W poszukiwaniu klucza
W czerwcu w Lublinie odbyła się 3. edycja Międzynarodowego Festiwalu „Sąsiedzi”, prezentujący spektakle z Ukrainy, Białorusi, Czech, Słowacji i Polski. Organizatorzy „Sąsiadów” od początku stawiali sobie ambitny cel sportretowania dróg rozwoju teatru krajów tego zakątka Europy, a nawet zdefiniowania jego swoistości i odrębności. Jednak po zakończeniu tegorocznej odsłony przeglądu odezwały się głosy rozczarowania, padły zarzuty o jego bezideowości i przypadkowości doboru reprezentacji poszczególnych krajów. Szukając wartości, które pozostają po rozczarowaniach i kontrowersjach, zaprosiliśmy kilku autorów do debaty na temat zjawiska „festiwalowości”, stawiając pytanie o trwałość dorobku artystów teatru, pracujących w tej najbardziej nietrwałej z nietrwałych materii. Zapraszamy do lektury pierwszego głosu. (gk.)
Niektóre festiwale łowią głęboko, są otwarte na poszukiwania, na działania offowe, inne stawiają na gwiazdy i gwiazdeczki, które poniekąd gwarantują komercyjny sukces, a jeszcze inne w tym chwiejnym nadmiarze doszukują się pewnych i stabilnych wartości artystycznych. Coraz częściej zdarza się, że organizatorzy budują program, kierując się zasadami rynkowymi, tak, by zainteresowana osoba miała wrażenie szerokiego wyboru, który w rzeczywistości może być tylko pozorny. Tego typu mechanizmy, jak i świat, który wymaga ustosunkowania się do zachodzących zmian, sprawiają, że w relacjach i refleksjach pofestiwalowych pełno jest sprzecznych opinii i napiętych dyskusji. Tymczasem, patrząc na wydarzenia kulturalne w Lublinie, problemy te wydają się wyjątkowo odległe i zaledwie zarysowujące się na dalekim horyzoncie. Wydają się wcale nie dotyczyć chociażby ostatniego festiwalu teatralnego organizowanego w Lublinie – „Sąsiadów”. Dzieje się tak jednak nie dlatego, że organizatorzy festiwalu mają w swoim posiadaniu jakiś cudowny klucz, bardziej ze względu na to, że klucza tego na dzień dzisiejszy w ogóle nie ma.
W dyskusjach pofestiwalowych coraz częściej szuka się odpowiedzi na pytanie, jak teatr radzi sobie z brzemieniem współczesności. Nic w tym dziwnego, bowiem współczesny nam świat, jak nigdy wcześniej, pełen jest niejednoznaczności, a wszelkie wartości zaczynają topić się w atakującym z wszech stron szumie informacyjnym. Wiąże się to oczywiście z procesami zachodzącymi pod wpływem specyfiki dzisiejszych czasów, a więc z rozwojem nowych technologii komunikacyjnych, coraz łatwiejszym dostępem do informacji i zarazem jej nadmiarem, interaktywnością, czy mówiąc konkretniej – chociażby z narastającą mediatyzacją każdej większej imprezy, komercyjną skorupą, którą obrasta potencjalne wydarzenie kulturalne. Stawić czoła temu i odnaleźć się w tym musi także teatr.
Dla zrozumienia tego, co zachodzi dziś w rozwoju kultury, mediów i relacji społecznych, należy w miarę możliwości dopasować strukturę myślenia do budowy globalnego społeczeństwa, a tym samym zmienić sposób pojmowania rzeczywistości poprzez odejście od schematów dychotomicznych oraz wyłączności i niezależności pojęć. Oddzielanie sztuki w czystej postaci od tworzenia ulegającego procesowi komercjalizacji, a tym bardziej wpływom kultury popularnej, zdaje się czynnością jałową. Świat współczesny artyście jest codziennym punktem odniesienia dla jego twórczości. Skoro materią dzisiejszego świata jest wszechobecna konsumpcja i masowość, naturalną koleją rzeczy jest to, że procesy artystyczne sięgają do zjawisk w ową materię zanurzonych. I bynajmniej nie chodzi tu przecież o często występujące bezpośrednie ustosunkowanie się (jak bunt czy afirmacja), a raczej o czynienie z tego, co daje nam życie – tworzywa, narzędzia, środka wyrazu. Warto dodać, że właśnie te procesy w dużej mierze pełnią rolę, inspirującego zawsze artystów, novum.
Teatr, media, nadmiar
Wpływ tego widoczny jest także w teatrze. Widać to zarówno w tematyce poruszanej przez twórców, jak i w samej strukturze dzieła teatralnego. Medialne wtręty rozrastają się w materii spektaklu, w częstych przypadkach aż do osiągnięcia autonomii. Reżyser często przestaje być tym najważniejszym twórcą, a sam spektakl rozrasta się na wielu płaszczyznach i często odbiega daleko od podstaw literackich. Różne sposoby wartościowania nowych i silnych tendencji, antagonistyczne koncepcje teatru uwydatniają się w trakcie organizowanych festiwali i często prowadzą do ostrych polemik. Festiwale teatralne są najlepszym środkiem dla nakreślenia pewnej panoramy ostatnich dokonań na scenie narodowej czy światowej. Wybór, jakiego dokonują organizatorzy danego festiwalu z mnogości spektakli, sposób, w jaki próbują ogarnąć to, co zachodzi w teatrze i ich preferencje często stają się zarzewiem późniejszego konfliktu.
Choć problem masowości w teatrze jest o wiele mniejszy niż w przypadku chociażby fotografii, to i tak koniecznym jest wybieranie spośród całej gamy wartości. Od sztuk przesączonych kiczem, zupełnym brakiem smaku czy talentu, poprzez prace powstające pod wpływem techne, aż do spojrzeń wybitnych lub nowatorskich. Niektóre festiwale łowią głęboko, są otwarte na poszukiwania, na działania offowe, inne stawiają na gwiazdy i gwiazdeczki, które poniekąd gwarantują komercyjny sukces, a jeszcze inne w tym chwiejnym nadmiarze doszukują się pewnych i stabilnych wartości artystycznych. Towarzyszące nam wciąż poczucie i estetyka nadmiaru, mają swoje odbicie często także w polityce organizatorów. Coraz częściej zdarza się, że budują oni program, kierując się zasadami rynkowymi, tak, by zainteresowana osoba miała wrażenie szerokiego wyboru, który w rzeczywistości może być tylko pozorny. Te i inne tego typu mechanizmy, jak i świat, który wymaga ustosunkowania się do zachodzących zmian, sprawiają, że w relacjach i refleksjach pofestiwalowych pełno jest sprzecznych opinii i napiętych dyskusji.
Po lubelsku
Tymczasem, patrząc na wydarzenia kulturalne w Lublinie, zasygnalizowane tu bieżące problemy wydają się wyjątkowo odległe i zaledwie zarysowujące się na dalekim horyzoncie. Wydają się wcale nie dotyczyć chociażby ostatniego festiwalu teatralnego organizowanego w Lublinie – „Sąsiadów”. Dzieje się tak jednak nie dlatego, że organizatorzy festiwalu mają w swoim posiadaniu jakiś cudowny klucz, bardziej ze względu na to, że klucza tego na dzień dzisiejszy w ogóle nie ma. Meritum lubelskiej dyskusji pofestiwalowej jest właśnie poszukiwanie owego klucza, na poziomie zasadniczym – założeń programowych. A wszystko to zupełnie odcięte od chaosu ponowoczesnego świata, dalekie od niejasności kryteriów, atakującego nadmiaru, stawiające bardziej pytanie o posiadanie możliwości wyboru, a nie o umiejętność jego dokonywania.
Z pewnym dystansem przyglądałam się tegorocznej edycji „Sąsiadów”. Dystans przesiąkał z czasem sceptycyzmem. A podczas oficjalnego zakończenia festiwalu zmienił się w zwykły, prosty i szczery smutek. Cóż, ciężko żeby było inaczej – Grand Prix nie przyznano, cztery spośród pięciu równorzędnych nagród osobiście nie zostało odebranych, w tym również ta jedyna dla zagranicznego zespołu. Przytłaczające. Już sama wyliczanka i sposób rozdzielenia nagród wskazują, że niekoniecznie wszystko jest tak pięknie, jak zwykło się mówić, niekoniecznie. Głos pewnej kontestacji kondycji „Sąsiadów” odezwał się nie tylko we mnie, i tym samym własną potrzebę szerszej refleksji nad ich istotą uważam za uzasadnioną.
Myśl biegnie dwutorowo. Po pierwsze – sytuacja teatru w Lublinie, oczywiście z nieuniknionym hasłem Europejskiej Stolicy Kultury w tle. Po drugie i najważniejsze – istota trwania festiwalu, jego organizacja, sposób formowania programu i błędy, których moim zdaniem warto unikać.
Wschód wschodem
Choć ciężko pochwalić nam się cudownym teatrem publicznym, to od lat liczne wartościowe działania teatralne w Lublinie (by wymienić chociażby międzynarodowe festiwale teatralne, Teatr Provisorium i Kompanię Teatr, OPT „Gardzienice”, Lubelski Teatr Tańca czy nowo powstałe inicjatywy: Teatr Centralny i Scenę Prapremier InVitro) jednoznacznie określiły nasze miasto jako największy ośrodek kulturalny po wschodniej stronie Wisły, którego najgodniejszą reprezentacją jest właśnie teatr.
Dla interesującego się kulturą mieszkańca Koziego Grodu wyjątkowe było to (i mam nadzieję, że dalej będzie), że nie wyjeżdżając ze swojego miasta, w czasie kilku teatralnych festiwali, mógł oglądać spektakle z całego świata i co ważne – na światowym poziomie. W ostatnim czasie w repertuarowym doborze uciekamy jednak niebezpiecznie na wschód. To prawda, że Lublin, będąc tak ważnym ośrodkiem wschodniej Polski, powinien szczególnie dbać i pielęgnować kulturę „swojej” części Europy i przyczyniać się do jej zgłębiania. Jednak równie ważnym zadaniem jest bycie swoistym spoiwem, pomostem między wschodem a zachodem. Prezentacja bogatej, wschodniej kultury jest jak najbardziej potrzebna, ale także – wychodzenie z tą prezentacją w kierunku zachodu, pokazywanie dokonań i otwarcie na propozycje teatralne reszty świata. Festiwal „Sąsiedzi” w założeniu jest idealnym środkiem dla konfrontacji kultur pochodzących z różnych stron i wzajemnej wymiany doświadczeń, jednak w praktyce, okazuje się ostatnio tworem w moim odczuciu dosyć klaustrofobicznym. Warto zauważyć, że także Konfrontacje Teatralne ciążą od kilku lat ku wschodowi, co prawda w szerszej perspektywie, bo program obejmuje chociażby dramaturgię rosyjską. Jednak dyrektor festiwalu Janusz Opryński zapowiada dalsze pogłębianie spotkań z artystami zza naszej wschodniej granicy.
W takiej sytuacji, nagle okazuje się, że miastu, które ma duże teatralne aspiracje zupełnie zabrakło solidnego przeglądu dokonań krajowych czy spotkań, które zbierałoby w sobie nurty wiodące prym na świecie. Napomknę jeszcze, że pragniemy mianować się Europejską Stolicą Kultury, a nie tylko jej części. Jednocześnie położenie Lublina na teatralnej mapie Polski, w dzisiejszych czasach tak gęsto usianej wydarzeniami festiwalowymi, staje się coraz mniej pewne. W obfitości festiwali i przeglądów, gdy mnożą się kolejne wydarzenia, od tych wielkich i rozdmuchanych, po te malutkie, prowincjonalne, ledwie zauważalne, gdy programy poszczególnych festiwali częstokroć powielają się, nienajwiększe i nienajmniejsze lubelskie spotkania mogą stracić na znaczeniu.
O idei i formule
Idea festiwalu może być lepsza lub gorsza, najgorzej jednak jeśli jest nijaka, żadna. Tymczasem struktura „Sąsiadów” nie jest zła. Prosty podział na nurt główny, plenerowy i dziecięcy pozwala na nakreślenie programu interesującego i trafiającego do zróżnicowanego odbiorcy. A formuła zawarta już w samej nazwie – „Sąsiedzi”. Festiwal Teatrów Europy Środkowej – daje możliwość i niejako obliguje do poznawania i konfrontacji różnych spojrzeń na teatr w takich krajach jak Polska, Czechy, Słowacja, Ukraina czy Białoruś. Jednak to, czy wystawiane w ramach festiwalu spektakle rzeczywiście zbudują mocną i pamiętną edycję, zależy w największej mierze od umiejętności i możliwości organizatorów w zgromadzeniu odpowiedniego repertuaru. I tu, przynajmniej w tegorocznym wydaniu „Sąsiadów”, tkwi szkopuł.
Festiwal jest bardzo młody, bo liczy zaledwie trzy lata. Możliwości analizy wobec przeglądów o tradycjach kilkunasto lub kilkudziesięcioletnich wydają się bardzo ograniczone. Faktem jest, że wszystko jeszcze może się zdarzyć, jednak niektóre niepokojące procesy już teraz przedstawiają się bardzo klarownie. Przypatrując się „Sąsiadom” od ich początków, zauważam, że powoli wygasa ogień, który wzniecił się w czasie pierwszej edycji. Diagnoza wydaje się dosyć prosta, nie podkłada się dostatecznie dużo dobrze palącego się drewna, nowego, świeżego, istotnego materiału.
Zawężenie tematyki głównego nurtu I i II edycji („Teatr po rewolucji. Rewolucja w teatrze”, „Kobiety Nowej Europy”), pokazało, że przynajmniej w przypadku „Sąsiadów” nie do końca powinno chodzić o nadawanie przewodniej myśli dla konkretnej edycji. Nie udało się uniknąć haseł nieco na wyrost i pułapki tematyzowania, które pozostawia po sobie posmak sztucznych podziałów czy podporządkowań. Jednocześnie przy braku środków, które potrafią przyciągnąć wystarczająco reprezentatywne projekty wpisujące się w obrany nurt tematyczny, podjęta myśl często zostaje nie wyeksploatowana, ledwie zaczęta i wraz z końcem porzucona. Dobrą drogą wydaje się wierność, i tak trudnej do realizacji, głównej idei festiwalu, skupianie w ciągu kilku dni w Lublinie teatrów wielu narodowości i prowadzenie dialogu kultur krajów środkowej Europy.
Sami swoi – nie Sąsiedzi
W zapowiedziach dotyczących tegorocznej edycji festiwalu mówiono o dołączeniu do grona „Sąsiadów” teatrów z Chorwacji, Niemiec i Rosji. Realizacja tych planów byłaby bardzo dużym krokiem naprzód, niestety, jak to się u nas często zdarza, stało się inaczej. Nie tylko nie poszerzyliśmy dotychczasowego grona, ale wręcz reprezentacja znacznie zubożała.
Niewypełnienie tytułowej formuły to chyba najcięższy grzech tegorocznych „Sąsiadów”. Zrezygnowano z określania tematyki głównego nurtu i akurat tym się nie troskam. Żal jednak, że zabrakło samych sąsiadów. Festiwal stał się bardziej spotkaniem w gronie znajomych, a poetyckie uzasadnienia prowadzącej Grażyny Ruszewskiej, że sąsiadem nie możemy nazwać, tego, kogo widzimy tylko przez chwilę, nie zdołały przekonać o słuszności zamykania się na poszerzanie horyzontów. Wystarczy postawić pytanie czy chcemy odkrywać nasze sąsiedzkie kraje wciąż na nowo, czy tylko zapoznawać się z kolejnymi realizacjami znanych już teatrów. W zaproponowanym na początku czerwca programie ciężko wyczuć trud poszukiwania nowości, choćby próby pogłębiania znajomości teatrów krajów uczestniczących już we wcześniejszych edycjach. Nikt przecież nie wątpi, że Czechy czy Słowacja mają znacznie więcej do zaproponowania niż dwie teatralne formacje na krzyż, a teatr na Węgrzech nagle nie umarł.
Ku masom?
Witold Mazurkiewicz, dyrektor „Sąsiadów” podkreślał, że jego spotkania otwierają się na szerszą publikę. Osobiście, pomimo krążących wśród fachowców opinii o faktycznym otwarciu „Sąsiadów”, w zestawieniu z wcześniejszymi edycjami, szczególnej różnicy nie zauważyłam. Kilka większych widowisk plenerowych i kilka łatwo rozpoznawalnych nazwisk (jak Janda czy Stuhr) – to zdarzało się już wcześniej, także u nas. Podobne deklaracje wyglądają raczej na szukanie alibi, by wybronić ideologicznie niezbyt mocny program i jednocześnie odwrócić uwagę od problemów organizatorskich, chociażby takich jak nagłe odwoływanie przyjazdów przez zagraniczne teatry. Jeśli jednak „Sąsiedzi” na poważnie chcą zaangażować się w rozwój w kierunku mas, to drżę, by chociaż w doborze miejsc, a tym samym charakteru wystawianych spektakli nie stracić tak bardzo potrzebnej nam równowagi.
Nie mam nic przeciwko wychodzeniu teatru ku szerszej publiczności. Widowiska plenerowe czy osadzenie spektakli w miejscach wydawałoby się nieteatralnych buduje nową, wcale nie gorszą jakość. Poszerzenie terenu działań teatralnych o przestrzeń miejską zwielokrotnia poziom odbioru, wprowadza nową perspektywę i jednocześnie niejako zmienia tożsamość konkretnego miejsca. Spektakle wnikające w obszary miejskie, żyjące swoją własną codziennością, są już nieodzownym elementem, nie tylko festiwali teatralnych, ale także całego teatru. Niektóre spotkania, tak jak słynna poznańska Malta, od wielu lat opierają się na formule teatrów ulicznych, zdarzeń plenerowych. Działania takie były i nadal są widoczne także w Lublinie. Miejsca publiczne – Plac Litewski, Deptak, Plac Zamkowy, jak i przestrzenie niecodzienne – teren Lubelskiego Klubu Jeździeckiego, sala po nieczynnym klubie przy Chatce Żaka czy Dworzec Północy, wielokrotnie były już świadkiem korowodów, parad, widowisk i spektakli.
Nie można jednak pozbawiać teatru, który jak wciąż mniemam, dziś ma status elementu kultury wyższej, tej pozycji – w pewnej mierze elitarnej, wysublimowanej, znaczącej. Wychodzić do szerszej publiki – tak, umasawiać teatr poprzez schlebianie przeciętnym gustom i próbować robić z tego klucz do festiwalu – zdecydowanie nie. Trochę z pozycji teatralnego konesera, naciskałabym na stawianie na jakość, a nie na ilość czy to spektakli czy widzów. By z prawdziwego teatru nie pozostało tylko czcze widowisko.
Wraz z rozwojem świata i postępującą demokratyzacją zatarła się do niedawna bardzo wyrazista granica między kulturalną elitą a masami. Narodził się powszechny dostęp do wszelkich dóbr i usług, a wraz z nim dominująca i zatrważająca tendencja równania do dołu, której towarzyszy powszechna akceptacja milczących mas. Można, chociaż w przypadku teatru, nie iść po najmniejszej linii oporu, by nie tworzyć, jak pisał Dwight McDonald, skażonej formy wyższej kultury. Za to współcześnie zachodzące mechanizmy w funkcjonowaniu społeczeństwa sieciowego traktować jako tworzywo, z którego bardzo często i czasem mądrze korzystają artyści. Szeroką przestrzeń powstałej „strefy średniej” owszem wykorzystać dla prezentacji dokonań o wyraźnie artystycznej proweniencji. Ale nie wtłaczać całego teatru w obszar nieustannej dyfuzji wartości i szeregu imitacji, gdzie w perspektywie natężenia miesza się sztukę, kicz i komercję. Strefa ta nie posiada własnego czasu, a doznania wyższe mogą odbywać się tu tylko na drodze jednostkowego wyboru. I to może właśnie w niej tkwi cały problem i fenomen dzisiejszego świata. Pamiętajmy, że teatr posiada własną perspektywę i własny czas, dzięki którym wciąż potrafi zaoferować o wiele więcej niż film czy telewizja, a także odnaleźć własną, niezależną drogę w tej gęstej przestrzeni.
Możliwości, chociażby tych na zdobycie klucza, jest wiele. Wypadałoby pozostać przy dotychczasowej formule i zachować równowagę w zakreślaniu potencjalnego kręgu odbiorców. Może warto przed kolejną edycją „Sąsiadów” zmobilizować siły, by fala świeżych (i dobrych) teatrów orzeźwiła festiwal, któremu grozi poważna stagnacja. Jeśli poszerzenie międzynarodowego grona „Sąsiadów” okaże się ponownie niemożliwe, wciąż można zbudować porządny program. A do tego potrzeba nam trochę impetu i zdecydowania w poszukiwaniu szerszego i lepszego oglądu teatrów krajów uczestniczących w festiwalu. A wszystko chociażby po to, by wejść poziom wyżej i stawiać czoła problemom mniej podstawowym, nie potykającym się o kwestie możliwości, a rozgrywającym się na poziomie dokonywania wyboru.
Marta Zgierska
Kultura Enter
2008/08 nr 01