TRANSKULTUROWOŚĆ. Płacz po Toltekach
Przed napisaniem tego tekstu myślałam o przeszłości. Opowieściach, ocalonych przedmiotach, wspomnieniach. O tym, jak ta przeszłość wystaje spod teraźniejszości, nie daje o sobie zapomnieć, dogania. O tym, jak budzi wzruszenie albo lęk. O tym, gdzie sięgam za pośrednictwem mojej matki czy ojca, babci, dziadka – wszystkich osób w rodzinie, o których coś wiem – w jakie czasy i miejsca. Bo jest przecież tak, jakby się sięgało niematerialnymi palcami, grzebało w przeszłości jak w ziemi. Jakby się dosięgało z jednej strony armii napoleońskiej w czasie odwrotu spod Moskwy, a z drugiej Olsztyna zimą ‘45 kiedy żołnierze Armii Czerwonej szykowali się do rozstrzelania pewnej rodziny. Jak łatwo się domyślić, gdyby to zrobili, tego tekstu nie miałby kto pisać.
O tym, że przeszłość na swój sposób uwodzi. Idzie się w to samo miejsce, dotyka tych samych rzeczy co ludzie, których nie ma. Powtarza ich gesty.
Czy jest w tym coś złego?
Kiedy ja grzebię w historii mojej rodziny? Nie. Kiedy ktoś spisuje opowieści świadków, szuka starych dokumentów, zdjęć, przedmiotów, śladów życia? Nie. A kiedy zabierają się do tego państwa, społeczeństwa, kiedy powstają kultury i narracje, tematy tabu i obowiązki patriotyczne, jedynie słuszne interpretacje, kiedy ustanawiane są dowody na odwieczną obecność na danych terenach, kiedy zapadają postanowienia, kto był od zarania dziejów niewinną ofiarą, a kto wyłącznie nieludzkim najeźdźcą? Kiedy dzięki temu staje się oczywiste, że historia jest po naszej stronie? Że daje nam niezbywalne prawa do traktowania innych z góry i wypominania im krzywd powstałych od początku pamięci?
Co na pewnym poziomie oznacza kultywowanie tradycji, zachwycanie się tradycją, odwoływanie się do tradycji? Oznacza wiarę w to, że forma jest ważniejsza od treści. Przeszłość od teraźniejszości i przyszłości. Ważne jest, żeby wiedzieć, jak wyglądał mundur lisowczyka, XVIII-wieczna chata i XIX-wieczna makatka. Oznacza wpatrywanie się w ocalałe kołowrotki, kafle, hafty i szable, dzbanki i karabiny, buty, biżuterię, wsłuchiwanie się w pieśni i przyśpiewki, wczytywanie w spisy i świadectwa.
Oznacza wpatrywanie się, wsłuchiwanie się i czytanie, które zostawia nas tam, gdzie jesteśmy. Nie, nie, refleksje o przeszłości, jakie można snuć nad kołowrotkiem czy szablą, nie rozwiązują problemu. Jedynym sposobem na wyjście z ustalonej pozycji byłoby poznanie mężczyzny wymachującego tą szablą, ślęczącej nad kołowrotkiem kobiety, względnie odwrotnie. (Większa szansa istnieje chyba na kobietę z szablą). I nie o to wcale chodzi, żeby wgłębiać się w to, jakim językiem mówili i do jakiego narodu się przyznawali. Musielibyśmy poznać ich w całkiem inny sposób, właściwy poezji, a nie historii. Trzeba byłoby poznać i ich strach, i marzenia, gniew i czułość. Czy lubili swoje ciała, czy godzili się z tym, jak się ich postrzega, czy nie. Trzeba byłoby skrupulatnie przestudiować ich mikroświaty. Strach przed nocą poślubną, strach przed gwałtem, Bogiem, przed śmiercią; marzenia o tym, żeby nie umierać na wojnie, nie ginąć w małżeństwie. Wstydliwe fascynacje. Fantazje – o seksie, o władzy, o zabijaniu, o ujrzeniu przebłysku Boga. Co uważali za sprawiedliwe? Czy śniło im się że – być może jeszcze zanim umrą – zasady, których uczono – nierzadko przemocą – mogą zostać zakwestionowane? Jak mówił bohater pewnej książki: całe życie uczono mnie, że czarni są gorsi, a potem nagle zasady się zmieniły.
Oczywiście bez wehikułu czasu nigdy się nie dowiemy, co myśleli i o czym śnili. Przebłyski poetyckiej intuicji to wszystko, na co można liczyć. (Pamiętniki pisali nieliczni, pamiętniki nigdy nie są dość szczere, szczegółowe i uczciwe).
Ale są też ludzie, którzy żyją w tej samej chwili co my; zamiast otchłani czasu dzieli nas otchłań obcości. Ostatnio w Polsce ludzie ci noszą na ogół obrzydliwe, idiotyczne miano „ciapatych”. Ale oczywiście obcym, chociaż nie ciapatym, może zostać każdy, wystarczy, że zmieni miejsce zamieszkania. Albo historia zmieni je za niego; nie trzeba było ruszać się ze swojej wioski, żeby być na przykład obywatelem Austro-Węgier, Polski, Rosji i znów Polski. Nie trzeba się też było ruszać z Warmii czy Mazur, żeby po II wojnie oficjalnie albo tylko w powszechnym mniemaniu zostać Niemcem/Niemką albo Polakiem/Polką, chociaż się było tutejszym/tutejszą i mówiło „po naszamu”.
Tak samo nic i nigdy nas do nich nie zbliży, jeśli nie poznamy ich od strony codzienności i banału. Co oczywiście jest prawie niemożliwe, bo nie można zjeść śniadania z Faridą i wypić kawy z Raszidem, jeśli nigdy nie przekroczą granic Polski. Nigdy nie dowiemy się, co bawi Samirę i czego wstydzi się Hassan. Co Amira chciałaby wiedzieć o seksie, tylko boi się zapytać. Dlaczego Ismael z Aleppo nie chciał umierać w tej brudnej grze prowadzonej przez Rosję, Iran i Turcję można się domyśleć, ale może ważniejsze jest, że skrycie nienawidzi ojca?
Antologia „Borussii” [„Borussia. Ziemia i ludzie. Andtologia literacka”, Olsztyn 1999], którą mam na półce i czasem po raz kolejny przeglądam, zaczyna się od „Ojcze nasz” po prusku. To piękna ciekawostka. To martwa ciekawostka. Bez głosu, który mógłby wypowiedzieć tę modlitwę. Bo Prusów już nie ma. Zostały rozproszone anonimowe geny, w ludziach, którzy nie mają o tym pojęcia. I chociaż zachował się ten tekst i parę innych informacji, nikt już chyba po Prusach nie płacze. A minęło zaledwie kilkaset lat. Istnienia plemion i cywilizacji wcześniejszych większość ludzi nie jest w ogóle świadoma. Kto płacze po Toltekach? Kto wie, że były ludy objęte tą nazwą? I czy tak trudno wyobrazić sobie, że na przykład kiedyś nie będzie komu (i nie mam myśli skutków bomby atomowej) płakać po białych Europejczykach? Czy tak trudno wyobrazić sobie, że przeminie kultura polskich ruskich pierogów, disco-polo, programów typu „Mam talent”, rolników z widłami, górników palących opony, Kościoła katolickiego broniącego pedofilów, popłuczyn po ONR. Polbruku i reportaży, memów i konkursów chopinowskich, prób zmuszania kobiet do rodzenia, kulejącej kultury fizycznej – i nawet, nawet „Borussii”? Nie da się chyba tego ogarnąć wyobraźnią, w pewnym sensie to jak wyobrażenie sobie śmierci. Czy może życia po śmierci. A jednak niektórzy myśląc o śmierci, starają się lepiej żyć. Może gdyby świadomość przemijania była też właściwością narodów/społeczeństw, najwyższą racją nie byłoby to, czy 500 lat między Odrą i Bugiem, nad Łyną itp. będą żyć Polacy, którzy oprócz kołowrotków, szabel i makatek będą przechowywać pamiątki początku XXI wieku – cokolwiek by to było, Polacy którzy na pamięć znają hymn i przyśpiewki Legii i „Ona tańczy dla mnie”. A nawet wiersze Szymborskiej, chociaż osobiście mam nadzieję, że przetrwają, bo więcej w nich sensu niż w wielu świętych księgach. I we wszystkich hymnach państwowych. Mniej byłoby ważne, czy ten hymn w ogóle istnieje i jaki ci ludzie mają kolor skóry. Może byłoby ważniejsze, czy kobiety muszą tam udowadniać, że nie są tym, za co uważał je Tomasz z Akwinu czy Augustyn (przez Kościół ogłoszeni świętymi) oraz ortodoksi judaizmu, islamu i wszelkich innych religii, wierzeń czy systemów czarnej magii. Czy istnieją rzeźnie. Czy związki ludzi tej samej płci uważane są za oczywiste. Czy są tam jeszcze jacyś kibole, czy już wyewoluowali do kibiców. Czy ci ludzie kochają drzewa i czy gwałt dalej zbywa się słowami: jak suka nie da, pies nie weźmie.
A czy mówią po polsku, czy po arabsku, czy czymś pomiędzy?
Straszne? Bo utracilibyśmy swoją tożsamość. Swoją chwilową, zmienną, migotliwą, niepodobną do tej sprzed wieków tożsamość?
Tradycja bywa mordowaniem, okaleczaniem, zjadaniem ludzi i zwierząt. Tradycją ludzie określają swoją tożsamość tak desperacko, jak gdyby bez zabójstw honorowych, obrzezania kobiet, polowań czy przynależności do Kościoła mieli zmienić się w jakąś szarą galaretę. Tożsamości są czasem przerażająco jednolite, innym razem złożone z kawałków, które nie zawsze pasują, ale najgorsze, co się może zdarzyć i co się zdarza, to sytuacja analogiczna do działania tolkienowskiego Pierścienia: przedmiot posiadający posiadacza. Bardzo często to nie ludzie mają tożsamość, to tożsamość ich ma. I trzyma pazurami.
Bardzo rzadko próbują stworzyć tożsamość świadomie i przy użyciu wyobraźni.
Oczywiście świat, w którym nikt się nie przejmuje tym, czy nad Wisłą mówi się po arabsku czy nie, stanowi utopię. Oczywiście nic na razie nie uprawnia do przypuszczeń, że coś podobnego może kiedykolwiek zaistnieć. Chociaż jesteśmy tu przecież poddani wielkiemu ograniczeniu: o tym, co będzie, wnioskujemy wyłącznie na podstawie tego, co było. Pojawienie się czegoś innego uważa się za nieprawdopodobne.
Ale jak zauważył David Hume, cechą charakterystyczną informacji pochodzącej z doświadczenia jest jej chaotyczność i zmienność. Nie jesteśmy też zdolni obserwować związku między przyczyną a skutkiem. Obserwujemy jedno zjawisko, potem drugie i wytwarzamy sobie ideę, że pierwsze jest skutkiem natomiast drugie przyczyną. Może dlatego historia uczy tego, że nikogo niczego nie nauczyła.
I jeśli nawet nie ma w sensu wierzyć w utopię, to jedna myśl o tym, że fundamenty naszego życia znikną kiedyś bezpowrotnie, że nikt nie będzie pamiętał debat i postów, a nawet granic i – jak w pewnym tekście Lema – Kennedy będzie być może nazywany cesarzem, miałaby swoje znaczenie. Ta myśl, że nasz obecny prezydent zostanie pomylony z Bierutem albo carem Aleksandrem, albo jakimś piłkarzem, nasi posłowie ulotnią się jak bity z rozmagnesowanego dysku, nasze agresywne lęki zostaną skwitowane jednym zdaniem, może by coś zmieniła.
Może by też nie wypełzła z szamba podświadomości ta okrutna głupota, która kazała odsyłać uchodźców do Auschwitz. Przy tym wszystkie teksty o terrorystach (bo im religia tak nakazuje), kozojebcach, gwałcicielach, pobieraczach socjalu, mordercach, pedofilach, brudasach, leniach to są drobiazgi. Ten mem o to dowód na to, że moc Auschwitz jako symbolu się wyczerpuje. Bardzo szybko, bo przecież żyją jeszcze ludzie, którzy tam przetrwali. To, co najgorsze, niewypowiedziane, co próbowano opisywać, zawsze chyba z poczuciem, że coś umyka, że kto nie widział, nie zrozumie, zostało beztrosko przerobione na obrazek z podpisem szczerze wyrażającym poglądy twórców. A co, nie wolno wyrażać swoich poglądów?
To ja wyrażę pogląd, że w całej tej politycznej grze o ładnie zdefiniowanej teorii i brudnej praktyce jest jedna decyzja, która mnie zastanawia.
Merkel wpuszczająca jesienią 2015 roku milion uchodźców do Niemiec. Tylko wtedy, kiedy myślę o tej decyzji, waham się, czy była to tylko polityka, czy może coś więcej. Czy może zdarzył się jeden gest, który nad tę politykę wyrósł? To prawda, że – o czym krytycy tego gestu zapominają – konsekwencje jego nieuczynienia mogłyby być ogromne i trudne do opanowania. Milion zdesperowanych ludzi, brutalna węgierska policja – czy to by się nie równało zamieszkom i rozlewowi krwi? A jeśli zamieszki by się rozrosły i zamiast policji pojawiłoby się wojsko? Czy to można byłby przewidzieć i ogarnąć?
Ale może panią kanclerz Angelą Merkel kierowało coś więcej niż chęć uniknięcia skutków wybuchu niekontrolowanej energii rozpaczy i desperacji zatrzymanych na Węgrzech uchodźców.
Może przez chwilę błysnęła jej myśl: To nieważne, że statystyki narodowościowe nieco się zmienią. Że nawet Polki czy Polacy którzy kiedyś tam przyjechali, będą potrafili powiedzieć: to już nie są moje Niemcy. Może pomyślała, że Niemcom to nic nie pomoże, jeśli będą się konserwować w narodowej formalinie. Że nie ma tysiącletnich rzesz i wiecznych cesarstw i że współcześni Niemcy byliby obcy swoim przodkom sprzed wieków nie mniej może niż Syryjczycy.
Może?
Jedno jest pewne. Gdyby do emocji stosowałoby się matematykę, od patriotyzmu trzeba byłoby odjąć to, jak bardzo w Polsce coś takiego jest niemożliwe. I wynik zbliżyłby się do zera.
Może ktoś kiedyś z tego powodu nad nami zapłacze.
Ewa Schilling
Przedruk za: „Borussia. Kultura. Historia. Literatura”” 2017, nr 59.
Ewa Schilling – ur. 1971 r., studiowała na ART w Olsztynie; pisarka, felietonistka, autorka czterech książek; ostatnia pt. Głupiec ukazała się również po słoweńsku (2015).
Toltekowie byli w wyobrażeniu Indian XV–XVI-wiecznego Meksyku uważani za twórców ówczesnej cywilizacji. Źródło: wikimexico.com/articulo/Chac-Mool.