ROZMOWA. Odnaleźć odtrutkę na czar Kresów
Z Arkadiuszem Bagłajewskim, wieloletnim redaktorem naczelnym kwartalnika literackiego „Kresy”, pracownikiem Uniwersytetu Marii Curie-Skłodowskiej w Lublinie rozmawia dr Rafał Niezgoda.
Rafał Niezgoda: Jak do dnia obecnego zmienił się dyskurs dotyczący mitologii Kresów?
Arkadiusz Bagłajewski: Trudno odpowiedzieć jednoznacznie na to pytanie. Na pewno dzięki wielu inicjatywom wydawniczym, czasopiśmiennym, debatom kulturowym itp., od początku lat 90. do dnia dzisiejszego przede wszystkim mogliśmy zapoznać się z problematyką kresową na poziomie faktów historycznych i kulturowych. Napisano bez cenzury historię Rzeczpospolitej i Polski odrodzonej – ze wskazaniem na potencjał Kresów. Podobnie w odniesieniu do literatury. Wcześniej wiele utworów powstałych na emigracji nie mogło trafić do czytelnika krajowego z powodu zapisów cenzuralnych. Swoiste „białe plamy” w tym zakresie zostały więc wypełnione. Kresy zostały „rozpoznane” w wielu dyskursach, w tym także naukowym. Liczne grono literaturoznawców, historyków zaczęło się zajmować Kresami w aspekcie badawczym. Mitologia Kresów równoważona jest więc dziś przynajmniej istnieniem zobiektywizowanego (naukowego) spojrzenia na tę problematykę.
Warto też pamiętać, że nieuchronnie odchodzi ostatnie pokolenie emocjonalnie związane z Kresami jako miejscem urodzenia – z tym, co nazwaliśmy „małą ojczyzną”. Zabiegi mitologizacyjne dotyczą w tym wypadku nieodłącznego przypominania czasów młodości, czaru tamtych lat i miejsc. Ale dzisiaj samo przywołanie owego „czaru Kresów” już nie wystarcza. Mam wrażenie, że tym elementem kresowej mitologii: jako „raju”, jako zgodnego współistnienia narodów, religii i kultur, jesteśmy już nasyceni. I dłużej nie może trwać ów zachwyt nad „miejscami utraconymi”, jak nazywał je Czesław Miłosz w tomie Szukanie ojczyzny. Nieprzypadkowo przywołuję tu postać noblisty i ten akurat tom eseistyczny. W nim bowiem odnaleźć możemy swoistą odtrutkę na „czar” Kresów, czyli polonocentryczne, mimo wszystko, spojrzenie na tereny wschodnie dawnej Rzeczpospolitej i problematykę kresową. Miłosz – najkrócej mówiąc – zwracał uwagę, że na terenach Kresów nie zawsze żywioł polski był najliczniejszy, nie zawsze też interesował się problemami innych mieszkańców tych ziem, także w aspekcie ich aspiracji narodowościowych. Tu już nie było nam po drodze z Litwinami, Ukraińcami, Białorusinami. I jakkolwiek ważąc racje, nie sposób nie zauważyć agresywnego często charakteru owego nacjonalistycznego zwarcia, nie sposób winy przypisywać wyłącznie jednej stronie, to przecież ignorowanie innych racji, kolonialne wręcz spojrzenie na innych mieszkańców Kresów doprowadzić musiało – i doprowadziło – do konfrontacji. Z tej konfrontacji żadna strona nie wyszła zwycięska. Wyostrzając, można powiedzieć, że my, Polacy, opłakujemy utracony czar Kresów, inne narodowości z kolei nie zawsze chcą uznać fakty, związane z polską obecnością na Kresach.
Warto jeszcze wspomnieć, że mówiąc o Kresach nie sposób dziś nie pamiętać o innych napięciach narodowościowych, np. wciąż nieprzepracowanym problemie żydowskim. I nie myślę wyłącznie o napięciach polsko-żydowskich, lecz także np. ukraińsko-żydowskich. Idylliczno-mitologiczne wyobrażenia o jakoby zgodnym współżyciu narodowości i kultur skutecznie odsuwają straszliwe fakty z okresu zwłaszcza II wojny światowej. W internecie są przerażające zdjęcia pogromowe, kiedy Niemcy wkroczyli na dawne ziemie wschodnie w 1941 roku i wykorzystali animozje ukraińsko-żydowskie, kończące się zagładą ludności żydowskiej. I jeszcze do tego nabrzmiały konflikt polsko-ukraiński, znajdujący kulminację w zbrodni wołyńskiej 1943 roku. Czy można więc mówić o mitologii Kresów, mając w pamięci te – i inne podobne im – wydarzenia?
Proszę opowiedzieć w kilku zdaniach o początkach istnienia pisma „Kresy”. Jak się zakładało pismo w roku 1989?
Trudno w kilku słowach opowiedzieć o początkach, zwłaszcza po tylu latach. Początki lubią bowiem obrastać w różnego rodzaju mitologie. Ale spróbuję. Pismo było – to paradoks – stosunkowo łatwo założyć: wystarczyła grupa zapaleńców, a taką byli młodzi podówczas asystenci i studenci UMCS-u i KUL-u, nasz ówczesny naczelny zdobył pieniądze od NZS-u, pomocą też służyła nielegalna wówczas „Solidarność”. Zgromadziliśmy materiały, dyskutowaliśmy wcześniej sporo o koncepcji pisma – i po kilku miesiącach wydaliśmy numer w nakładzie dziś niewyobrażalnym: 5 tys. egzemplarzy. I one się sprzedały! Był koniec roku 1989 i jeszcze funkcjonowała cenzura, ale my kompletnie ją zignorowaliśmy i wydaliśmy dwa pierwsze numery, podobnie jak wydawało się pisma drugoobiegowe, bez noszenia do urzędu cenzorskiego. Od kolejnego numeru (2–3/1990) mieliśmy skromną dotację Urzędu Wojewódzkiego, później od innych urzędów, w tym z Ministerstwa Kultury i Wydziału Kultury Urzędu Miasta. Skromne, ale stabilne dotacje oraz ogromna praca własna – co chcę podkreślić, nieodpłatna – organizacyjna, administracyjna, merytoryczna, zaowocowała nowym pismem na mapie Lublina – i szerzej kraju. Chciało się nam! Pamiętam, że pierwsze numery, żeby zejść z kosztów, sami falcowaliśmy, wieźliśmy składki gotowe do druku i wydrukowane egzemplarze sami pakowaliśmy. Roboty było co niemiara, ale też i dużo takiej frajdy – że coś od nas zależy, że powstaje numer. Uczyliśmy się redagowania w trakcie konkretnych prac – i do dziś twierdzę, że była to najlepsza szkoła wydawnicza.
Skąd się wzięła nazwa? Czy nie obawialiście się posądzeń o to, że Litwini, Ukraińcy źle przyjmą nazwę, że będzie im się kojarzyła z polskim panowaniem na Kresach?
Z nazwą to było tak, że szukaliśmy jej i były różne pomysły. W końcu zespół zgodził się na sugestię Andrzeja Niewiadomskiego i Grzegorza Filipa – w studenckich czasach Andrzej współzałożył grupę poetycką „Kresy”. I stąd ta nazwa – z tym, że chcieliśmy podkreślić kilka aspektów wiążących się z nią. Po pierwsze, to były lata odzyskiwania po cenzuralnym nieistnieniu tematu kresowego literatury emigracyjnej, a my widzieliśmy swoją rolę i realizowaliśmy ją w całym okresie istnienia pisma jako przypominanie krytyczne i materiałowe dorobku literatury emigracyjnej. Dużo tego drukowaliśmy, przy aktywnym współudziale polonisty z KUL-u, znawcy twórczość Herlinga-Grudzińskiego, Zdzisława Kudelskiego, wiele materiałów archiwalnych z emigracji. Po drugie – i zdaje się, że najważniejsze – „kresowość” to nie była dla nas nostalgia, lecz aktywność tworzenia „małej ojczyzny”, rozumianej jako miejsce koegzystencji różnych narodów i kultur. Stąd też brała się otwartość na tematy wschodnie. Myślę, odpowiadając na Pańskie pytanie, czy obawialiśmy się, że Ukraińcy i Litwini źle przyjmą nazwę „Kresy”, że nie było w nas takiej obawy. Już w editorialu do 1 numeru wyraźnie wskazywaliśmy, że zależy nam na poznawaniu ościennych kultur, a nie na żadnych rewindykacjach. Choć równocześnie wiedzieliśmy, że po prostu trzeba przypomnieć szerzej nieznany ogromny dorobek kultury tworzonej na dawnych Kresach. I po trzecie – rozumieliśmy „kresowość” jako koniec pewnej epoki, początek innej, czasów postmodernistycznej wielości; chcieliśmy diagnozować więc współczesny stan „zamącenia”, i to się udawało, zwłaszcza w licznych w pierwszym dziesięcioleciu istnienia kwartalnika ankietach i debatach o współczesnej kulturze.
Jakie najważniejsze nazwiska, czy tematy udało się wylansować na łamach pisma?
Sporo tego było, ale mówiąc w pewnym skrócie, to na łamach „Kresów” odbyły się ważne debaty krytycznoliterackie w formie dyskusji, ankiet, diagnozujące „na gorąco” dorobek młodej literatury (zwłaszcza numery 21 i 30), tu ukazał się bodaj najważniejszy tekst diagnostyczny i zarazem prognostyczny lat 90. XX wieku, czyli Zanik centrali Janusza Sławińskiego. Ważne były artykuły Przemysława Czaplińskiego, potem włączane do jego kolejnych książek. Można by wiele wyliczać. Ale siłą pisma są nazwiska osób z nim kojarzonych. To przede wszystkim poeci: Eugeniusz Tkaczyszyn-Dycki, który przez lata nie tylko drukował w „Kresach” wiersze, lecz także prowadził autorską rubrykę „Poczta kresowa” (pisał tam pod pseudonimami, więc wielu czytelników nie miało świadomości, że to autorskie przedsięwzięcie), dalej – Andrzej Niewiadomski, Zbigniew Dmitroca – zwłaszcza jako autor świetnych przekładów z literatury rosyjskiej, dziś, kto wie, chyba najlepszy żyjący tłumacz z tego języka. Sporo pisali i inni, wyrabiając nazwiska, później znane poza Lublinem: krytycy sztuki, Magda Ujma i Piotr Kosiewski, nieżyjąca już Małgosia Kitowska-Łysiak, także Magdalena Jankowska. Ja też wówczas sporo pisałem krytyk literackich, wiele też diagnostycznych pomysłów (np. ankiety o młodej literaturze) zrealizowałem z pomocą koleżanek i kolegów redakcyjnych.
Właściwie poza Szymborską i Miłoszem, w „Kresach” drukowaliśmy wszystkich najważniejszych twórców literatury polskiej – to, że powierzali nam swoje utwory pisarze tej klasy co: Tadeusz Różewicz, Zbigniew Herbert, Gustaw Herling-Grudziński, Włodzimierz Odojewski, Jarosław Marek Rymkiewicz po twórców najmłodszego pokolenia: jak Tkaczyszyn czy Marcin Świetlicki, to także miara klasy pisma – powiem to bez fałszywej skromności. Myślę, że w latach 90. „Kresy” były ważnym i modnym pismem, bezsprzecznie należały do elitarnego grona kilku najważniejszych czasopism literackich w kraju. W Lublinie – mimo że był tu „Akcent” – nie było wcześniej, ani później pisma tej klasy. To nie są przechwałki. Niech Pan przejrzy kolejne roczniki, zakręci się w Panu w głowie od listy nazwisk. Niech Pan sięgnie do syntez literatury najnowszej – gwarantuję, że w każdej znajdzie Pan wynotowane materiały z „Kresów”. Dodam jeszcze, że wydawaliśmy w latach 90. Bibliotekę „Kresów”: ukazały się ważne tomy poetyckie Tkaczyszyna, Niewiadomskiego, Andrzeja Sosnowskiego, nieżyjącego lubelskiego poety Krzysztofa Paczuskiego, materiały emigracyjne (w tym tomik Wacława Iwaniuka, pierwszy po latach w kraju), szkice krytyczne Marka Adamca, czy Piotra Sommera. Ale dość tego chwalenia…
Ważne były oczywiście tematy wschodnie – zwłaszcza poznawanie współczesnej literatury ukraińskiej, białoruskiej w dobrych przekładach. Obecna była, choć słabiej, literatura litewska. Oczywiście nie ograniczaliśmy się do przekładów z literatur naszych wschodnich sąsiadów. Były też bardzo dobre tłumaczenia z literatury czeskiej, włoskiej, niemieckiej, francuskiej, wiele, wiele tłumaczeń z literatur anglosaskich, np., w pierwszych latach istnienia pisma sporo drukowaliśmy przekładów Stanisława Barańczaka.
Jakie miejsce zajmowały tematy wschodnie na łamach kwartalnika?
Bardzo ważne i wyeksponowane od początku istnienia pisma. Powiem Panu, że już w numerze 2 ukazały się wiersze Liny Kostenko w przekładach Wiktora Woroszylskiego i krótka rozmowa z Petro Humeniukiem o lwowskim teatrze Studio. Ale rzecz nie w antykwarycznej rejestracji drukowanych w „Kresach” twórców, często w znakomitych przekładach. Sporo tego było. Chciałbym wskazać, że ważny dla nas był numer z połowy lat 90. (zdaje się, że 19), w którym zaprezentowaliśmy solidny blok przekładowy z literatury ukraińskiej. Były tam wiersze Ihora Kałyncia i fragment Rekreacji Jurija Andruchowycza, wraz ze szkicem o tej prozie tłumaczki Oli Hnatiuk. Ale co ważne, koledzy zajmujący się działem Sztuka przygotowali cały, bardzo ciekawy, blok o tym, co dzieje się we współczesnej sztuce ukraińskiej, np. w Odessie oraz solidne omówienia przeglądów sztuki ukraińskiej, wystawianej w Polsce.
Już po roku 2000 drukowaliśmy materiały pod hasłem „młoda literatura ukraińska”: Iwan Andrusiak, Wołodymyr Dibrowa, Wołodymyr Jaworski. Oczywiście nie tylko literatura ukraińska pojawiała się na łamach „Kresów”, np. z literatury białoruskiej drukowaliśmy Valancina Akudovicza, Siarhieja Kavaloua. Wspominałem też o literaturze rosyjskiej – same wielkie nazwiska: Lew Gumilow, Anna Achmatowa, Boris Pasternak, Josif Brodski, listę można by dalej ciągnąć. Chcę podkreślić, że były to naprawdę dobre tłumaczenia, staraliśmy się dawać rzeczy, które wyszły spod piór najlepszych polskich tłumaczy.
Jaka była specyfika środowiska „Kresów” wobec innych środowisk zajmujących się tematami wschodnimi?
Właściwie trudno odpowiedzieć jednoznacznie na Pańskie pytanie, pamiętając z jednej strony o istnieniu pisma takiego, jak „Literatura na świecie”, które całe numery problematyzuje wokół jakiegoś pisarza czy zjawiska, i tam się ukazywały bardzo obszerne całe numery poświęcone literaturom naszych wschodnich sąsiadów, z drugiej zaś strony – duże zasługi w promocji pewnych zjawisk położyły pisma inne, jak np. „Czas Kultury”. Tak, że nasza specyfika wiązałaby się ze stałą obecnością tematyki wschodniej – także w podjęciu dziedzictwa Jerzego Giedroycia z paryskiej „Kultury”, w zainteresowaniu tym, co dzieje się za wschodnia granicą, co dla nas jest interesujące jako nowa ekspresja młodych twórców. Staraliśmy się też właśnie szukać zjawisk nowych, w Polsce nieznanych, jak np. ten numer z początku pierwszej dekady XXI wieku, o którym już Panu wspominałem.
Jak funkcjonowało pismo w latach 90., a jak po roku 2000?
Były to dwa różne etapy w funkcjonowaniu pisma. Zresztą już na ten temat i pisałem, i wiele razy mówiłem, m. in. kilka lat temu na łamach rzeszowskiej „Frazy”, czy wcześniej w książce Piotra Mareckiego Pospolite ruszenie. Krótko rzecz ujmując, trzeba powiedzieć, że w pierwszej i drugiej dekadzie istnienia pisma najtrudniejsze było pozyskiwanie funduszy z dotacji, dzisiaj powiedzielibyśmy z grantów. Nie mieliśmy, nie tylko my zresztą, stałego finansowania, tak jak pisma, które wyszły z PRL-u, nieraz bardzo zasłużone, jak „Odra” czy „Twórczość”. Ale była tu jakaś nierównorzędność podmiotów, z wyraźną szkodą dla pism nowopowstałych. O to mam wielką pretensję do dziś, że stempel PRL-owski okazał się przepustką do nowego, demokratycznego ładu lepszą niż nowe, demokratyczne inicjatywy. Tak więc stale musieliśmy borykać się z konstruowaniem budżetu i to zabierało wiele czasu i energii, na szczęście było dość stałe dofinansowywanie z miasta i ministerstwa, do tego jakieś dotacje z fundacji, więc dawało się funkcjonować, nawet były okresy, że dość stabilnie. Na początku był też stosunkowo duży nakład, i dużą jego część udawało się sprzedawać, głównie w kioskach i księgarniach. Mieliśmy też dużo prenumerat i tzw. prenumeratę wschodnią – przez kilka lat kilkaset egzemplarzy wysyłaliśmy na Wschód, nie tylko na Ukrainę czy Białoruś, ale też do Rosji, Kazachstanu. Tak, że tam do dzisiaj w bibliotekach powinny być „Kresy”. Mówię Panu o sprawach organizacyjnych, nie wspominając, że wszystkie te działania robiliśmy sami, bez dodatkowego wynagrodzenia: odbieranie nakładu z drukarni, pakowanie, wysyłka na pocztę etc. Mieliśmy etatową księgowość i jakieś drobne honoraria za redagowanie działów. I to wszystko. Samego mnie zdumiewa, że tak długo chciało się nam. Tym bardziej że po roku 2000 dał się odczuć jakiś regres, połączony z biurokracją, która bardzo się rozrosła.
Czy to było główną przeszkodą utrzymania pisma, skoro zdecydowano zakończyć jego działalność w roku 2010?
Trafił Pan w sedno. Na początku XXI wieku obiecano nam w ministerstwie stałą dotację, co ułatwiłoby konstruowanie budżetu przy staraniach o inne dotacje, ale mimo podpisania umowy przedwstępnej wycofano się z tego. Może wtedy należało podjąć decyzję o zamknięciu „Kresów”? W każdym razie jeszcze „ciągnęliśmy” przez kilka lat, aż do 2010 roku. Wówczas byliśmy już zmęczeni ciągłą „partyzantką”, bo ile można trwać w stanie zawieszenia? Kilka lat, ale nie dwadzieścia! Tym bardziej, że i urzędnicy usztywnili się, i pod byle pretekstem formalnym odrzucali wnioski. To byłoby nie do pomyślenia w latach dziewięćdziesiątych! Wówczas, gdy zbliżał się termin składania wniosków o dotacje, sami urzędnicy dzwonili, przypominali. Ale Polska nam się upartyjniła i dla kogoś pismo takie jak „Kresy” było niewygodne. Właściwie zrozumienie dla sytuacji takich inicjatyw, jak nasza, było tylko z Urzędu Miasta i ministerstwa. Innym zaczęliśmy uwierać, bo lepiej wydać pieniądze na jakąś ludową „śpiewankę”, niż na solidny, akademicki kwartalnik, który jest wizytówką miasta i regionu. Jak Pan widzi, zmieniło się nastawienie, tych, od których zależeliśmy finansowo. I to w taki sposób, że my musieliśmy być w porządku: dopilnować terminów, rozliczyć sumiennie każdy grosz. OK, tak robiliśmy, ale dlaczego te same standardy nie obowiązywały drugiej strony? Pytanie retoryczne, prawda? W tej sytuacji coraz mniej czasu pozostawało na działania stricte redakcyjne. Oczywiście, po tylu latach dobrze pojęta rutyna odgrywała istotną rolę, ale naprawdę przestało nam się chcieć – mieliśmy dosyć tej niepewności, tego ciągłego „użerania”. Czarę goryczy przelała decyzja ministerialna, zmieniająca dotacyjne reguły gry w czasie trwania całego procesu składania dotacji. Wydaliśmy więc 82 numery „Kresów” – w mojej domowej bibliotece zajmują solidne dwie półki – i koniec… Nie żałuję tamtej decyzji, choć oczywiście żal mi tego, co było piękne w redagowaniu: planowania numerów, zamawiania tekstów, układania bloków, kontakt z autorami, itp. Ale swoje zrobiliśmy, i powiem Panu nieskromnie, że chyba to była dobra robota. Urzędnicy przeminą, pismo i to, co wytworzyło ono w tych dwu dekadach – pozostanie.
Co Pan myśli o zjawisku ostatnich lat, mianowicie dużej liczbie studentów głównie z Ukrainy w Lublinie?
Myślę, jak najbardziej pozytywnie. To, że jesteśmy atrakcyjni akademicko może tylko cieszyć, i mówię to jako pracownik naukowy UMCS. Na polonistyce od początku lat 90. mieliśmy w każdym roku grupkę studentów z Ukrainy, Białorusi, czasem z Litwy. Część tych osób wróci do swoich krajów, część zostanie w Polsce. Ale z tego powinniśmy się cieszyć, bo to świadczy o sile kultury, nie o jej słabości, jak niektórzy chcieliby nam wmówić. W Lublinie słyszy się język ukraiński – miasto dzięki tym ludziom żyje. Nie tylko w sensie zjawiska akademickiego, lecz także w wymiarze ekonomicznym: wynajmują mieszkania, wydają pieniądze w sklepach, kawiarniach itp. Ale chciałbym zwrócić uwagę, że taki bezpośredni kontakt jest ważny, bo pozwala rozbroić narosłe po obu stronach stereotypy, często te najbardziej ukryte, niejawne, i tym samym w dłuższej perspektywie niebezpieczne. Pamiętam, że w ubiegłym roku, po premierze filmu Wołyń, miałem ciekawe rozmowy ze studentami z Ukrainy. Dla niektórych to był szok, inni zauważając nastroje antyukraińskie, zaczęli zdawać sobie sprawę, skąd się one biorą. A i polska strona powinna wyjść z tej debaty wzmocniona: skoro nie ma tematów tabu dla jednej strony, to i druga powinna odważnie przyjrzeć się racjom innej strony. Nie wolno chować głowy w piasek! Ukraińcy powinni dostrzec Wołyń w polskiej perspektywie, my z kolei – podobnie spoglądać na ukraińską wrażliwość. Może to życzeniowe myślenie. Ale sprawy nieprzepracowane – wrócą i tak. Chodzi o to, by jedna, i druga strona widziały nie tylko swoje racje, ale także i drugiej strony. Nie wierzę, że od razu da się uzgodnić wspólne stanowisko, ale tak będzie łatwiej, można uruchomić jakąś elementarną empatię dla racji dwu stron, można ważyć te racje, a nie potępiać bezrefleksyjnie.
Wspomniał Pan o Wołyniu, zapytam więc, jak młodzi ukraińscy studenci odebrali film Wołyń?
Nie znam żadnych badań na ten temat, nie wiem, czy w ogóle je prowadzono, mogę więc mówić o swoich rozmowach z garstką studentów ukraińskich. Dla jednych był to szok wizualny – zobaczyć to, o czym słyszało się, z innej wszakże perspektywy, niż mówiono o tym w domach ukraińskich. Przekonywali mnie, że o Wołyniu mówiono, także o okrucieństwie rzezi. Nie chcieli wierzyć w wizualizację zbrodni. Ale miałem też taką rozmowę, że wiedziano o tych bestialskich zbrodniach, jednak interpretowano je jako wynik wielkich krzywd ludności ukraińskiej ze strony Polaków. Wszyscy natomiast obawiali się nastrojów antyukraińskich.
Na pewno film ten, i debata wokół niego, uświadomiło potrzebę, czy wręcz konieczność, przeprowadzenia uczciwej rozmowy o stosunkach polsko-ukraińskich. Dotychczasowy sposób mówienia wyczerpał się. Tyle że do tego muszą być gotowe obie strony. Muszą też uzgodnić jakiś repertuar wspólnych racji i wyznaczyć protokół rozbieżności, by w ogóle można było siąść do rozmów. Jest na to chyba zbyt wcześnie. Dla jednej i dla drugiej strony. Niemniej o trudnej przeszłości musimy rozmawiać, bez tej rozmowy nie będzie możliwe nakreślenie wspólnej przyszłości.
Jaki język powinniśmy stosować w dialogu z Ukraińcami?
Trudne, choć ważne pytanie. Na pewno nie powinien to być język „zależnościowy”, rewindykacyjny, utwierdzający „polskie prawa” do Kresów, wskazujący na polską rolę kulturowo-cywilizacyjną na Kresach. Nie można też – z drugiej strony – zgodzić się na jakąś postać amnezji historycznej, na zapomnienie polskiej historii i kultury, rozwijającej się na wschodnich ziemiach Rzeczpospolitej. Ale trzeba tu widzieć też racje drugiej strony – to znaczy poznać je. Nie chodzi o to, by bezkrytycznie przyjąć ów inny punkt widzenia, nie byłoby to zresztą możliwe. Nie byłoby potrzebne. Podkreślę więc, że na początku musi być poznanie i może wzorem komisji polsko-niemieckiej do spraw podręczników szkolnych, powołanie takiej komisji do spraw polsko-ukraińskich? Często jest tak, że w dyskursie publicznym obecne są pewne hasła, czasem rzeczywiście bulwersujące (dla jednej, czy drugiej strony), i to wokół nich nakręca się społeczne emocje. Nie jest to dobre, bo zamiast budować wspólną przestrzeń dialogową, prowadzi oczywiście do utwierdzania stereotypów.
Myślę też, że należałoby starać się wyeliminować język ekstermów jednej i drugiej strony. Taki język utwierdza tylko poczucie krzywdy, czy postulaty rewindykacyjne. Jest nie do przyjęcia. Znajdujmy to, co nas łączy, to, co jest wspólnotowe w perspektywie przyszłościowej, ale też nie uciekajmy od bolesnej przeszłości. Rozmawiajmy więc, i jeszcze raz rozmawiajmy. Słuchajmy racji. Uczmy się dyskutować, szanując drugą stronę. Tyle – i aż tyle.
Czy można powiedzieć, zgodnie z modną dziś metodologią postkolonialną, że skolonizowaliśmy wschodnie ziemie Rzeczpospolitej?
To nie takie proste. Jeśli przyjąć metodologię postkolonialną do opisu polskiej obecności na Kresach, to wstępna konstatacja byłaby taka, że narzędzia postkolonialne tu zawodzą. Większość historyków twierdzi – znaczącym wyjątkiem jest prof. Daniel Beauvois – że w polskiej historii nie było spotkania kolonialnego. Polska nie narzucała siłą swego porządku i nie była metropolią w sensie geograficznym. Historycy, jak np. Jan Kieniewicz, wolą mówić o atrakcyjności polskiego wzoru kulturowo-cywilizacyjnego, o inkorporacji i asymilacji. Taka postawa jest zbieżna z myśleniem romantyków. Pisali oni o unii polsko-litewskiej jako wręcz awangardowej formie ustrojowej. Mickiewicz i Krasiński uważali zresztą, że unia jest swoistą figurą przyszłego ładu europejskiego, jaki Polska mogłaby wnieść do wspólnego dziedzictwa europejskiego wolnych narodów. Ale to, o czym mówię hasłowo, jest jedną stroną medalu. Warto też zauważyć, że w sytuacji rozbiorów, Polska (w sensie Rzeczpospolitej wielu narodów) była kolonizowana przez Rosję, często bardzo brutalnie. Sami zaś polscy twórcy, intelektualiści „kolonizowali” innych: zwłaszcza Rusinów, jak wtedy nazywano Ukraińców. Pojawiła się więc paradoksalna sytuacja „skolonizowanego kolonizatora”. A to każe spojrzeć inaczej na dyskurs kresowy. Są na ten temat świetne prace w tomach literaturoznawczych: Romantyzm środkowoeuropejski w perspektywie postkolonialnej, jest znakomita książka Dariusza Skórczewskiego Teoria – literatura – dyskurs. Pejzaż postkolonialny. Z drugiej strony przywołanego Daniela Beauvoisa monumentalny Trójkąt ukraiński. Wymieniam te prace jako przykłady skutecznego w dyskursie naukowym „przepracowywania” naznaczonego mitologią dyskursu Kresów.
Czy dziś mamy kresy w granicach Polski? I czy jest perspektywa tworzenia kresów w granicach naszego państwa?
Myślę, że nie. Kształt geograficzny Polski jako wynik decyzji jałtańskich „pozbawił” nas Kresów. Pozostała pamięć Kresów. A jeśli chcielibyśmy reaktywować kresy – z małej litery pisane – to zapytam: po co? W Lublinie i na Lubelszczyźnie istnieją inicjatywy wtórnie „kresowe”, ale przecież to była w dawnej Rzeczpospolitej centralna Polska – wystarczy spojrzeć na mapę. I dzisiejsze mody „kresowe” traktowałbym w tych właśnie kategoriach: jako instrumentalizację pamięci historycznej, potrzebną być może dla naszego myślenia o tu i teraz oraz o przyszłości. Nie możemy pozbawiać się pamięci, ale też nie ma potrzeby reaktywacji „Kresów”. Bo niby gdzie? Tylko, dlatego że obecnie tu jest wschodnia Polska? Odesłałbym Kresy do przestrzeni pamięci, ale pamięci przepracowanej i żywo obecnej – bez rewindykacyjnych zapałów i zależnościowych relacji. Byłaby w tym szansa na w miarę trwałe odczuwanie historii. Historii wszakże „odczarowanej” z mitologii (jakkolwiek z pamięcią o niej) i ważącej różne racje.
Arkadiusz Bagłajewski – dr hab., pracownik i dyrektor Instytutu Filologii Polskiej Uniwersytetu Marii Curie-Skłodowskiej w Lublinie, kierownik Zakładu Historii Literatury Polskiej. Zajmuje się romantyzmem i współczesnością. Jest autorem czterech książek: Ostatni romantyk. Twórczość liryczna Kornela Ujejskiego (1999), „Poezja „trzeciej epoki”. O twórczości Zygmunta Krasińskiego, (2009), Mapy dwudziestolecie 1989–2009, (2012), Obecność romantyzmu (2015). Opublikował blisko 300 artykułów, szkiców i recenzji w czołowych czasopismach naukowych i literackich. Był redaktorem kwartalnika literackiego „Kresy” przez cały czas istnienia pisma (1989–2010), zaś w latach 1995–2010 redaktorem naczelnym. W kadencji 2015–2018 jest członkiem Komitetu Nauk o Literaturze PAN.
Twierdza w Chocimiu na Ukrainie. Od X do XIII wieku należał do księstw ruskich, od XIV wieku w różnych okresach do Mołdawii, Turcji i Polski. Źródło: Wikipedia(CC BY-SA 2.5).
Wincenty Pol - twórca kresów we współczesnym rozumieniu. Rysunek autorstwa Brata Alberta (piórkiem na papierze, 15x10,5; Kraków 1869/70). Źródło: http://www.albertynki.pl/obrazy_BA/r5.jpg.
Białoruska karykatura traktatu ryskiego jako rozbiorów Białorusi. Źródło: Władimir Orłow, Genadz Saganovich: Dziesięć wieków historii Białorusi (862-1818): Wydarzenia. Daty, ilustracje. Nasza Budyuchyna, 2001, Domena publiczna, https://commons.wikimedia.org.