SZKICE. Vooloomooloo (nie licząc psa)
SZKICE. Vooloomooloo (nie licząc psa)
Łukasz Marcińczak
W dawno minionym roku 2016 (699 od założenia Miasta Lublina) przeczytałem 55 książek. Daje to – skoro na każdy rok przypadają 52 tygodnie – circa jedną książkę na tydzień, a więc zaledwie cztery na miesiąc. Dysponując wglądem w lekturowe enumeracje 15 lat wstecz, uznałbym ten wynik za niepokojący regres, lecz właśnie tego roku zdarzyło mi się pracować przez trzy miesiące jako kurier pocztowy, i wracając po 10-godzinnym jeżdżeniu białym karawanem z trumnami paczek – w których rzadko składano książki – z piaskiem w oczach i gorącym wichrem w głowie, czytałem jedynie przed krótkim snem. Musiałem przestawić widzenie z węszącego GPS-a na dziękczynne litanie do jakiegoś pozaprzestrzennego sensu (czy nie tym jest naprawdę literatura?), choć może bardziej czytałem też z nałogu – po trzy stronice, a czasem tylko jedną. W marcu i kwietniu zanotowałem w rubrykowanym notesie po jednej (sic!) książce.
Kiedy biegnę wzrokiem po lekturach sprzed kilku lat, właściwie żadnej książki nie umiałbym już dzisiaj opowiedzieć, zapomina się je, natomiast każda – każda pozostawia wrażenie, dające się przypisać jednej z kategorii następującej triady: „cymes”, „dobra robota”, „szkoda czasu i atłasu”. Widocznie odciskają się nie obrazy, lecz pamięć doznań. Prawie ćwierć wieku temu, znajomy na wydziale filozofii, najbardziej oczytany, na moje nieśmiałe wyznanie, że na szczycie piramidy książek położyłbym Colasa Breugnon Rollanda, rąbnął zdaniem na podobieństwo kuli w płocie: – Znam, to o tym wieśniaku… A przecież, oczywiście, o wieśniaku, wszelako z Burgundii, więc i o Burgundii, i o sztuce wrażonej w życie jak rozpalony ruszt, bo wieśniak był przede wszystkim rzeźbiarzem, i o stale powtarzającej się stracie wszystkiego (Marek Aureliusz na pewno zadedykowałby Colasowi swoje Rozmyślania), i o niespełnionej miłości oraz wierności dochowanej niekochanej małżonce (złośliwie obsmarowanej jędzy), i o moszczeniu się do grobu w zagonie pod ciepłą ziemią, okrywając się nią jak kołdrą. Ale przede wszystkim o czereśniach, które ukochana naszego bohatera jadła, a właściwie spijała, wprost z drzewa, pozostawiając dyndające na drzewie wilgotne pestki, które nasz wieśniak, idący jej śladem, wysysał… Tak, czasem zostają też obrazy. Naturalnie ta książka, Burgundia i miłość zawsze pachnieć już będą czereśniami.
W roku ubiegłym, gdy spoglądam w przywołany rejestr, cymesów znajduję zaledwie pięć. Najsampierw Ludzka rzecz Pawła Potoroczyna, książka zauważona (jeśli z czymś porównywalna, to tylko, z niczym zresztą nieporównywalnym, obrazowaniem Mariana Pilota), a zarazem najzupełniej prześlepiona, a przecież równie mocnego językowo – trzymajcie mnie! – debiutu, świat dawno nie oglądał: Jan Potocki redivivus! Piękna i szorstka, zamaszysta i wystudiowana jak dowód matematyczny; dwa egzemplarze kapitalnej powieści Potoroczyna osobiście nabyłem w Taniej Książce (o mores!) i wysłałem do dwóch bliskich osób, co mi się dotąd nigdy nie zdarzyło.
Mam w zwyczaju każdą książkę, wciągniętą na swoją listę, nie tylko przeczytać do końca, ale również, w specjalnym zeszycie-cedzaku, wydestylować z niej mały słoiczek skondensowanych obrazów (bo właśnie one, jak zapachy, najszybciej ulatują w powietrze). Choć w istocie tę karafkę cudzych myśli wypija się po to (Rabelais wbił mi kiedyś do głowy, że książki się wysysa i pożera), aby wydobyła nam coś z naszej własnej przeszłości, popchnęła do kilku zdań, które są już gotowe i potrzebują tylko dzwonka, a tak naprawdę poszerzyła te kilka ścieżek, do których się wraca od zawsze, jakby były szyfrem do naszego losu. Fotoplastikon Jacka Dehnela to jedna z przygód literackich przechowywanych na ulubionej półce, gdzie stoją kurioza i memorabilia – stałoby tam już Dno oka Wojciecha Nowickiego, bo to książki bliźniacze, choć Nowicki na podstawie jednego zdjęcia, dokonując kwerend i retrospekcji, kunsztowną prozą opowiada historię przedstawionego „obiektu” – bacząc, by nie ześlizgnąć się w konfabulację, a Dehnel zmieścił między okładkami prawie 100 fotografii, bawiąc się nimi poetycko i odwołując jedynie do erudycji. Z lupą nad tymi fotografiami pochylony (i w szapoklaku), jak z rękawa wysypuje błyskotliwe historyjki, wyciągając ze starej fotografii cały sok egzystencjalny – doprawdy ciężar Czarodziejskiej góry Tomasza Manna unosi się nad tymi bawidełkami. W gruncie rzeczy bowiem jest to książka na wskroś poetycka, do której chce się wracać jak do niektórych tomików, aby za każdym razem otrzymać jeszcze dodatkową przyjemność ponownego zapatrzenia się na te zdjęcia-tropy, szybko się urywające, goniąc za nimi w sposób, w jaki robi to Dehnel. A więc snując dywagacje o rzeczach, których ulotność doprowadza nas w pobliże literatury, tam znajdując prawdę zdolną ożywić te odbitki, urywki, skorupki z przeszłości. Lubię u Dehnela materialny podkład literatury: widzę jego palec wskazujący, sunący z góry na dół po skorowidzach, legendach map, dykcjonarzach czy rocznikach krakowskiego „Czasu”, dajmy na to z roku 1895. Bo czelność opisywania przeszłych światów wymaga kompetencji – trzeba odróżniać satynę (s. 30) od muślinu (s. 14), a floksy (s. 16) od margerytek (s. 34). I oczywiście nie pomylić drzeworytu z grawiurą.
I druga wielka powieść zanotowana w ubiegłorocznym zeszycie (więcej już nie będzie): Voss Patricka White’a, Australijczyka, który autentyczną wyprawę pewnego Niemca, wyruszającego z niewielką grupą w połowie XIX wieku, by przemierzyć nieznany jeszcze kontynent australijski ze wschodu na zachód, ugniótł w słowach niczym homerycką epopeję. Ten tajemniczy i charyzmatyczny Germanin oczywiście zaginął w swojej pionierskiej podróży, co popchnęło White’a do zastanawiającej paraleli: zrobił ze swojego bohatera trochę Boga, ale trochę też kogoś w rodzaju Hitlera (otchłanne są dusze Australijczyków!). Może dlatego ta surowa proza przypomina żywioł spuszczony z łańcucha, któż to bowiem widział, żeby z porządnej narracji realistycznej (poszedł w prawo, napił się wody, słońce zachodziło) nagle skręcić w wywód par excellence ekspresjonistyczny (ach, ci niemieckojęzyczni ekspresjoniści!). Przedziwne arcydzieło, które w tym samym momencie chce się nazwać genialnym i kiczowatym, twardym jak Summa Teologiczna (jak Kodeks Justyniana!, jak Almanach Gotajski!), a zarazem poszukującym kształtu, jak majaczenia surrealisty. Niczym ta pojawiająca się na jego kartach miejscowość, wydymająca usta jak do pocałunku – Vooloomooloo (w ogóle ta książka w stylu zdała mi się podobna do powieści Cormaca McCarthy; gdyby żył, przepysznie zilustrowałby je obie Francisco Goia). Wypisałem sobie scenę ze s. 224, gdy czarny posługacz, odesłany z listami (miłosnym oraz prośbą o małżeństwo do ojca ukochanej, od których adresat uzależnił całą przyszłość) przystaje do zbuntowanego plemienia i publicznie drze oba listy, wyjaśniając, że zawierały złe myśli białego człowieka, który – słuchajcie! – pozbywa się ich zapisując je na papierze. Jest coś przedziwnie rozkosznego w obcowaniu z prawdziwą literaturą, którą wyczuwa się od razu. Voss najpewniej stanowi kamień węgielny literatury australijskiej; wtrącę mimochodem, że największy obecnie żyjący pisarz – lubię pisać teksty, w których mam prawo do takich sądów – również jest Australijczykiem i nazywa się Richard Flanagan.
Przypomniał mi się dawniejszy zeszyt (czy powinienem żałować, że przepadł?) – otóż z mieszkania rodziców na drugim piętrze widniał, między innymi blokami i garażami, dłuższy kawałek prostej ulicy, odcinek mniej więcej 150-metrowy, po którym to poruszały się, dość skąpo, samochody. W tym okresie stałem się miłośnikiem motoryzacji i chlubiłem się umiejętnością rozpoznania każdej marki. Siedziałem więc w oknie, skupiony na tym 100-metrowym kawałku asfaltu, i liczyłem. Jedzie – wołga! Po 15 sekundach fiat 125p, za nim polonez i nyska. Każdej marce auta przeznaczałem rubrykę, w którą wstawiałem tzw. ptaszek. Po 2–3 godzinach odchodziłem od okna, sumując „ptaszki”. Niestety, nie pamiętam, która marka wygrywała najczęściej, może duży fiat? (raczej nie piaskowy mercedes 190D, mimo że jeździł nim sąsiad-taksówkarz, poruszający się w moim polu widzenia z regularnością taksometru). Czy to mogłoby się komuś przydać? Może szkoda, że nie liczyłem najczęściej występujących kolorów (czerwony?), albo nie robiłem zakładów metafizycznych: – A teraz przejedzie (niech przejedzie!) syrenka! Niewykluczone, że w ten właśnie pokrętny sposób po raz pierwszy dała o sobie znać potrzeba zapisania świata.
Ale wracajmy do naszej listy i czwartego cymesu (sic!) – owóż Rodzinna historia lęku Agaty Tuszyńskiej domyka pewien nurt polskiego piśmiennictwa (acz Fałszerze pieprzu Moniki Sznajderman sugerowaliby, że do domknięcia go ciągle daleko), wartki w latach 90. XX wieku i pierwszej dekady XXI, pokazujący niejako w sposób klasyczny, że żydowskie dziedzictwo można odkryć równie niespodziewanie, jak murzyńskiego przodka (afroamerykańskie korzenie klasyka rosyjskiej poezji powinny nas uodpornić przed bezkrytycznym rozsiadaniem się w swojej tożsamości – warto pamiętać, jak kruchy to lód). Jeszcze przed Michałem Głowińskim Tuszyńska ukazuje cały proces borykania się z żydostwem w sobie – co innego pozostawać Żydówką, która chce być Polką (jak węzłami przyjaźni zakorzeniona w Lublinie Mirka Ledowska, autorka poruszających wspomnień), a coś zupełnie innego być Polką, w każdym rozumieniu (albo Polakiem, albo w dodatku księdzem, jak ks. Jakub Romuald Weksler-Waszkinel) i nagle rozpoznać w sobie Żydówkę – obudzić się w obcym łóżku z nową twarzą. Nie znam książek bardziej intymnych niż te pisane przez Tuszyńską – jej Ćwiczenia z utraty, o śmierci męża Henryka Dasko, można porównać tylko z jej Rodzinną historią lęku, obie wykonane są niczym gemmy z bursztynu – tak, aby nie przekroczyć niewidocznej granicy, która nie powinna zostać przekroczona (nazwijmy ją granicą wytrzymałości materiału, z natury mało wytrzymałego), a jednak zbliżać się do niej i penetrować ją z chirurgiczną precyzją. Wszelako trudno oprzeć się wrażeniu, że książka tak intymna musi też być okrutna – choć czy intymność jest okrutna, czy nie wydaje się raczej jej przeciwieństwem? A przecież każda powieść Herty Müller pokazuje, że inaczej się nie da, nie ma innej drogi, bo im bliżej, tym goręcej – tym bardziej lodowato!
I jeszcze te nie napotkane wcześniej opowiadania Tomasza Manna, na czele z horrendalnym Tristanem! Toż to wprawka do Czarodziejskiej góry (najwspanialszej powieści świata!), napisana przez 27-latka, w której wszystkie postacie (poza jezuitą) są już naszkicowane. Kto wie, czy nie największym odkryciem tej lektury nie jest wyborny humor Tomasza, wciąż w tej „nowelce” dający o sobie znać; potem Mann przestał już chyba w podobny sposób ironizować. Zresztą rzecz jest w Tristanie subtelniejsza niż stała się później w arcypowieści – zajmuje się tu autor (ten wątek rozwinie potem Tonio Kröger) substancjalnością artysty i choć właściwie go ośmiesza i lekceważy, zarazem uwypukla jego miejsce w świecie – ten dziwny twór boleśnie doświadcza świata, ale i świat jest przezeń dotkliwie doświadczany. Słowem, zapędzony w kozi róg przez wszystko i wszystkich, osądza świat z tego rogu, porusza nim, zarzuca nań czar, przyprawiający ludzi o białą gorączkę, ale w jakiś sposób wszyscy są wobec niego bezsilni, bo to on sam sieje zamęt, którego on sam staje się ofiarą. Więc może jest to święty zamęt, skoro naturalnym i osadzonym w sobie światem potrząsa (trudno przypuszczać, aby Mann słyszał o prawosławnym fenomenie jurodiwego). Z czym tu mamy do czynienia? Owóż romansopisarz o karykaturalnej powierzchowności oczarował młoda matkę, kuracjuszkę sanatoryjną, do tego stopnia, że pół nocy grała dlań na fortepianie Tristana i Izoldę, czym doprowadziła się do śmierci, po czym (po czym!) on sam napisał obraźliwy list do jej męża (doprawdy Mann przechodzi samego siebie!), który to mąż (obecnie już wdowiec) całkiem słusznie nazwie artystę (niewątpliwie) nędznikiem, idiotą, tchórzem etc., przywracając rzeczom na pozór właściwą miarę. Lecz przecież czary i uniesienia romantyczne w tym najspokojniejszym w świecie miejscu i wśród najrozsądniejszych ludzi spowodowały wybuch, po którym nic nie będzie już takie samo. Potem w sanatorium Berghof to wszystko stanie się epickie, gdy tutaj jest jeszcze sowizdrzalskie, by nie powiedzieć – awangardowe (chciałoby się nawet rzec – Witkacjańskie).
A znowuż opowiadanie Nieład i wczesna udręka, późniejsze o ćwierć wieku, pozostaje w duchu Buddenbrooków. Stajemy teraz w domu szanowanego historyka prof. Corneliusa, gdzie dorastające dzieci wydają bal, podczas którego najmłodsza, kilkuletnia córka gospodarza „zakochuje się” w młodzieńcu, koledze najstarszego syna. Ta niepojęta „miłość” dziecka (zachowującego się jak kobieta!) ukazuje potężne siły, których nie sposób wytłumaczyć ani opanować – są jakby paroksyzmami natury pozostawiającymi uczonego historyka całkowicie bezradnym. To bodaj najwcześniejszy, jeśli liczyć bohaterom literackim przeżyte lata, opisany w literaturze przypadek zakochania się (cóż, że właściwie niedorzeczny?) – wielka zapowiedź najpotężniejszego ludzkiego doznania. Być może Mann dotyka problemu dotąd w literaturze nieporuszonego – widzimy działanie miłości, tej, która jest namiętnością, wybuchające w materiale kompletnie surowym, w dziecku – wobec którego ta tylekroć opowiadana miłość młodzieńcza (choćby w Minucie ciszy Siegfrieda Lenza; książka w kategorii „dobra robota”), ma się nijak. Tam ona się budzi, rozpala, przegryza, gdy tutaj pojawia się gotowa, i to w najskrajniejszych formach! Czy nie dokonuje tu pisarz znowu jakiegoś myślowego eksperymentu, gorzej: czy z naszych uczuć się nie naigrywa? Doprawdy trudno uwierzyć, że grzęźniemy w tym wszystkim pod piórem porządnego jak aptekarz Tomasza Manna!
Tak więc o ile wciąż pozostaje Mann niedościgłym powieściopisarzem, mając wybitny talent do wielkich fresków, właściwie tak samo gromowładny pozostaje w opowiadaniach, a to zatytułowane Pan i pies będzie już chyba odtąd moim najulubieńszym w całej literaturze. Istnieje jakaś nieludzka przyjemność w obserwowaniu zwierząt i także z tego stworzył Mann arcydzieło! Każdy pisarz, pragnący odtąd swojego czworonoga umieścić poza czasem, musi pójść tropem tego opowiadania. Żaden pies, jak Bauszan, nie został unieśmiertelniony z równym mistrzostwem, pozostając odtąd najbardziej zagadkowym mechanizmem wszechświata. Mann jest zaprawdę pisarzem totalnym – nie tylko biegłym w formach olbrzymich, ale też i w swoistych mikrogramach, umiejący uchwycić człowieka w chorobie i przesycie szczęścia, ale też psa w jego powszedniości arcytajemniczej. A przecież ten człowiek z wąsikiem Prousta i dumną postawą Tołstoja jest pisarzem bez życiorysu, artystą bez rogów lub aureoli, skrzętnym buchalterem – na czymże więc polega, że jest największy? Jak to możliwe, by wiodąc przykładne życie bez ekstrawagancji, zdołał ogarnąć takie mrowie doświadczenia? (o ileż łatwiej wierzymy Tołstojowi, że opisał to, czego dotknął, i proporcjonalnie: o ileż mniej skłonni jesteśmy dać wiarę legendzie Prousta, jakoby spędzającego życie w swoim pokoju obitym korkiem).
Jednak czy naprawdę chodzi o to, by życie przeżyć, czy aby je opowiedzieć? Zawsze ciągnęło mnie do myśli, że świat powinien zostać opisany – życie jest po to, by je zanotować. Przeżywamy coś, a więc przestajemy opisywać, tylko po to, żeby zebrać materiał do opisywania. Ale celem jest opisywanie, nie przeżywanie – przeżywanie życia ma funkcję wyłącznie doradczą, drugorzędną, materiałową, właściwe życie jest tylko materiałoznawstwem. I jest to – wbrew pozorom! – oczywiste: miłość przeżywa ktoś konkretny, uwięziony w czasie i przestrzeni, skazany, by ją tracić („bo życie to jednak strata jest” – jak słusznie twierdzi Andrzej Stasiuk), natomiast wiersz miłosny przeżywamy wszyscy, a tym samym uczestniczymy w miłości poza przestrzenią i czasem, powołani, aby w każdym słowie ją odzyskiwać. Czyli – żyjemy naprawdę, przeżywając życie opisane lub opisując je. Tylko aby móc je opisywać albo deszyfrować to opisane przez innych, musimy również niekiedy przeżywać je w stanie surowym, musimy raz przynajmniej kochać, by zrozumieć Petrarkę. Ale znowu Petrarka – jak to świetnie opisał Adam Wodnicki w swej prowansalskiej trylogii – kochał Laurę przez 30 lat w ogóle jej nie widząc i nigdy nie dotknąwszy nawet jej białogłowskiej dłoni. Więc czy naprawdę jest co rozumieć?
Łukasz Marcińczak
Łukasz Marcińczak – ur. 1971 w Łodzi. Absolwent filozofii UMCS, doktor nauk humanistycznych w zakresie filozofii, w latach 2006-2014 redaktor pisma Stowarzyszenia Absolwentów UMCS „AS UMCS”. Od roku 2006 stały współpracownik „Akcentu”, na łamach którego ogłasza eseje, recenzje i szkice na temat twórców z kręgu „Kultury” paryskiej oraz wielokulturowej przeszłości Lublina i Lubelszczyzny. Publikował także w „Colloquia Communia”, „Gazecie Wyborczej” i „Magyar Napló” (Budapeszt). Autor tomu poetyckiego Profil odciśnięty w glinie (2002), dociekań losologicznych Świat trzeba przekręcić. Rozmowy o imponderabiliach (2013), książki wywiadu Missisipi, czyli filozoficzny wywiad rzeka z profesor Jadwigą Mizińską (2014) oraz zbioru esejów Kamienie pachnące szafranem. Eseje lubelskie (2016); współredaktor prac zbiorowych Andrzeja Klimowicza portret wielokrotny (2013) i Homo sentiens – człowiek czujący. Księga Przyjaciół Jadwigi Mizińskiej (2013). W grudniu 2017 r. ukazał się II tom rozmów o imponderabiliach – Świat trzeba dokończyć.
Lubimy grę słów. Na szyldzie "Mona Lisait" ( Mona czyta). Paryski antykwariat w obiektywie Doroty Julianny Mościbrodzkiej.
Łukasz Marcińczak. Zdjęcie ze zbiorów Autora.