przyjąłem ich. Sadychow powtórzył przy Mamedowie to, co mówił wcześniej, ale Mamedow, po pierwsze, wszystkiemu zaprzeczył, a po drugie, opowiedział o tym, co zrobił w Sumgaicie. Wysłuchawszy ich obu doszedłem do wniosku, że Tawakkiul Mamedow popełnił błędy i dopuścił się poważnych zaniedbań. Nie mówię tu o plotkach, bo kto potwierdzi, że, powiedzmy, wtedy i wtedy był pijany? Jeśli jest tu ktoś, kto może potwierdzić, to niech opowie. Albo kto potwierdzi, że zażywa narkotyki? Zapytałem go nawet wprost: ćpasz?, ale on przysięgał, że rzucił pięć lat temu. Tak więc plotki zostawmy. Mer zrobił co mógł, ale zatrzymałeś się, kochanieńki, w połowie drogi nie doprowadziłeś do końca rozpoczętych spraw, nie sprawdziłeś się.
Myśleliśmy, że to już wszystko, ale wtedy prezydent niespodziewanie zaatakował Fikreta Sadychowa (który zdążył spuścić wzrok, aby nie drażnić nas błyskiem triumfu) i zaczął wyciągać po kolei wszystkie brudy szefa „Azerkimii”. Masz w ręku, drogi Fikrecie, wielkie zakłady, powiedział, masz ogromny potencjał, ale nic dla miasta nie robisz, dbasz tylko o siebie. Bardzo nieładnie, Fikrecie! W domu kultury, należącym do „Azerkimii”, zerwał się dach, ale nie kiwnąłeś nawet palcem, tylko zamknąłeś budę na cztery spusty i cieszyłeś się, że masz problem z głowy. To samo z teatrem, mówili mi, że od dawna jest zamknięty, zabrałeś ludziom kulturę, Fikrecie. Z twoją firmą też nie jest dobrze, zalega z podatkami, dowiadywałem się u ministra, a jeszcze został ci do spłacenia ten kredyt, który wziąłeś od Japończyków, na razie oddałeś dopiero 32 miliony. Na dodatek mściłeś się na Tawakkiulu, bo zwolnił twojego brata. Dobrze zrobił, że zwolnił, co to, tylko twoi krewni mogą pracować na stanowiskach, a inni nie? Tak więc pamiętaj, ty też popełniłeś wiele błędów, Fikrecie Sadychow, i ty, deputowany Tofiku Husejnow, i ty, deputowany Chydyrze Ałowlu, i ty, biznesmenie Zamanie Iskenderow, i ty, Szakirze Abyszow, dawny merze. Zgromadziliście wielki majątek, sprywatyzowaliście to miasto, dobrze, bogaćcie się, ale dbajcie, żeby był z tego pożytek dla Sumgaitu i żeby inni też coś z tego mieli.
Prezydent cały czas perorował, a do nas nareszcie dotarło, co miał na myśli, gdy mówił, że Tawakkiul Mamedow zatrzymał się w połowie drogi. Otóż chodziło mu o to, że Tawakkiul po zwolnieniu z pracy brata Fikreta nie wykończył samego Fikreta! Gdyby to Tawakkiul dogadał się z deputowanymi, gdyby zadbał o ich poparcie, dziś bez dwóch zdań wyleciałby Fikret. Hejdar nie mógł bronić jednego przeciwko czterem. Tawakkiula ukarano, bo był słaby, a tamtym pogrożono palcem: macie sporo za paznokciami i może was spotkać to samo. Zrozumieli tę lekcję, nie ma wątpliwości. Teraz będą się bić, kto da więcej na kampanię prezydencką, która zacznie się lata chwila, a miasto wypucują tak, że się będzie świeciło. Tawakkiul też już zrozumiał, już nie zrobi głupstwa, gdy dostanie kolejną szansę, a pewnie dostanie, bo pokazał lojalność i oddanie (zauważyliście, koledzy, że wódz nie miał konkretnych zarzutów, tylko te plotki, o których sam mówił, że są bez znaczenia, a jednak ciągle do nich wracał!?).
Przechera, myśleliśmy z podziwem, dopiero wrócił z Clevelandu, jeszcze nie minęły trzy tygodnie, tym razem miał operację przepukliny, za miesiąc kończy osiemdziesiątkę, a przemawia jak za dawnych lat, pamięta wszystkie szczegóły, nazwiska, daty i liczby i jak zawsze rozdaje karty. Przypominał nam szefa kuchni, który gotuje w popularnym programie telewizyjnym i zawsze mu wszystko wychodzi, a kiedy nasze żony, które skwapliwie notują przepisy, próbują to powtórzyć, dostajemy na stół ni to, ni sio. Dziś prezydent pokazał nam swoją kuchnię, kuchnię władzy, poprowadził kurs mistrzowski i nie ma obaw, tego też nikomu nie uda się skopiować. Taką hecę trzeba było puścić w telewizji na cały kraj
Nie wiedzieliśmy jeszcze, dlaczego Alijew wybrał nasze miasto, ale i na to była odpowiedź. Sumgait, rzekł na zakończenie, to taki mały Azerbejdżan, tu mieszkają ludzie ze wszystkich rejonów kraju. A więc mówił do całego Azerbejdżanu, do wszystkich! Tak, nasz kochany, brzydki jak noc Sumgait, założony 55 lat temu w szczerym polu jako niezbędny aneks do zakładów chemicznych, a teraz trzecie, a może już drugie pod względem wielkości miasto Azerbejdżanu, nie da się ukryć, był zbieraniną, może dlatego nikt o niego nie dbał. Dobrze, że teraz tamci będą na wyścigi remontować i upiększać – dzięki temu ogrzeje się parę osób. A w wyborach poprzemy Hejdara Alijewa, nie ma dla niego alternatywy.
* * *
Mówi się, że ludziom, którzy mają talent do pieniędzy można wszystko zabrać, a oni za rok znów będą milionerami. Alijew miał podobny talent do władzy. Ale gdy w 1990 roku lądował jako emeryt w Nachiczewanie, nikt nie postawiłby na niego pięciu groszy. W Baku siedział wtedy Ajaz Mutalibow, ostatni pierwszy sekretarz i pierwszy prezydent Azerbejdżanu. Był to człowiek oddany Moskwie – pierestrojkowej ekipie, z którą Alijew miał na pieńku. Głowy Mutalibowa żądał Ludowy Front Azerbejdżanu, masowy ruch opozycji, który przypominał polską Solidarność i litewski Sajudis. Twórcami Frontu byli dawni dysydenci, zbierający się dwudziestu lat w tych samych zadymionych czajchanach i rojący o wolnym Azerbejdżanie: teraz mieli swoje pięć minut. Alijewowi było do nich jeszcze dalej niż do Mutalibowa.
Nabierał siły konflikt o Górski Karabach. Ormianie, którzy byli tam w większości, próbowali oddzielić się od Azerbejdżanu i przyłączyć do Armenii. Pisali w tym celu petycje do władz, strajkowali, wiecowali i blokowali drogi. Azerbejdżanie odpowiadali represjami. Ruszyła lawina: jeden zabity Ormianin – dwóch zabitych Azerbejdżan – czterech Ormian – ośmiu – szesnastu – trzydziestu dwóch – spalona wioska – dwie wioski – cztery – osiem – szesnaście. Był jeszcze pogrom Ormian w Sumgaicie i rozruchy w stolicy, po których Moskwa (cały czas istniał Związek Radziecki) wysłała wojsko, aby zaprowadziło porządek, wojsko weszło więc do Baku i strzelało do wszystkiego, co się rusza. Wkrótce w Azerbejdżanie nie było już Ormian (z wyjątkiem Karabachu, nazywanego po ormiańsku Arcachem), a w Armenii – Azerbejdżan.
Pełnokrwista wojna wybuchła wraz z niepodległością. W jej pierwszym akordzie Ormianie wyrżnęli mieszkańców wioski Chodżały, a Mutalibow podał się do dymisji i wyjechał do Moskwy. W Azerbejdżanie każdy teraz miał broń i oddziały ni to żołnierzy, ni fedainów, ni milicji ludowych przemierzały kraj, siejąc zgrozę. Bandyci grabili w biały dzień domy, sklepy i fabryki, rzekomo szukając Ormian. Samochodów już się nie kradło, tylko „rekwirowało dla frontu”. Przestała istnieć gospodarka. Baku paraliżowały milionowe demonstracje.
Władza leżała na ulicy. Hejdar jeszcze po nią nie sięgał, czekał. Okopał się w Nachiczewanie, który był teraz odcięty od reszty kraju, ale zyskał połączenie z Turcją. Na parokilometrowym odcinku wspólnej granicy, zaryglowanej dotąd na głucho, przegrodzonej drutem kolczastym i wyłożonej minami, pojawił się prześwit – most nad granicznym Araksem. Ruszyła tędy pomoc humanitarna: mąka, cukier, olej, chleb. Życie. Hejdar, który otwierał przeprawę razem z Süleymanem Demirelem, wtedy premierem, a wkrótce prezydentem Turcji, nazwał ją „mostem nadziei”. Po tym moście miał nadzieję wrócić do Baku.
Ormianie wzięli tymczasem Szuszę. Miasto było azerbejdżańską enklawą w Karabachu (gdy sam Karabach – ormiańską enklawą w Azerbejdżanie), leżało na wzgórzach powyżej stolicy obwodu. Tylko strata Baku mogła być gorsza! Z Szuszy pochodziło wyjątkowo wielu azerbejdżańskich poetów, śpiewaków, kompozytorów, malarzy, reżyserów, uczonych, a także książąt, generałów i sekretarzy. Ta okoliczność pomagała Azerbejdżanom dowodzić praw do całego Karabachu. Szusza weszła do narodowej mitologii i stała się tym, czym dla Polaków Kresy (krótsza, ale też imponująca lista wybitnych szuszyńskich Ormian była, rzecz jasna, pomijana). Chaos panujący w Azerbejdżanie spotęgowały kłótnie, kto oddał Ormianom legendarne miasto. W ogólnym rozgardiaszu próbował odzyskać władzę Ajaz Mutalibow, wystraszony parlament zdążył nawet potwierdzić jego mandat, ale Ludowy Front zmobilizował siły i opanował siedzibę telewizji, przejmując w ten sposób kontrolę nad państwem. Przedterminowe wybory wygrał lider Frontu, orientalista Abulfaz Elczibej.
Nowy prezydent, tak samo jak Zwiad Gamsachurdia w Gruzji i Lewon Ter-Petrosjan w Armenii, nie miał pojęcia o polityce. Był naiwnym nacjonalistą, wierzył w sojusz z Turcją i nienawidził Rosji. Mówił, co myślał – jak dawniej w czajchanach i na wiecach. Nie miał szans utrzymać się.
Zgubiła go idea, którą w przyszłości stanie się atutem Alijewa: dzierżawy azerbejdżańskich złóż ropy i gazu zachodnim nafciarzom. Rząd Elczibeja przygotował „kontrakt stulecia” pomiędzy Baku a największymi koncernami naftowymi świata, dokument miał być podpisany w Londynie. Rurociągi miały biec przez Armenię – w zamian za wysokie opłaty tranzytowe, częściowo przekazywane w naturze, Ormianie zgodzili się oddać większą część zajętych ziem. W przeddzień wyjazdu do Anglii Elczibej stracił stanowisko.
Pucz firmował pułkownik Suret Husejnow. Wcześniej walczył dzielnie w Karabachu, ale w pewnym momencie pokłócił się z ministrem obrony, zabrał z frontu wierne sobie oddziały i zaszył się w rodzinnej Gandży. Po kilku miesiącach Elczibej wydał rozkaz, aby go aresztować i osądzić, ale Husejnow rozgromił przysłaną po niego czterotysięczną ekspedycję, a następnie zajął Gandżę i rozpoczął marsz na Baku, nie napotykając po drodze większego oporu. Przejście trzystu pięćdziesięciu kilometrów zajęło mu tydzień.
Nie wiadomo, jakie miał plany: może sam chciał się ogłosić prezydentem, a może oddać władzę Mutalibowowi, który śledził z Moskwy rozwój wypadków i szykował się do powrotu. Nie wiadomo, czy działał w pojedynkę, czy też z pomocą Rosjan, dążących za wszelką cenę do zerwania „kontraktu stulecia”, który pozbawiał ich kontroli nad bakijską ropą. Rosjanie mogli podejść Husejnowa jeszcze w Karabachu, gdy ten dezerterował z frontu, albo dopiero w Gandży. Ale mogli również nie ujawniać się, czekać, aż pułkownik zrobi swoje, aby potem przywieźć Mutalibowa na gotowe. Do maja 1993 roku w Gandży stacjonowała rosyjska 104. dywizja powietrzno-desantowa – czy to w jej koszarach Husejnow zdobywał broń i know-how?
Gdy zbuntowane oddziały podeszły pod stolicę, przerażony Elczibej zadzwonił do Alijewa, który wciąż siedział w Nachiczewanie:
– Przyjeżdżaj, wysyłam po ciebie samolot!
Elczibej też był z Nachiczewanu, z wioski Kalaki w powiecie ordubadzkim. Bał się Alijewa. Żeby uniemożliwić mu powrót, kazał zapisać w ordynacji, że kandydat na prezydenta musi mieć mniej niż 65 lat. Dzieliło ich wszystko: doświadczenie życiowe, usposobienie, wiek. Ale gdy palił się kraj i wszyscy współpracownicy zawiedli, Elczibej wezwał na ratunek ziomka. Później wyrzucał sobie, że sam wypuścił dżinna z butelki.
Chciał, żeby Alijew został premierem, ale ten odmówił: wolał wziąć parlament. Nie było czasu na targi. Został zaprzysiężony na przewodniczącego izby 15 czerwca 1993 roku, zastępując Isę Gambara.
Teraz tego dnia świętuje się w Azerbejdżanie Dzień Ocalenia Narodowego.
Kilka dni później Elczibej opuścił Baku – najpewniej za namową Alijewa, który przekonał go, że lepiej zniknąć na jakiś czas. Nikt nie wyczuł podstępu. Nazajutrz Alijew ogłosił, że prezydent uciekł, w związku z czym jego obowiązki przejmuje druga osoba w państwie, czyli przewodniczący parlamentu. Protesty Elczibeja na nic się nie zdały. Przez cztery lata, aż do formalnego końca swojej kadencji, nie będzie mógł wyjechać z rodzinnej wioski.
To była bułka z masłem, rozgrzewka przed prawdziwą walką. Elczibej nie był dla Alijewa żadnym rywalem. Szyki mogła pomieszać tylko ulica, ale ta była teraz po stronie Hejdara. Wyczuł to schodząc z trapu samolotu: w Baku witały go tłumy. Grunt przygotowali życzliwi Alijewowi redaktorzy, wychwalający w gazetach nachiczewański cud: wszędzie wojna, a tam spokój i porządek, nic to, że zaprowadzony policyjną pałką. W dniu przyjazdu Alijew sam zamieścił artykuł w „Bakińskim Raboczim”. Wzywał w nim do jedności narodowej.
Pozostawał Husejnow. Alijew nie mógł pokonać pułkownika, postanowił więc przyłączyć się do niego. Poleciał do Gandży, gdzie tamten czuł się najpewniej. On, patriarcha, składał wizytę młokosowi! Ich rozmowa zmieniła historię Azerbejdżanu.
– Osiągnąłem wszystko, rządziłem supermocarstwem, niczego więcej nie potrzebuję – zaczął Alijew. Świadkowie mówią, że był blady, ciężko dyszał i łamał mu się głos. – Przerzucam ostatnie karty księgi mojego życia. Czas, jaki mi został, chcę poświęcić mojemu narodowi. Chcę cię wesprzeć, bo tylko ty możesz uratować Azerbejdżan. Proszę, weź mnie do siebie. Póki starczy mi sił, będę ci służył moim doświadczeniem.
Po tych słowach miał zemdleć.
Stary Hadżi Wagif, doradca Husejnowa, nie uwierzył w ani jedno słowo: – On nas wszystkich przeżyje, a wcześniej wykończy – przestrzegał (podobnie jak kilku innych uczestników tamtej rozmowy, zginie wkrótce w niewyjaśnionych okolicznościach).
Ale Husejnow już czuł władzę, już zaufał szczęśliwej gwieździe – taki człowiek zabiega o jego względy! Jeżeli pułkownik miał mocodawców, to teraz przestał się nimi przejmować. Alijew nakarmił go złudzeniami.
Po kilku dniach Husejnow był już premierem, Alijew pozostał szefem parlamentu.
Tymczasem w Azerbejdżanie wybuchł nowy pożar: zbuntowali się Tałysze, irańskojęzyczna mniejszość mieszkająca na południu kraju. Żądali szerokiej autonomii. Przywódca rewolty, Alikram Hummatow, proklamował nawet Republikę Tałysko-Mugańską i ogłosił się jej prezydentem. Alijew oskarżył o prowokację Elczibeja i Front, ale bunt Tałyszy i pucz Husejnowa mogły być elementami tej samej intrygi, uknutej przez ludzi Mutalibowa, albo wręcz przez Rosjan. Hummatow znał Husejnowa – tyle, że ostatni był już związany z Alijewem i teraz nie zamierzał mu pomagać. Tałyska republika upadła po dwóch miesiącach. Hummatow został aresztowany, ale na razie pozwolono mu uciec. Wróci za kratki w swoim czasie, gdy Tałysze uspokoją się.
Załatwiwszy najpilniejsze sprawy, Alijew przeprowadził przez parlament odwołanie Elczibeja i rozpisanie nowych wyborów. Przekonał Husejnowa, że sam będzie kandydował (zmieniona ordynacja już mu na to pozwalała):
– Jesteś młody, masz czas. Ja stoję nad grobem. Naród nie zrozumie, czemu młokos wpycha się przed starszego, znasz naszą mentalność. Nauczę cię wszystkiego, a potem zajmiesz moje miejsce.
Żeby uspokoić Moskwę, zarządził pilną ratyfikację dokumentów Wspólnoty Niepodległych Państw i zaprosił rosyjski Łukoil do rozmów o bakijskiej nafcie.
Wybory wygrał bez problemu. Prezydentem był pełne dwie kadencje: dziesięć lat. Do końca życia.
Najpierw rozgromił przestępczość. Działał bezwzględnie. Złodzieje samochodów dostawali dożywocie, bandytów skazywano na śmierć. Nikt nie protestował – nareszcie można było bez strachu wyjść na ulicę. Wkrótce Azerbejdżan był najspokojniejszym państwem Kaukazu (po wstąpieniu do Rady Europy kara śmierci została zlikwidowana).
Potem pozbył się Husejnowa. Przez rok bawił się z nim, zwodził, czarował. W tym czasie tkał sieć powiązań i układów, odtwarzał struktury, na których opierał się jako szef KGB i pierwszy sekretarz i budował nowe. Wzmacniał klan. W ministerstwach, w administracji centralnej i lokalnej miał cały czas armię swoich ludzi: gdy pracował w Moskwie, mógł przez nich kontrolować Azerbejdżan. W czasach Mutalibowa i Elczibeja część z tych ludzi przeszła na ich stronę, część wyjechała, ale duża część została i świętowała teraz powrót patriarchy. Premier czuł, jak z dnia na dzień władza wymyka mu się z rąk i nie mógł nic poradzić. Nie było już mowy o przekazywaniu doświadczeń, przeciwnie, Hejdar jawnie kpił z jego nieobycia i szorstkich manier. Miarka przebrała się, gdy prezydent wbrew premierowi i Moskwie wpuścił nad Morze Kaspijskie zachodnich nafciarzy i zawarł „kontrakt stulecia” – ten, który kosztował Elczibeja utratę władzy. Husejnow miał wtedy podjąć próbę zamachu stanu, która spaliła na panewce (niewykluczone, że zainscenizował ją sam Alijew). Premier uciekł do Rosji, przechowalni obalonych postsowieckich dygnitarzy.
Kilka miesięcy później tureckie służby specjalne pomogły wykryć jeszcze jedną próbę zamachu stanu. Przed niebezpieczeństwem ostrzegł Alijewa Süleyman Demirel. Od tamtej pory nikt nie podniósł na Alijewa ręki.
Budowa ropociągu BTC, biegnącego z podbakijskiego Sangaczału przez Gruzję do tureckiego Ceyhanu nad Morzem Śródziemnym rozpoczęła się osiem lat po podpisaniu „kontraktu stulecia”. Tyle czasu trwało przełamywanie oporów Moskwy, która traciła monopol na tranzyt kaspijskich węglowodorów. Alijew nie doczekał momentu, kiedy popłynęła tamtędy ropa, ale to była jego zasługa, podobnie jak gazociąg BTE, poprowadzony podobną trasą. Manewrując między Rosją a Zachodem oraz Turcją a Iranem zbudował stabilne, niezależne gospodarczo i politycznie państwo, atrakcyjne dla inwestorów. Wielkim projektom energetycznym nie przeszkodził konflikt w Karabachu – Ormianie zajęli ostatecznie niemal cały obwód i szereg ziem wokół enklawy, w sumie kilkanaście procent terytorium Azerbejdżanu. W końcowej fazie wojny Moskwa, która wcześniej wspierała raz jednych, raz drugich, stanęła po stronie ormiańskiej. W maju 1994 roku podpisano zawieszenie broni. O rurociągach przez Armenię nie było już mowy.
Rządom Alijewa towarzyszyła korupcja na skalę trudną do wyobrażenia. Klan nachiczewański zamienił państwo we własny folwark. Działaczka opozycji, profesor Lala Szowket-Hadżijewa oszacowała majątek klanu na 30 miliardów dolarów (kilkakrotnie więcej niż budżet państwa). Według niej prawie wszyscy azerbejdżańscy milionerzy to ministrowie i inni dostojnicy. Doktor Gubad Ibadoglu, ekspert ekonomiczny partii Musawat, oceniał roczne dochodu klanu na półtora-dwa miliardy dolarów. Jego zdaniem, na szarą strefę przypadało 60 procent azerbejdżańskiej gospodarki.
Partia Nowego Azerbejdżanu zmonopolizowała parlament, wybory były regularnie fałszowane. Opozycja nie miała dostępu nie tylko do telewizji państwowej, lecz także do żadnej z prywatnych stacji. Przetrwała jednak niezależna prasa, która opisywała, kto ile nakradł i zamieszczała listy nieruchomości, należących do poszczególnych ministrów (tabu była osoba prezydenta i najbliższej rodziny). Inna sprawa, że nikt się tym nie przejmował – i mało kto czytał. Za życia Hejdara partie opozycyjne miały biura w centrum Baku i mogły organizować uliczne demonstracje. Rzecz nie do pomyślenia po drugiej stronie Morza Kaspijskiego, w Azji Centralnej.
Azerbejdżan Hejdara Alijewa stanął w pół drogi między dyktaturą a demokracją.
Dobrze się czuł w roli mentora, mistrza. Na Zachodzie pouczał, jak powinien wyglądać parlamentaryzm, w Mekce – jak ma żyć pobożny muzułmanin. Umiał genialnie słuchać. Jego rozmówcy zawsze byli przekonani, że podziela ich punkt widzenia.
Publicystka i pisarka Elmira Achundowa opowiada, że po powrocie z podróży zagranicznych zapraszał dziennikarzy, którzy mu towarzyszyli i wypytywał o wrażenia: Mnie mydlą oczy, pokazują to, co chcą pokazać. Zresztą, ja robię tak samo w Baku. Wy macie własne ścieżki, spotykacie się z różnymi ludźmi, zachodzicie do sklepów, jeździcie autobusami. (Będąc pierwszym sekretarzem zatrudniał socjologów, którzy przygotowywali raporty o rzeczywistej sytuacji i nastrojach w republice – był ich jedynym czytelnikiem).
Profesor Tadeusz Świętochowski, badacz nowożytnej historii Azerbejdżanu wspomina, że nie patrzył prosto w oczy, tylko trochę poniżej – w nos i w kości policzkowe. Miał świdrujące spojrzenie oficera śledczego.
Baku, Pałac Republika, 21 kwietnia 2003
Ci, którzy tego dnia widzieli go z daleka przysięgają, że wyglądał świetnie, ale inni, którzy dali radę przepchnąć się bliżej mówią, że przeciwnie, miał wyjątkowo blade policzki. Jeszcze inni zauważyli, że wchodził na scenę z wyraźnym trudem, a potem, gdy już przemawiał, jego lewa ręka zaczęła drżeć i musiał ją poskramiać mocnym uściskiem prawej.
W szesnastej minucie wystąpienia zrobił nagle krok do tyłu i odwrócił głowę w stronę kulis, jakby oczekiwał stamtąd pomocy. Wszystkie kamery, jakie były w hali, skierowano w tym momencie do góry i widzowie w całym Azerbejdżanie zobaczyli na ekranach sufit pałacu Republika. Wkrótce potem transmisja została przerwana. Od osób, które były w środku wiemy, że prezydent zaczął osuwać się, ale przytrzymali go oficerowie ochrony, którzy wbiegli na scenę. Następnie oficerowie wyprowadzili prezydenta za kulisy. To, co działo się przez kolejne dwudziestu minut, wie kilka, może kilkanaście osób.
Na ekrany telewizorów wrócił nagle, deux ex machina, jak zawsze władczy, gotowy ciągnąć przerwaną myśl od tego samego zdania, słowa i przecinka, na którym urwał ją przed wymuszoną przerwą. W hali zobaczono sekundę wcześniej, jak idzie i przywitano aplauzem. – Wzruszyłem się – zaczął po prostu. – Jak wiecie, Szkoła Wojskowa imienia Dżamszyda Nachiczewańskiego, której trzydziestolecie dzisiaj tu obchodzimy, to moje oczko w głowie. Kiedy przemawiałem, patrzyli na mnie nie tylko przyjaciele, lecz także ci, którzy niezbyt mnie lubią. Ci ludzie zauroczyli mnie. Ale, jak widać, nawet urok na mnie nie działa.
Po następnym kwadransie wszystko powtórzyło się, ale w przyspieszonym tempie, jakby ktoś przewijał nagranie na podglądzie: prezydent krzyknął, chwycił się za serce i upadł, zanim ktokolwiek zdołał do niego dobiec. W telewizji było jak poprzednio: sufit, pasy („telewizja przeprasza za zakłócenia”), potem muzyka ludowa.
Przerwa też trwała tym razem krócej i oto Hejdar wyszedł po raz trzeci, ale już nie próbował przemawiać, życzył tylko zebranym zdrowia, szczęścia i sukcesów i oddalił się wśród burzy oklasków. Nie dokończył mowy. Musiał czuć się naprawdę źle.
Wieczorem służba prasowa poinformowała, że prezydent: „Na chwilę stracił równowagę w wyniku gwałtownego spadku ciśnienia tętniczego. Po kilku minutach ciśnienie wróciło do normy. W chwili obecnej samopoczucie prezydenta Hejdara Alijewa jest normalne”.
…stary lekarz schronił się więc w skorupę wypróbowanej, przyjacielskiej zażyłości, by powiedzieć mu, że już nadszedł czas, żeby spasować, panie generale, proszę przynajmniej rozstrzygnąć, w czyich rękach nas pan zostawi, powiedział mu, a oszczędzi nam późniejszego bajzlu, ale on zapytał ze zdziwieniem, kto to powiedział, że mam zamiar umrzeć, mój kochany doktorze, niech umierają inni…
(Gabriel García Márquez, Jesień patriarchy)
* * *
Przewidział wszystko – nawet własną śmierć, w którą nie wierzył. Przed śmiercią zdążył przekazać władzę synowi.
Wiosną 2003 roku potwierdził, że wystartuje w wyborach, zaplanowanych na październik. Wszyscy wiedzieli, że będą to jego trzecie wybory i trzecia kadencja, podczas gdy konstytucja przewiduje dwie, ale miał na to odpowiedź: konstytucję uchwalono w trakcie mojej pierwszej kadencji, a prawo nie działa wstecz, druga kadencja była zatem pierwszą, a dopiero trzecia będzie drugą.
Latem Centralna Komisja Wyborcza zarejestrowała kandydatury dwóch Alijewów: Hejdara i Ilhama – wówczas parlamentarzysty, pierwszego wiceprezesa państwowej kompanii naftowej SOCAR i przewodniczącego Narodowego Komitetu Olimpijskiego. Ilham Alijew oświadczył, że zgodził się kandydować tylko po to, aby wesprzeć kampanię swojego ojca. Oprócz nich, do wyborów zgłosiło się kilkanaście osób, spośród których szansę nawiązania walki z Alijewami miały trzy: Isa Gambar, Etibar Mamedow i Lala Szowket-Hadżijewa.
W sierpniu Hejdar na wszelki wypadek mianował Ilhama premieremw myśl ostatnich poprawek do konstytucji, drugą osobą w państwie był teraz premier i to on przejmował obowiązki głowy państwa w razie niedyspozycji prezydenta.
Jesienią, na krótko przed głosowaniem, Hejdar wycofał swoją kandydaturę.
Wybory wygrał Ilham, z dużą przewagą nad Isą Gambarem. Międzynarodowi obserwatorzy odnotowali wielką ilość fałszerstw i nadużyć – wszystkie na korzyść Ilhama. Opozycja wyprowadziła ludzi na ulicę.
(Gdyby wybory były całkowicie uczciwe, Ilham też by najpewniej wygrał, ale nie tak wysoko i może potrzebna byłaby druga tura – a to oznaczałoby, że władza nie jest wszechmogąca. Opozycja na pewno krzyczałaby jeszcze głośniej, że te – prawdziwe przecież! – wyniki, także są sfałszowane, i mogłoby zrobić się całkiem źle. Zresztą, co to znaczy: uczciwe? Niech europejskie rady i komisje mówią sobie, co chcą, ale urzędnicy państwowi i członkowie komisji wyborczych muszą przecież wspierać kandydata władzy, bo to władza daje im jeść. Gdyby wspierali opozycję, okazaliby nielojalność i niewdzięczność!).
W powyborczą noc i przez cały następny dzień trwały demonstracje, aż w końcu zostały rozbite przez policję i oddziały wojsk wewnętrznych. Zginęło kilka osób, na uczestników zamieszek spadły drakońskie kary.
Zachód potępił użycie siły, ale uznał wyniki wyborów i zwycięstwo Ilhama. Sukcesja dokonała się.
Hejdar był w tym czasie w klinice w Clevelandzie.
Nie wiemy, gdzie i kiedy zmarł.
Oficjalnie zgon nastąpił 12 grudnia 2003 roku, ale wielu podaje to w wątpliwość – chociaż mówimy o współczesnym polityku, którego każdy krok śledziły media!
Po feralnym wystąpieniu w pałacu Republika gazety rządowe napisały, że prezydent doznał stłuczenia żebra i dochodzi do siebie w domu, cały czas pracując (wiemy, że 22 kwietnia przyjął ambasadora USA Rossa Wilsona). Według gazet opozycyjnych, przeszedł atak serca i miał trudności z mówieniem.
W dniach 3-11 maja leżał w wojskowej klinice Gülhane w Ankarze, leczony, jak informowały komunikaty, na nerki i „inne dolegliwości”. Resztę maja, cały czerwiec i początek następnego miesiąca spędził w Azerbejdżanie.
8 lipca ponownie wyjechał do kliniki w Ankarze. Pobyt miał trwał kilka dni, ale przeciągnął się do miesiąca. Od tamtej pory nie widział go nikt poza lekarzami, rodziną, najbliższymi współpracownikami i ochroną. 4 sierpnia wydał w Gülhane dekret, mianujący Ilhama Alijewa na stanowisko premiera.
Do kraju już nie wrócił. 6 sierpnia został przewieziony z Gülhane do kliniki w Clevelandzie na „badania kontrolne”. Pod koniec września odwiedził go Ilham. Na początku października opozycyjna prasa napisała, że umarł, ale potwierdzenie przyszło dopiero dwa miesiące po wyborach.
Odszedł, gdy Ilham już okrzepł.
Pogrzeb odbył się 15 grudnia i zgromadził półtora miliona żałobników (Azerbejdżan liczy niewiele ponad osiem milionów, ale dwa miliony emigrantów zarobkowych przebywają stale za granicą).
W noc poprzedzającą ceremonię ludzie składali kwiaty pod pałacem prezydenckim. Gdy tam podszedłem, służby porządkowe właśnie je wywoziły, ale za chwilę wiązanki znowu sięgnęły okien na wysokim parterze. Wiele osób płakało, jak ta starsza pani, najpewniej Rosjanka, która niczym w obłędzie krążyła po chodniku i zaczepiała ludzi. Mnie też.
– Co z nami będzie, jak teraz żyć? Może ty, synku, poradzisz?
Wieczność się skończyła.
Kultura Enter
2010/03 nr 20