Strona główna/Trzy prawdy o tragedii wołyńskiej

Trzy prawdy o tragedii wołyńskiej

Artykuł opublikowany  13.06.2013 na portalu zaxid.net. Link do źródła:  http://zaxid.net/home/showSingleNews.do?tri_pravdi_pro_volinsku_tragediyu&objectId=1287244 . Dziękujemy redakcji zaxid.net.

W związku ze zbliżaniem się 70. rocznicy Tragedii Wołyńskiej, tragedii której krwawe apogeum przypadło na lipiec 1943 roku, znowu wzrasta temperatura publicznej debaty wokół tamtych wydarzeń. Niestety, do tej pory częściej stykamy się w tej debacie z tradycyjnym konfliktem dwóch narodowych „prawd”, niż z poszukiwaniem prawdy w znaczeniu dosłownym.

Zgodnie z „polską prawdą”, podczas II wojny światowej OUN i UPA dokonały ludobójstwa na polskiej ludności kresów wschodnich, więc organizacje te należy uznać za zbrodnicze. Natomiast bojowcy i dowódcy Armii Krajowej, Kresowej Samoobrony i Batalionów Chłopskich, którzy bronili cywilną ludność przed mordercami, zasługują na hołd jako bohaterowie. Ukraińcy, jeśli chcą, by ich uznano za cywilizowany naród, powinni zbiorowo się pokajać i poprosić o wybaczenie tej rzezi.

Zupełnie inna jest „ukraińska prawda”: w latach 1942-1947 toczyła się wojna polsko-ukraińska, głównymi sprawcami której byli polscy szowiniści nieuznający prawa zachodnich Ukraińców do życia we własnym, niepodległym państwie. W tej wojnie, jak w każdej innej, nieuniknione były straty nie tylko wśród walczących, ale i wśród cywilnej ludności po obu stronach. Dla UPA, która prowadziła bohaterską walkę o wyzwolenie Ukrainy, wojna z Polakami była wymuszona i była to wojna obronna. Ukraińcy mogą wyrazić żal z powodu zagłady polskich cywilów, ale tylko pod warunkiem polskich przeprosin za krzywdy wyrządzone Ukraińcom.

W rzeczywistości spektrum interpretacji jest znacznie szersze i sprowadzenie go do dwóch opisanych wyżej „prawd” jest uproszczeniem. Niemniej jednak, przytłaczająca większość roszczących sobie prawo do naukowości opinii, wyrażanych w publicznej debacie, a po części też w literaturze, w większym czy mniejszym stopniu ciąży do tych dwóch biegunów.

Kilka miesięcy temu, w artykule «До дискусії про витоки Волинської трагедії» („Przyczynek do dyskusji o źródłach Tragedii Wołyńskiej”) wyraziłem umiarkowany optymizm. Jakoby trwa konsekwentne przechodzenie od polsko-ukraińskiego konfliktu historiograficznego, w którym rolę historii sprowadzono do dostarczania argumentów swoim „stronom”, do prawdziwie akademickiej debaty.

To, co zdarzyło się w lwowskiej księgarni «Je» 29 maja, zarazem wzmocniło i podważyło mój optymizm. A wydarzenie to było naprawdę znamienne – prezentacja ukraińskiego przekładu książki znanego polskiego historyka Grzegorza Motyki „Od rzezi wołyńskiej do akcji «Wisła»”. Wydanie tej książki przez solidne ukraińskie wydawnictwo „Duch i litera”, w dobrym przekładzie Andrija Pawłyszyna, świadczyłoby o tym, że psychologia narodowych frontów odchodzi w przeszłość, a my bez środków uspokajających i antyalergicznych możemy czytać historię Ukraińców napisaną przez Polaka. Jednak dyskusja, jaka odbyła się w księgarni, pokazała, że za wcześnie na radość. Nie opuszczało mnie wrażenie, że większość osób zapełniających po brzegi ciasną salę przyszła nie tyle zapoznać się z książką i jej autorem, ile „bronić kraju”.

Mimo tego, że Motyka nie raz zaznał krytyki ze strony polskich nacjonalistów za „proukraińskie stanowisko” i „brak patriotyzmu”, w oczach lwowskiej publiczności uosabiał on „polską stronę”. Z drugiej strony, prawie wszyscy ukraińscy historycy, a zebrało się ich w księgarni sporo, mimo różnic zdań między nimi, natychmiast skupili się w „ukraińską stronę” i z jej pozycji krytykowali autora. Zresztą „ukraińska strona” tylko wydawała się być jednolitą. Przeciwko wnioskowi Motyki o zaplanowanym i zorganizowanym charakterze rzezi wołyńskiej wysunięto dwa argumenty: po pierwsze, żadnej decyzji OUN o oczyszczeniu terenu z Polaków nie było, a po drugie – o tej decyzji Polacy byli zawczasu powiadomieni (sami są więc winni, że nie uciekali). To, że pierwsze twierdzenie stoi w jawnej sprzeczności z drugim, w ogóle nie wzruszało słuchaczy, którzy pełnym akceptacji szumem reagowali na oba argumenty.

Po pierwszej turze pytań i odpowiedzi, która od razu pokazała rozbieżności między stronami, pewien młody człowiek postawił „naiwne” pytanie: «A czy możliwe jest w ogóle, choćby jeszcze nie teraz, a w przyszłości, wspólne spojrzenie na wydarzenia wołyńskie?»

Ten młody człowiek trafił w samo sedno problemu. Tylko sformułowałbym to pytanie nieco inaczej: Czy możliwy jest nie polski, nie ukraiński, i nawet nie wspólny (uzgodniony), a wolny od narodowych okularów, historycznie wiarygodny i humanistyczny pogląd na Tragedię Wołyńską?

Naprawdę nie wiem, czy jest to możliwe, ale jestem przekonany, że właśnie takiego spojrzenia powinien pragnąć każdy zawodowy historyk. Wygląda jednak na to, że niektórzy koledzy, świadomie bądź nieświadomie, stosują się do hasła sformułowanego dwieście lat temu przez amerykańskiego oficera Stephena Decatura: «Right or wrong, my country!» („Ma rację czy jej nie ma – to mój kraj!”). Kodeks moralny i historyczna metodologia zawodowych „obrońców kraju” – nieważne, polskich czy ukraińskich – sprowadza się do dwóch punktów:

1) „nasi” zawsze mieli rację;

2) jeśli „nasi” nie mieli racji, to patrz: punkt 1.

Jednak istnieje też inny system moralnych koordynat, w jakim naszymi są ci, którzy ratowali bezbronnych ludzi, a nie ci, którzy ich zabijali, nawet jeżeli zabójcy byli tej samej, co my, narodowości. Zresztą uznanie zabójców za „swoich” również może być moralnym stanowiskiem, ale wtedy uczciwość wobec siebie wymaga przyjęcia na siebie części odpowiedzialności i szczerej skruchy. Darzę głębokim szacunkiem stanowisko Antina Borkowskiego, który uważa, że jego sumienie Ukraińca i chrześcijanina wymaga przyjęcia na siebie grzechu zbrodni wołyńskiej i prośby o wybaczenie bez żądania wzajemnych przeprosin:

Dlaczego mamy przepraszać? Nie dlatego że żąda [tego] Sejm albo Parlament Europejski. Nie z powodu strategicznej przyjaźni z Polską. Jedynie dlatego że nasi przodkowie rozlali ludzką krew do wołyńskich bagien. Wyrzec się własnej odpowiedzialności za tę krew to – wyrzec się ich. Naszej skruchy wymagają nie Polacy, a dusze tych, którzy nie wiedzieli, co czynią. I nie Polacy powinni pochować wołyńskie kości, a Ukraińcy, bo Wołyń to – ukraińska ziemia. Bo czas, by zbierać kamienie[1]. Czy Polacy będą nas naśladować? Mają swoje ukraińskie szkielety w historycznych szafach. Do nich więc należy decyzja.(…) Zresztą każdy sam odpowiada za swój grzech. Niech z zamordowanymi Ukraińcami Polacy sami dojdą do ładu. Z zewnątrz nie da się obudzić cudzego sumienia. Najważniejsze jest to, żebyśmy sami doszli do ładu ze swoim sumieniem.

Szanuję to stanowisko, ale nie całkiem je podzielam. Nie może istnieć moralny wymóg zbiorowego narodowego pokajania się za zbrodnie naszych prawdziwych i wyobrażonych przodków. Wysuwając taki wymóg, tym samym świadomie, czy nieświadomie, przyjmujemy logikę integralnego nacjonalizmu, zgodnie z którą naród jest osobowością kolektywną i każdy jej członek związany jest wspólnym losem i odpowiedzialnością z „martwymi, żywymi i nienarodzonymi” rodakami w przeszłości, teraźniejszości i przyszłości. Ale przecież tą logiką kierowali się ci, którzy żądali kary dla całych narodów za czyny ich poszczególnych przedstawicieli i na tej podstawie organizowali pacyfikację 1930 roku, rzeź wołyńską, akcję „Wisła”, wszystkie ludobójstwa, represje i deportacje z powodu przynależności narodowej, którymi przepełniona jest historia ХХ wieku. Czyli choćby częściowo mieli oni rację? W żadnym razie. Nie ma winy narodowej. Wina, jak i kara oraz skrucha mogą być tylko indywidualne. Nasze sumienie wymaga od nas nie pokuty za cudze grzechy, nawet jeśli są to grzechy naszych rodaków, a bezwarunkowego uznania zbrodni za zbrodnię, kto by się jej nie dopuścił – „nasi” czy „obcy”.

Czy jesteśmy skazani na to, by wiecznie obserwować pojedynek dwóch „narodowych prawd”? Chciałoby się wierzyć, że nie. Badania Ihora Iljuszyna, Grzegorza Motyki i innych rzetelnych, profesjonalnych historyków, choćby nawet i nie we wszystkim i nie zawsze, ale konsekwentnie wychodzą poza wąskie granice „prawdy” ukraińskiej czy polskiej, a zbliżają się do trzeciej, jedynej prawdy w bezpośrednim i najprostszym znaczeniu tego słowa. Kiedy twierdzenia o faktach odpowiadają samym faktom, a nie narodowym, partyjnym, czy innym interesom. Oczywiście, nigdy nie będziemy znać pełnej prawdy. Każdy historyk ma zatem prawo do hipotezy i interpretacji. Ale wysuwając je nie powinien świadomie zohydzać lub upiększać rzeczywistości, nawet z bardzo patriotycznych pobudek.

Dzisiaj dzięki wysiłkom wielu historyków – ukraińskich i polskich – prawda o Tragedii Wołyńskiej jest już w znacznej mierze znana. Z opublikowanych dokumentów i badań historycznych w sposób niedwuznaczny wynika, że 1943 roku UPA pod kierownictwem Dmytra Kliaczkiwskiego („Kłyma Sawura”) realizowała na Wołyniu czystkę etniczną, w której zginęły dziesiątki tysięcy Polaków. Nieco później takie akcje „oczyszczenia terenu” odbyły się i w Galicji. W „akcjach odwetowych” polskie zbrojne podziemie wymordowało kilkanaście tysięcy Ukraińców. Otwartym pozostaje pytanie o źródła tej tragedii, o motywy jej organizatorów i wykonawców. Ale w każdym razie, masowego zabójstwa cywilów w żaden sposób one nie usprawiedliwiają.

Niestety dla wielu z nas – i Ukraińców, i Polaków – historia pozostaje polem bitwy, w której każdy naród umacnia własną prawdę. Przy takim nastawieniu nie można się dziwić, że badaczy, którzy „niepatriotycznie” uznają, iż w historii walki wyzwoleńczej były nie tylko bohaterskie strony, uważa się niemal za sprzedawczyków (takiego tytułu, przyznanego przez „swoich”, nieraz doczekali się Grzegorz Motyka, Jarosław Hrycak, Wasyl Rasewicz i wielu innych, z autorem tych słów włącznie). Ale zdarza się też sprzedajność innego rodzaju. Ta, o której mówił Hermann Hesse ustami swojego bohatera Józefa Knechta: Poświęcić miłość do prawdy, intelektualną uczciwość, wierność prawom i metodom ducha dla jakichś innych interesów, niech to nawet będą interesy ojczyzny, to – sprzedajność[2].

Jeśli wbijemy to sobie w pamięć, to wspólny i uczciwy pogląd na „trudne pytania” wspólnej historii nie będzie wyglądał na utopię.

Koledzy, nie bądźmy sprzedawczykami!

 

Przekład z ukraińskiego – Maciej Sokal

 


[1] Nawiązanie do fragmentu jednej z ksiąg starotestamentowych „[jest] czas rzucania kamieni i czas zbierania kamieni” (Koh 3,5). Fragment ten dużo bardziej niż w Polsce znany jest na Ukrainie, najpewniej za sprawą historycznego serialu Wołodymyra Androszczuka „Час збирати каміння” („Czas zbierać kamienie”). [Przyp. tłum.]

[2] Tłumaczenie przytoczonego fragmentu z Hermana Hessego dokonano za pośrednictwem języka ukraińskiego [przyp. tłum.].