Strona główna/Z EMIGRACJI. Poznałam cię

Z EMIGRACJI. Poznałam cię

Julita Hnatczak-Mahun

Londyn, rok 1964. Na stołeczku przy kaloryferze siedzi czterdziestodwuletnia Julia i przyciska do siebie swojego czteroletniego synka. W kuchennej zapasce ochraniającej spódnicę i chustce na głowie zawiązanej według trendu lat pięćdziesiątych nie wygląda na swój wiek. Ktoś obcy, patrząc na zdjęcie, mógłby pomyśleć, że to babcia tuli swego wnuka. Julia ma chore nerki i wie, że umiera, ale to nie jest moment, aby myśleć o śmierci. Gdy trzyma w ramionach swój kilkuletni skarb, uśmiech mimowolnie pojawia się na jej twarzy.

Synek w pewnej chwili pyta: „Mamo, a gdzie ty mnie znalazłaś?”, na co ona odpowiada: „W sklepie”. Małego jednak ta odpowiedź nie satysfakcjonuje, więc drąży dalej: „Ale skąd wiedziałaś, że to ja?”. Julia, na chwilę rozbawiona pytaniem, patrzy na synka i nadając kolejnej odpowiedzi bardziej poważny ton, mówi: „Rozpoznałam cię po twoich bardzo czarnych oczach”.

Fotografia jest czarno-biała, ale te dwie pary oczu, cztery małe węgielki, wyraźnie kontrastują z tłem, niwelując je do szarości, ściągając na siebie całą uwagę.

Wysocko Wyżne, 1942 rok. Wojna dotarła do tej, bajkowo wyglądającej, karpackiej wioski. Machina Hitlera potrzebowała coraz większej ilości niewolników do swoich fabryk. W tym roku dwudziestoletnia Julia, wraz z innymi zdolnymi do pracy, została zabrana, załadowana na bydlęcy wagon i wywieziona w kierunku III Rzeszy.

Julia znalazła się w moim życiu jakieś dwadzieścia trzy lata temu. Niestety nie miałam nigdy okazji spojrzeć w jej żywe, czarne oczy. Julia zmarła w 1967 r., w szpitalu Hammersmith w Londynie, gdzie jako druga osoba w Anglii przeszła operację transplantacji nerki. Podczas wojny, w niemieckim obozie była tak katowana, że odbito jej obie. Transplantacja zakończyła się sukcesem i przedłużyła pacjentce życie o dwa lata. Drugą nerkę Irlandczyka, który niefortunnie spadł z dachu, dostała pięcioletnia dziewczynka, ona nie miała jednak tyle szczęścia, co Julia i zmarła po kilku tygodniach.

Zagościła w mojej przestrzeni przez trzy ocalałe zdjęcia i stare radio Blaupunkt Granada (działające do dziś), które stało w kuchni, w domu na Kings Cross. Skoro już tak zerkałyśmy na siebie codziennie, to nie pozostawało mi nic innego, jak tylko poznać ją bliżej. Wspomnienia, które mógł przywołać syn tracący mamę w wieku siedmiu lat, były bardzo skąpe i raczej dotyczyły wskazówek na życie, które starała się mu przekazać, fragmentów rozmów, zabaw. Jedyne informacje, jakie o niej miałam, to było imię, panieńskie nazwisko i fakt narodzin syna w obozie w 1946 roku.

W 2009 roku trafiłam na stronę niemieckiego serwisu ITS (International Tracing Service) i wysłałam tam zapytanie, nie obiecując sobie zbyt wiele. Jednak po kilku miesiącach przyszła gruba koperta, Święty Graal, z kopiami licznych dokumentów wydanych przez UNRRA, IRO i nie tylko. Z każdej najmniejszej kartki wyczytywaliśmy wszystko, co było i co nie było napisane. Czy to pieczątka, data, czy nazwa obozu, najdrobniejszy szczegół otwierał przed nami kolejne epizody z tragicznego życia Julii.
Najcenniejszym źródłem stała się ankieta TUSA Form No. DP/G-1 (1 June 46), przygotowana przez HEADQUARTERS THIRD UNITED STATES ARMY, wypisana własnoręcznie przez Julię. Nareszcie poznaliśmy dokładną datę i miejsce urodzenia, imiona rodziców i panieńskie nazwisko matki. Prócz tego znaleźliśmy informację, że bydlęcy wagon, który zabrał ją z domu, dojechał aż do Ludwigshafen. Tu znajdowała się fabryka I.G. Farben (o której dowiedzieliśmy się z innych źródeł), gdzie Julia pracowała do 1944 roku. W ankiecie zaznaczyła, że w 1945 pracowała już w Heidelbergu.

Koniec wojny dla wielu milionów tzw. Ostarbeiterów, znajdujących się w przymusowych obozach pracy m.in. na terenie hitlerowskich Niemiec, bynajmniej nie oznaczał końca represji czy poczucia wolności. Julia, jak wielu innych, musiała dokonać wyboru: wracać do miejsca, które kiedyś było jej domem, gdzie jednak czekała ją prawdopodobnie deportacja na Sybir lub nawet śmierć, gdzie będąc Ukrainką i greko-katoliczką zawsze należała do gorszej kategorii, czy też znaleźć dla siebie i swojego pierwszego synka, urodzonego w obozie w Mannheim, inny, bezpieczniejszy dom. Z chorymi nerkami i maleństwem na ręku jej droga do miejsca, w którym mogłaby zacząć odbudowywać swoje życie wyglądała jak tułaczka.
Z kopii osobowych dokumentów Julii przygotowanych i zarchiwizowanych przez UNRRA i IRO dowiedzałam się, że znalazła się obozach DP w Niemczech: 17 października 1945 r. – DP Camp Mannheim, 11 stycznia 1946 r. – Hospital Mannheim, 16 maja 1946 r. – DP Camp Aschaffenburg, 21 maja 1946 r. – DP Hospital Heilbronn, 9 lipca 1946 r. – DP Camp Mannheim, 30 lipca 1946 r. – DP Camp Wildflecken, 2 stycznia 1947 r. – DP Camp Aschaffenburg, 10 lutego 1948 r. – DP Camp Würzburg, 27 lipca 1950 r. – DP Camp Frankfurt. Wreszcie 5 września 1950 roku trochę z poczucia obowiązku, konieczności rozwiązania problemu bezdomnych i bezpaństwowych ofiar wojny… Julię przyjęła Anglia.

Oficjalne papiery, biurokratyczne tabelki i statystyki pomagają nam znaleźć miejsca, przestrzenie w czasie, jakieś kierunkowskazy w wędrówce czyimś szlakiem, jednak nie ma tu żadnych emocji. Chociaż odcisk palca zarówno matki, jak i niemowlęcia, nawet na kopii, wywołuje dreszcz. To już prawie dotyk.

Dzięki tym, którzy zdążyli podzielić się swoimi doświadczeniami, opowiedzieć, zapisać, mam możliwość stworzenia sobie w głowie obrazu Julii w obozowych barakach, jej codziennego życia, prawie usłyszeć rozmowy podszyte strachem i niepewnością, ale też nadzieją. To, czego sama nie zdążyła przekazać, zrobili za nią inni.

Jednym z takich źródeł jest książka The Wild Place wydana w 1953 r. w Bostonie, którą znalazłam kilka lat temu w jednym z amerykańskich antykwariatów, autorstwa Kathryn Hulme – Amerykanki, dyrektorki obozu Wildflecken w latach 1945–1951 z ramienia UNRRA i IRO. Kathryn przyłączyła się do misji UNRRA już jako znana nowelistka i memuarystka, więc jej talent i umiejętność obserwacji człowieka oraz opisania tego, co widzi i odczuwa są bezcenne. Tu miałabym ochotę zacytować całą książkę, ale przytoczę tylko początek: „Nosili karty identyfikacyjne, które wskazywały, że nie należą (oni) do żadnego znanego kraju czy kontynentu, ale po prostu do miejsca wyznaczonego kompasem. OST…”.

Dla szerszej perspektywy poznania obozowego życia DP warto sięgnąć po książkę „Borders, Bombs, and… Two Right Shoes” Larissy Zaleskiej Onyshkevych. Autorka spędziła kilka lat w obozach jako dziecko, kiedy to w 1944 r. jej rodzina zdecydowała się na ucieczkę przed sowietami i jedynym kierunkiem, który mógł w bliżej nieokreślonej przyszłości dać wolność, był zachód.
Trzecią książką, która pomogła mi znaleźć się w świecie Julii, jest „Tarnished” autorstwa Lesi Annastasi Chytrej. Jak sama autorka zaznacza, książka jest w większości fikcją, jednak bohaterki i ich dzieje, miejsca zdarzeń, są oparte na wspomnieniach jej babci, która tak samo jak moja bohaterka została wywieziona i przeszła przez szereg obozów DP, zanim znalazła swój dom w Kanadzie.

Będąc w obozach w latach 1946–1948  Julia, jak tysiące innych, składała aplikacje na wyjazd do Kanady lub USA, jednak ze względu na stan zdrowia i jako że była jedynym żywicielem swojej małej rodziny, nie kwalifikowała się na pracownicę, która w zamian za nowy dom, poświeci cały swój czas i energię na pracę w nowym kraju. Dlatego opuściła niemiecki obóz jako jedna z ostatnich europejskich bezdomnych, dostając od Anglii statut European Volunteer Worker.

Kolejny, przejściowy angielski obóz był miejscem nawiązania kontaktów z powstałą kilka lat wcześniej Association of Ukrainians in Great Britain, organizacją ludzi mających podobną historię, wspierających się nawzajem i wypełniających pustkę po zaginionych lub pozostałych gdzieś za żelazną kurtyną rodzinach. Wypracowywanie swojego już miejsca do życia, wspólna praca na rzecz diaspory, pozwalały na poczucie przynależności, chociaż nikogo, chociażby z dalszej rodziny Julia w Anglii nie miała, a jakakolwiek próba kontaktu lub odszukania krewnych mogła skończyć się tragicznie, szczególnie dla tych, którzy przeżyli i zostali w sowieckiej Ukrainie.

Aby zachować i przekazać dzieciom choćby fragment swojej kultury, diaspora oddawała część swoich zarobków i po jakimś czasie udało im się kupić budynek, dziś tzw. Holland Club w Londynie. Społeczność ta stworzyła sobotnią szkołę, do której prowadzali dzieci na lekcje ukraińskiego. Miejsce to stało się też ich drugim domem.

Zastanawiam się, ilu lat potrzebowała Julia, aby koszmar obozów przestał być najczęściej i uparcie powracającym wspomnieniem? Czy udało się jej choć przez kilka lat zwyczajnie cieszyć się życiem, bez rozrywającego wewnętrznego poczucia bezsilności, wiedząc, że jej choroba postępuje?

Ostatnie dwa lata swojego krótkiego życia spędziła w szpitalu, od rana wyczekując w oknie synów, którzy odwiedzali ją po przedszkolu i szkole. Chociaż transplantacja udała się, to jednak codzienne dializy nie pozwalały wrócić do domu, jedynie czasem, na przepustki.

Kiedy dowiedziała się, że koniec może nadejść w każdej chwili, poprosiła, aby odwiedził ją ksiądz z greko-katolickiej katedry, z tej samej, którą wcześniej wspólnie ufundowali. Niestety ksiądz za swoją obecność w szpitalu i ostatnie namaszczenie zażądał zapłaty z góry…

Julia uczyła swoich chłopców szacunku do drugiego człowieka, empatii i miłosierdzia, czyli tego, czego przez wiele lat sama potrzebowała lub doświadczyła. Jedno z rodzinnych wspomnień jej syna, czas letniego pikniku na ukraińskiej Tarasivce w Weston on Trent Derbyshire, jest bardzo wyraźnym świadectwem tego, jaką była osobą. „Latem jeździliśmy na Tarasivkę. Mama, jak i inne kobiety, rozłożyła koc na trawie i ustawiła pojemniki z wcześniej przygotowanym jedzeniem. My, dzieci, biegałyśmy po całym obozie i szukałyśmy Kozaka Tarasa. Taras był również jednym z przesiedlonych po wojnie do Anglii, nieco ekscentrycznym, troszkę zaniedbanym mężczyzną, ale mali chłopcy z podziwem obserwowali tego, ubranego jak prawdziwy Kozak z książek, tajemniczego człowieka. W pewnym momencie pojawił się on tuż przy naszym kocu i bez żadnego wstępu lub przywitania powiedział mamie, że jest głodny. Mama zaprosiła go do nas i zaczęła nakładać na talerz jedzenie. Na to kobieta z sąsiedniego koca odezwała się z pogardą: „Julia, jak możesz go karmić, przecież on ci nawet <<dziękuję>> nie powie!”. Na co mama z wściekłością odpowiedziała: „A wy podziękowaliście każdemu, kto poratował was kawałkiem chleba, kiedy byliście głodni?”.

Mając taki charakter, Julia, co było do przewidzenia, postanowiła, że sakrament namaszczenia przyjmie od księdza, który pierwszy pokaże się na szpitalnych korytarzach i żadnego pogrzebu sobie nie życzy. Następnego dnia zjawił się polski rzymsko-katolicki duchowny, który przygotował Julię w ostatnią drogę.

Kilka dni później wiatr rozwiał jej prochy po budzącym się do życia, porannym londyńskim parku. Wraz z odejściem Julii chłopcy stracili dom. Przyjaciele matki, chcąc ukoić rozdarte serce siedmiolatka, kupili mu bilet do cyrku, a ojciec powiedział: „Synu, daję ci dzisiaj sznurek, możesz z nim daleko zajść albo się na nim powiesić”. I uścisnął małemu rękę… Ale to już inna historia”.

Krętą, podobno asfaltową, drogą zajechaliśmy do wioski. Tak nam się przynajmniej wydawało, sądząc po większym skupisku domów mieszkalnych, chociaż wioska zaczęła się już wcześniej. Miejsce wyglądające jak skansen, jeśli nie liczyć kilku nowych budynków. Właściwie, to wrażenie było takie, jakby wioska składa się bardziej z górek, wzniesień i dolin przyozdobionych lasem i maleńkimi poletkami niż z miejsc zamieszkania. Idylliczny zakątek, gdzie chciałoby się tylko przycupnąć gdzieś na trawie i marzyć.

My jednak na tej kanwie widzieliśmy jeszcze Julię, bawiąca się gdzieś koło jednej ze starych, drewnianych chatek, maszerującą z całą rodziną lub rówieśnikami do ocalałej drewnianej greko-katolickiej cerkiewki, w której była prawdopodobnie chrzczona. Stara część cmentarza ujawniała się tylko czubkami krzyży, cała reszta porosła tak wysokimi i gęstymi chaszczami, że nie sposób było się tam przedostać. Zeszliśmy do niższej, nowszej części i zaniemówiliśmy. Na jednym z nagrobków, z wyrytego w kamieniu wizerunku mężczyzny spoglądały na nas te same oczy, czarne, głębokie, jak oczy jego siostry Julii i szklące się łzami – jej syna, dorosłego już człowieka, stojącego nad tym grobem.

Siedzę przy stole pokrytym papierami, zapisanymi w historii dowodami niezwykłego życia zwykłej, jednej z milionów, osoby. Od czasu do czasu zerkam na Julię, uśmiechającą się z fotografii. Zza pleców dolatuje do mnie pytanie: „Co piszesz?”. „Historię twojej mamy”, odpowiadam, obracając się. Głębokie, czarne oczy spoglądają na mnie, widzę w nich i łzy, i uśmiech, a przyciszony głos stwierdza: „Jeśli ktoś może to zapisać, to tylko ty”.

Julita Hnatczak-Mahun
Toronto, luty 2020

 

Julita  Hnatczak-Mahun –ur. 1975 roku w Debrznie. Od szesnastu lat pracuje na stanowisku menagera w jednej z kanadyjskich korporacji. Absolwentka szkół polskich i kanadyjskich. Wraz z grupą przyjaciół, miłośników kultury i sztuki tworzy LATCA – The Literary and Artistic Association Canada Branch- ЛАТКА- Літературно артистичне товариство відділ Канада. Jej pasja to literatura, archiwa i pisanie. Niektóre z rozważań zostały opublikowane na ukraińskich portalach „Styk” i „Zbrucz”, a także ukazały się drukiem w „Galicyjskim Korespondencie”. Z powołania refleksjonistka. Mieszka w Toronto.

 

Kultura Enter
2020/02, nr 93–94

Stary odbiornik radiowy. Fotografie z archiwum Autorki.

Julia ma 26 lat...