ZAPOWIEDZI WYDAWNICZE. Młoda ukraińska proza
Czajnik albo najpiękniejsza dziewczynka na świecie
fragment Dzielnicy D.
Artem Czech
Z języka ukraińskiego przełożył Marek S. Zadura
Astry zamyślone, ostatnie jesienne
kwiaty, prawdziwe łzy purpurowe…
Żałośnie szeleści wiatr nad wami,
I obmywa was niebo deszczami.
Wołodymyr Sosiura
To był sierpień sześćdziesiątego ósmego, Fedir akurat wtedy skończył sześćdziesiąt lat. Był już stary, ale jeszcze w pełni sił; nadzorował cały proces wznoszenia nowego bloku, począwszy od projektu, a zakończywszy na pracach przy tynkowaniu frontowej elewacji. Wokół niego kręcili się byli i przyszli sąsiedzi, wsłuchując się w jego krytyczne uwagi, uważnie wpatrując się w jego czarne oczy, oględnie nawiązując rozmowę, tak jakby nic nie wiedzieli o jego przeszłości, jakby nie zauważali jego okropnego i niemożliwego do zaakceptowania charakteru. Choć wszyscy o wszystkim rzecz jasna wiedzieli i pamiętali.
Niegdyś Fedir był policjantem. To znaczy, używając oficjalnego języka, kolaborantem. Już we wrześniu czterdziestego pierwszego w oficerkach z chromowej skóry i w samodziałowej wyszywanej koszuli defilował po mieście, zakwaterowywał Rumunów i Włochów, organizował im wycieczki do wartych zobaczenia miejsc kozackiego kraju, a oficerom dostarczał kobiety i świninę.
Nacjonalistycznie nastawieni mieszkańcy, dla których przyjście wojowniczych Europejczyków było oczywiście od dawna wyczekiwanym wyzwoleniem od czerwonych, Fedira jednak nie zaakceptowali, pamiętając o tych ze dwóch dziesiątkach donosów, które napisał był, choć także o spranych sowieckich bryczesach i budionówce, w których niczym błazen wałęsał się był po mieście, ale przede wszystkim jednak – o wygłaszanych przez niego propagandowych hasłach, będących cytatami z prac największych przywódców miejscowego i ogólnoświatowego proletariatu. Ale i tak posadzono go już w czterdziestym czwartym. I choć przyklejono mu któryś z kryminalnych paragrafów, to już po siedmiu latach objęto amnestią. Pracuś, sumienny i oddany władzy rad, pobłądził, wdepnął nie tam, gdzie trzeba, a na horyzoncie rysowała się piąta pięciolatka: elektryfikacja kolei, rozwój gospodarczy zwycięskiego kraju, a tu w kazachstańskich stepach marnują się takie rezerwy robotnicze.
Miał bardzo liczną rodzinę.
W trzypokojowym mieszkaniu na parterze zamieszkało ich wraz z nim ośmioro. Tłoczyli się na kupie, jak w przepełnionym tramwaju. Żona, brat, dwóch synów, córka, zięć i wnuczka. Jakieś pozbijane z dykty łóżka, szmaty zamiast materacy, worki z płodami z przydomowego ogródka, puszki ze smalcem, skrzynki z narzędziami, resztki materiałów budowlanych. Wszystko to było przekładane z miejsca na miejsce, przeszkadzało, gniło i pokrywało się pleśnią oraz kurzem. Wszyscy członkowie rodziny byli poirytowani z powodu przeludnienia, oskarżali się wzajemnie o niechlujstwo, ale i tak nie udawało się im niczego zmienić.
Fedir chodził po dzielnicy w waciaku i gumofilcach, a do miasta zakładał skórzane buty ze startymi ze starości obcasami, beżowy chruszczowowski garnitur i słomkowy kapelusz. Nosił długą czarną brodę, a w ręce zawsze trzymał laskę. Nie po to, by się na niej wspierać, ale po to, by nią bić. Tłukł nią dzieciarnię, która przezywała go „policajem”.
Bali się go wszyscy. Takich jak on ludzie po prostu się boją ze względu na ich brutalną siłę i nieprzewidywalność zachowań. Fedir mógł bez powodu uderzyć któregokolwiek z sąsiadów bądź wtrącić się w zabawę dzieci, mając jakieś wypaczone poczucie sprawiedliwości i na przykład zabrać jednemu chłopcu zabawkę, by dać ją drugiemu. Tak samo wtrącał się w rodzinne sprawy sąsiadów. Motywował swoje postępowanie doświadczeniem życiowym, zdobytym dzięki swoim tragicznym losom. Swą małżonkę Tetianę – kobietę bladą i pożółkłą jak żołnierski płaszcz – trzymał krótko. Wszystkie domowe problemy spadały na nią. Fedir natomiast jak prawdziwy „gospodarz domu” poświęcał się sprawom społecznym, takim jak choćby: zorganizowanie węgla do kotłowni lub wywozu śmieci, sądy ludowe, w których był pełnoetatowym ławnikiem, niekończące się zbiórki pieniędzy wśród sąsiadów na jakieś remonty, organizacja wieców aktywistów pod klatką schodową, skargi do komitetu rejonowego partii i obowiązkowe odwiedziny w słynnym budynku „Karłuchy” w celu złożenia sprawozdań swoim opiekunom noszącym chabrowe patki.
Starzy ludzie mówili, że swych synów – Hryszy i Saszy – Fedir nie lubił. Do tego stopnia, że nawet ich nie bił, a tylko szybko przegonił z mieszkania, podobnie jak swojego brata. Choć ten ostatni chyba się ożenił i wyprowadził do Smiły. Za to szaleńczą miłością kochał córkę Halę i wnuczkę Zoję. Zięcia nie zauważał, traktując go jako coś tymczasowego, choć ze wszystkich członków rodziny to on najwięcej dokładał się do rodzinnej kasy.
Hala była małomówna i stanowcza, mocno zbudowana, zawsze strzygła się krótko i tak samo jak mężczyźni ciężko pracowała w kombinacie płyt drewnopochodnych. Przez całe swoje świadome dzieciństwo była córką „policaja”, dlatego do ojca odnosiła się z chłodnym szacunkiem. Jego odsiadka, przypadająca na ważne dla jej rozwoju lata, odcisnęła się na charakterze Hali. Bracia niezbyt zwracali uwagę na jej płeć i w trudnych powojennych latach musiała harować tak samo jak oni.
Kiedy na początku lat siedemdziesiątych Hrysza i Sasza wyjechali – chyba gdzieś na Syberię – tam, gdzie są złoża gazu ziemnego – Fedir przekazał nadzór nad budynkiem córce. Zapewne coś przeczuwał.
– Halu – powiedział wówczas Fedir – bierz sprawy w swoje ręce. Jestem już stary i długo nie pociągnę, twoja matka jest już całkiem ślepa, tak jak kret, a twój mąż – to po prostu ćpun i nie ma z niego żadnego pożytku. Dlatego bierz się za to, dasz radę. I troszcz się o Zoję, bo to najpiękniejsza dziewczynka na świecie.
I wtedy umarł.
A potem zmarła matka. Niewidoma, wycieńczona długimi latami przepełnionymi strachem i smutkiem, cały czas przesiadywała przed klatką, zasnęła i już się nie obudziła.
W następnym roku zmarł mąż Hali. Wątpliwe, czy był ćpunem, a przynajmniej nie ma na to żadnych dowodów. Sąsiedzi szanowali go i lubili, był spokojny i życzliwy, zawsze i wszędzie musiał robić coś pożytecznego. W pracy, w domu bądź w warsztacie, na który zaadaptował jedno z piwnicznych pomieszczeń. Ale jakoś szybko warsztat zlikwidował, poddał się, schudł. W ostatnich miesiącach w ogóle nie wychodził ze szpitali. Ktoś – oczywiście niebezpodstawnie – podejrzewał, że ma raka, ale diagnozę postawiono inną. Coś z nerwami i wątrobą – zapewne ze względu na żółty kolor skóry. Zmarł w taksówce. Wracał ze szpitala, skrzywił się, poprosił kierowcę, by ten się zatrzymał. Kiedy kierowca zahamował, on rozpłynął się niczym lody śmietankowe w upalny dzień.
Już po jego śmierci sąsiedzi doszli do wniosku, że ten szereg zgonów – to na pewno nie jest nic innego jak rodzinna klątwa, mroczna i nieusuwalna jak stary marynarski tatuaż. Podobno to kara za Fedirowe „policajstwo”: cała jego rodzina po kolei teraz odejdzie w niebyt. Między sobą spekulowano i o mało co się nawet nie zakładano, kto będzie następny. Na przykład Serhij spod sześćdziesiątki obstawiał trzynastoletnią Zoję. Ewa Borysiwna jakoś odczuwała swoją frontową intuicją, że następna umrze Hala. Ktoś – chyba Maryna Iwaniwna lub jej mąż Hrysza – wspominał o nieuniknionych tragicznych wieściach z Syberii, gdyż maszyny w fabrykach nie budzą obecnie zaufania i zrobione są tandetnie.
– Zazgrzyta – i już nie ma. Ani maszyny, ani człowieka.
To pewne, tak przecież twierdził Hrysza, a on zna się na technice, bo kiedyś pracował przy budowie czerkaskiej tamy.
Ale nikt więcej nie umarł. A Zoja przeszła tylko zapalenie płuc.
Hala zdecydowała się więc wrócić do swego rodowego nazwiska.
Mieszkały we dwie – matka z córką. Na ile jestem w stanie ocenić, to ich wspólne życie było pełne wzajemnego szacunku i nietypowej wzajemnej miłości dwóch samotnych osób – matki i córki.
Już od dzieciństwa cała rodzina zawzięcie wpajała Zoi, że ona jest wyjątkową dziewczynką, piękną, mądrą, najładniejszą na świecie, naszą księżniczką, naszym aniołeczkiem.
Dorósłszy z mocnym przeświadczeniem o swojej wyjątkowości, Zoja nie miała łatwego charakteru. Była nazbyt wyniosła i nieco przemądrzała. Mając tłuste, prawie bezkształtne ciało i nieładną twarz, nie mogła znaleźć przyjaciół, a towarzystwa miejscowych dzieci unikała. Drażniła ją ich zbytnia otwartość i wesołość. A już później tak samo było z mężczyznami. Chyba wystarczała jej matczyna miłość.
Własnych dzieci Zoja, oczywiście, nie miała. Nie chciała, a i wiązać się z jakimiś tam facetami także nie miała zamiaru. Na swojej drodze spotykała spokojnych i bezbronnych, powolnych i narwanych, czułych i wrażliwych mężczyzn, ale żaden z nich nie był wyjątkowy. Zajście w ciążę z przygodnie spotkanym nosicielem przypadkowych genów uważała za bezsens. Chociaż Katia, sąsiadka z pierwszego piętra, tak właśnie zrobiła. Swego syna, Henę, nazwała po swoim ojcu. Czarujący bobas, miły i dociekliwy, lubił ludzi i unikał niebezpieczeństw. Zoja szanowała wybór sąsiadki, ba, nawet więcej, spełniała się w dziwnym, dotychczas nieznanym jej odczuciu miłości do dziecka.
Tak się złożyło, że Hena większość swego czasu spędzał u Katorżnych: tam jadł, nierzadko nocował, bawił się w swoje dziecięce zabawy, odnajdując frajdę w obcowaniu ze zwykłymi przedmiotami. Na przykład nie odstępował od starego, elektrycznego, niemieckiego czajnika. Wlewał do niego wodę, zagotowywał, wylewał, parząc przy tym swą delikatną skórę. Znów wlewał. I tak w kółko. Czajnik peszył go, jak filozoficzny kamień, omamiał niczym Święty Graal. Zresztą, ten czajnik, marki AEG, taki właśnie był. Filozoficzny i święty.
Zoja pokochała małego – nieoczekiwanie i o wiele mocniej niż się spodziewała. To ją drażniło i dziwiłoniczym nieplanowana ciąża. Nieraz kupowała małemu ubranka, zabawki, cukierki i artykuły plastyczne. Hena był czuły i wdzięczny, za zabawki dziękował, jakiś czas bez entuzjazmu bawił się nimi, by nie urazić darczyńcy, ale z czasem nawet nie zbliżał się do nich, tak naprawdę ciesząc się jedynie obcowaniem z czajnikiem.
– Co w nim jest takiego wyjątkowego, Hena? – dziwiła się Zoja – Mógłbyś mi to powiedzieć?
Hena opowiadał o nim śmieszne i straszne historie, wymyślając rozmaite przygody, które mu się przydarzały. Mówił o ludziach i zwierzętach, które czajnik spotkał na swej drodze. Fantazjował na temat jego wyjątkowości, na przykład mówił, że czajnik spełnia życzenia, może nieoczekiwanie znikać i pojawiać się w różnych miejscach, że w tym właśnie czajniku czarownice warzyły swe zioła, a rycerze brali go ze sobą na wyprawy, aby w czasie krótkich popasów pić z niego deficytową herbatę Darjeeling.
Od czasu do czasu Zoja zabierała Henę na spacery. Długo błąkali się po ulicach Czerkas, wstępując na zaciszne skwery w poszukiwaniu kasztanów i kapsli po piwie, chodzili bulwarem, liżąc lody i wystawiając bladą, zimową skórę na działanie ciepłych, słonecznych promieni, bywali w parku, gdzie kolega z klasy Zoi, Sania, był ochroniarzem, choć także oprowadzał po nim wycieczki, szczegółowo opowiadając, jak kiedyś złapano tu na wędkarski haczyk zająca bądź też jak łamie się tu szczęki wrogom. Czatowali na spadające gwiazdy, obserwowali okoliczne zaułki, gdzie królowały namiętność i agresja, wymyślali zabawy i niby to prawdziwe historie, w których zawsze kindżały pozytywnych bohaterów okazywały się dłuższe od tych rozbójniczych i w których bohater pozytywny zawsze wbijał swoją broń, aż po samą rękojeść, w brzuch rozbójnika. I było wiele krwi, i było wiele radości ze zwycięstwa, i było wiele miłości, którą ofiarowywały piękne księżniczki w zamian za wyzwolenie z ciemnych lochów. Chodzili również nad Dniepr, aż pod cukrownię, skąd dobrze było widać dźwigi portu towarowego, łowili rzeczne omułki i w tajemnicy przed wszystkimi innymi piekli je w ognisku, które rozpalali z wyschłych oczeretów. Chodzili do teatru lalek, w którym szmaciani bohaterowie wywoływali śmiech i łzy. Chodzili do ogrodu zoologicznego karmić pierniczkami niedźwiedzia Saszę, i już wszystkie bileterki znały Henę z widzenia i nie kasowały go za wejście, ale w zamian opowiadały straszne historie o jakimś innym chłopczyku, którego za jakieś dziecięce przewiny zjadł tenże Sasza.
Nierzadko zdarzało się, że Zoja broniła małego przed napadami ze strony sąsiadek, jak przed stadem suk, oszczenionych przed paroma dniami. Na przykład przed Ziną spod pięćdziesiątki czwórki, aptekarką Nelą albo przed starą ścierwojadką Henerałową, która przeżyła trzech mężów i miała mocne postanowienie, aby przeżyć czwartego. Zaszczuwanie dzieci na podwórku już od dawna stało się swego rodzaju rywalizacją między dorosłymi. Cudzych dzieci tu nie było, tak więc po grzbiecie można było oberwać od kogokolwiek. Ciąganie chłopców za uszy, a dziewcząt za warkocze stało się dobrą tradycją, a poniekąd i rozrywką: po dzieciach nie można spodziewać się przecież niczego dobrego. Są hałaśliwe, brudne i agresywne. Ale potem one nabiorą sił i odwagi, i będą mścić się, przelewając starczą krew. Tak było też z Henerałową, którą na początku lat dziewięćdziesiątych uczniowie po prostu skopali na śmierć. Ale czwartego męża i tak przeżyła.
Zoja, wchodząc w rolę matki i podlizując się, z zapałem zaangażowała się w proces wychowania i zaczęła planować przyszłość małego, rozważnie wybierając dobre wykształcenie, jakie ma zdobyć albo wyszukując mu znanego trenera sztuk walki – co najmniej sportowca klasy mistrzowskiej, a najchętniej to złotego medalistę, choć w ostateczności może być także i inny medalista… srebrny lub brązowy. Przypominając sobie dawnych kolegów z klasy, tych, którzy zdecydowali się robić pedagogiczne kariery, natrętnie wydzwaniała do nich, wypytując o szkoły i licea, o dziecięce zespoły i drużyny, w których wykuwały się przyszłe kadry nauki i wielkiego sportu.
A potem Hena poszedł do szkoły, choć do tej, którą wybrała mu jego matka. Niedaleko od domu, ze świetlicą i z przeciętnymi wymaganiami wobec uczniów.
Zgodnie z normalnym porządkiem rzeczy, Hena oddalił się od Zoi. Wydoroślał, znalazł sobie kolegów, zainteresował się nauką i bronią, pokochał telewizję i koleżankę z klasy Anżelę.
To był pochmurny wrzesień, zimna woda lała się z nieba ciężkimi strumieniami. Ludzie, którzy mieszkają na parterze, wiedzą, że tam na dole złą pogodę odczuwa się o wiele bardziej: nie tylko widzisz groźne, ciężkie chmury, mokre drzewa i takież ptaki, które chowają się pod blaszanymi daszkami i betonowymi stropami, ale widzisz też przechodniów, których deszcz złapał w połowie drogi, spienione kałuże, ogarnięte smutkiem i wilgocią brudne liście i czarną ziemię, w którą bezdźwięcznie wsiąka ten deszcz. Tam na dole niepogoda wydaje się wieczna, przejaśnień nie widać. Wtedy dopadają cię dołujące myśli, niby smutek i ulewa, wszystko to, co los zostawił ci w spadku. Jaki jest sens bycia najpiękniejszą dziewczynką na świecie, kiedy tuż przed trzydziestką masz nieciekawą pracę i nie masz przyjaciół? Masz mnóstwo wolnego czasu, ale nie masz czym go wypełnić. Kiedy wszystkie dzieci wokół nie są twoje, a mężczyźni rozmawiają przeważnie o swoich chorobach i bohaterskiej przeszłości.
W końcu, umęczona mrokiem i wilgocią, Zoja poszła do sąsiadki Katii. Niby to, by wesoło i niewymuszenie po sąsiedzku zaproponować pomoc.
– Jeśli Henkę trzeba odebrać ze szkoły – powiedziała – albo gdzieś zawieźć, bo ja wiem, no tam, do przychodni czy na zajęcia, to powiedz?
– Henka nie chodzi na zajęcia – oschle odpowiedziała Katia.
– No, to będzie chodził. Sztuki walki bądź też pływanie – fałszywie uśmiechnęła się Zoja.
– Wiem, do czego pijesz – odpowiedziała Katia.
Chyba w jej życiu pojawił się mężczyzna, chyba on tankował.
Zoja postała chwilę w przedpokoju, przeciągnęła ręką po dziecięcych rzeczach wiszących na haczykach, pożyczyła miłego dnia i poszła.
Pewnej środy czekała na Henę obok żelaznej szkolnej bramy: stała, z opuszczoną głową, zaciskając pięści w kieszeniach płaszcza, niczym szykując się do ulicznej walki. Hena zobaczył ją przez okno, długo nie odważył się wyjść, prawie godzinę przesiedział na sali gimnastycznej, od czasu do czasu spoglądając w okno i w końcu upewniwszy się, że Zoja sobie poszła, wypadł na dwór. Ona stała tuż obok szkoły, pod daszkiem, miło się uśmiechała i zacierała ręce. Rzuciwszy na nią krótkie, jak to u dziecka, speszone, ale jednocześnie przeszywające spojrzenie, pobiegł w przeciwną od domu stronę.
Wieczorem Zoja długo siedziała na łóżku, po turecku, w malutkim pokoiku. Deszcz zalewał okna i stukał po gzymsie, z dworu słychać było krzyki przemoczonych sąsiadów, którzy śmiejąc się jak oszalali biegli od przystanku do swoich klatek, nakrywając głowy torebkami lub teczkami. Pod oknami spacerowała Ewa Borysiwna, stara frontówka, z czerwoną chińską parasolką. Trzymając pod rękę swojego męża, co chwila zatrzymywała się przy klombach i uważnie przyglądała się aksamitkom i astrom.
W pokoju smętnie buczał telewizor, z kuchni dochodził zapach smażonej cebuli. W powietrzu unosiły się cienkie smużki dymu.
– Wiesz, mamo – powiedziała następnego dnia – wyjeżdżam.
– Daleko się wybierasz? – nie podnosząc wzroku znad naleśników, zapytała Hala.
Zoja nie odpowiedziała, nalała sobie kompotu, polała naleśniki konfiturą, chwyciła talerz i filiżankę, wypadła z kuchni.
Dalekie i nieznane miasta nierzadko ratują los i pomagają wyzwolić się z ciężkich i zagmatwanych sytuacji. Nowe światy i nieznani ludzie często dają drugą szansę, chroniąc od prawdziwych smutków lub od prowizorycznego odseparowania się. Samoloty i pociągi dawno zastąpiły homeopatię i zamknięte zakłady lecznicze. Najważniejsze – zdążyć na czas zabrać rzeczy.
Najważniejsze – zabrać tylko niezbędne i nie zabierać niczego zbytecznego.
Najważniejsze – wszystko przemyśleć.
Najważniejsze – ocenić ryzyko i szanse.
Najważniejsze – nie pogubić się i nie zapomnieć zapisać wszystkich numerów telefonów.
Dwa dni później Zoja zwolniła się z pracy, spłaciła drobne zadłużenia, wycofała oszczędności, kupiła w Junosti walizę, wsiadła do pociągu i wyruszyła na wschód.
Piętnaście lat nikt jej nie widział. Rozpłynęła się w kilometrach i granicach, jak upajające zapachy dziegciu rozpływają się w gorącym stepowym powietrzu. Tak znikają samotni bądź nieszczęśliwi ludzie, tak gubią się ci, którzy nie mają nic do stracenia, ale mogą coś zyskać.
Oczywiście pojawiały się pytania, domysły, rozchodziły się plotki. Początkowo Halę dopytywano o córkę, taktownie pomijając jednak temat mężczyzn i dzieci.
– Jak się ma, gdzie jest?
– W Kirowie – odpowiadała Katorżna – Wybiera się za mąż.
Komu innemu mówiła, że Zoja jest w Kalininie i pracuje w przedsiębiorstwie przemysłu zbrojeniowego.
– To tajne, zamknięte miasto – wieloznacznie podkreślała.
– Kalinin? Zamknięte? Coś wam się poplątało.
– Może i nie Kalinin – zastanawiała się Hala – Wiem, że u niej wszystko jest w porządku. Jest szczęśliwa i to jest najważniejsze, nieprawdaż?
To był żelazny argument. Szczęściem mogli pochwalić się tylko nieliczni, chociaż dla przemysłu zbrojeniowego pracowała większość.
Tak minął rok, potem trzy, dziesięć… Hala mieszkała sama, miała co nie miara kłopotów i nie miała czasu, by się zamartwiać, samotnością się nie przejmowała, a starości nie dostrzegała.
Co chwila pogrzeby i wesela, prace remontowe, przyblokowe ogrodnictwo, strajk śmieciarzy, nowi sąsiedzi ze swoimi nowymi porządkami – każdego koniecznie trzeba było sprowadzić na właściwą drogę i zmusić, by szanował tutejszy porządek. Nowe drzwi i nowe instalacje wodociągowe, świeża farba i niestężały beton, wałęsające się psy i zbłąkani alkoholicy, lekarze z przychodni rejonowej i zlecenia z „psiarni”, a tu pod drugą klatką znów bijatyka, podwórko przeciw podwórku, syn sprzątaczki nakradł, nakradła też sama sprzątaczka, u nieszczęsnego Wasyla Leonidowycza wykryto raka. Starzy chorują, młodzi rodzą.
A potem – nowe państwo, młode i zmęczone, jak wczorajszy jeszcze sztubak na unitarce. Nowe prawa, stara tradycja. Ktoś z nowo przybyłych cały czas stawia swoje volvo na polskich numerach pod oknami.
Czas płynął szybko. Ludzie zmieniali nazwiska i zawody. Kasztany i akacje zrównały się z dachem i porysowały szyby okienne na górnych kondygnacjach. Kamienie domina coraz głośniej stukały o obity blachą stół, chrypliwie buczały hale zakładów i fabryk, wydychając niebezpieczny czerwonoszary dym, podobny do chmur w zachodzącym słońcu. Suchowieje zamiast burz, zdrada zamiast miłości, owoce zamiast kwiatów. Ulice stawały się szersze, a życie krótsze. Kola, sąsiad z góry, się przekręcił, Hena poszedł do wojska, a Serioża i Artiomka do szkoły. Zaś Ludoczka wreszcie urodziła.
Zoja wróciła w piątek, po obiedzie.
Znacznie chudsza, krótko ostrzyżona, posiwiała, upodobniła się do matki. Ubierała się też podobnie: długie bawełniane sukienki na ramiączkach lub dżinsy, kardigany dziergane na drutach. Z sąsiadami się nie bratała, pracy nie szukała. Siedziała w mieszkaniu, z bloku prawie nie wychodziła, przygarnęła kota, rankiem wyprowadzała go na dwór, przywiązawszy kwiecisty pasek od płaszcza do jego szyi. Nawet pod koniec sierpnia, kiedy bodajże wszyscy mieszkańcy bloku powynosili na ulicę stoły z jedzeniem, aby świętować jego trzydziestolecie, Zoja obserwowała to wszystko z okna.
Wtedy zebrało się do kupy z pół setki sąsiadów. Mieli o czym rozmawiać i za co wypić. Bracia Katorżni przyjechali aż z Irkucka. Wielcy, powolni, z siwymi kosmatymi brodami, z których jak zawsze wystawały pióra i żółta trawa. Strasznie szastali emeryckimi oszczędnościami i dziwili się, że w sklepach nie chcą przyjmować rubli. Ktoś tam przyjechał z innych rejonów, rozejrzał się, rozpoznał znajome miejsca, zauważył dawne dziecięce malunki na budynku i wycięte na drzewach wyznania miłosne. Wydawało się, że do stołu podleciały nawet dusze umarłych, tych, którzy mieszkali w tutejszych ciasnych mieszkaniach albo tylko dożywali w nich swych dni, tych, o których można powiedzieć albo coś dobrego, albo nic, oprócz prawdy.
Tego jasnego i ciepłego wieczora Zoja stała w swoim pokoju. Na krok odsunęła się od okna, ale uważnie śledziła ruchy znajomych i nieznanych jej ludzi, którzy całe życie stracili na rzeczy pozbawione treści, długi i zobowiązania, na fałszywe przywiązanie do monotonnej pracy w zakładach chemicznych, na wycieczki za miasto i rodzenie dzieci, na więzienia i uzależnienie się od alkoholu.
To, co najbardziej ją interesowało, choć jednocześnie wywoływało w niej lęk, to przypadkowe spotkania z sąsiadami i dawnymi kolegami z klasy, wiadomości o śmierci i emigracji, zapachy i widoki, cudze dzieci i znajome drzewa, które wyrosły w czasie jej nieobecności. A jak to wszystko się pozmieniało. Ulice, budynki, sklepy, ubrania, język, dźwięki za oknem – i to tak ją drażniło, jakby ktoś obcy w jej mieszkaniu zrobił remont i poprzestawiał po swojemu meble.
Dopiero wieczorem, kiedy głosy stały się cichsze, a pieśni śpiewane przez starych wypełniła rozpacz, kiedy zmierzch szarym jedwabiem spowił podwórka i budynki, kiedy każdy nieboszczyk został już wspomniany, a zdrady i obrazy odpuszczone, kiedy ciemne i ciepłe powietrze oraz tanie mocne wina wystarczająco nasyciły krew wszystkich obecnych, wtedy Zoja zauważyła pod oknami wysoką sylwetkę w wojskowym mundurze pogranicznika. Postać energicznie gestykulowała, jakby o coś pytając, niby zapraszając, wzywając. Wtedy rozpoznała w opalonym mężczyźnie z wielkimi ustami tego dziwnego chłopczyka, który odciął się od niej na szkolnym podwórku.
W pośpiechu narzuciła kurtkę i wyszła na dwór. W mroku wlazła na wujków Katorżnych. Oni wymachiwali brodami, z których wylatywały kawałeczki szynki i pestki arbuzów i proponowali swojej krewnej, by wypiła razem z nimi za taki cudowny wieczór. Ktoś pociągnął ją za rękę, poznał, chciał objąć i porozmawiać o tym wszystkim, i to natychmiast. Stary Mykoła Artemowycz, mąż frontówki, wcisnął w dłoń Zoi niedopałek. Ona siłą przebiła się przez kółko podnieconych sąsiadów i pobiegła do starej kotłowni. Roześmiana, z niedopałkiem w ręce, zatrzymała się, szukając wzrokiem w gęstym zmroku sylwetki w wojskowym mundurze.
– Wiesz, – nieco później opowiadała, nalewając Henie wrzątku – ten oto czajnik mój pradziadek Fedia ukradł pewnemu Włochowi. Nazywał się Claudio, wkroczył wraz ze swoją dywizją do miasta od strony obecnej dzielnicy Południowo-Zachodniej. Jakiś czas mieszkali w budynku, na miejscu którego obecnie stoi Kooperator. Dziadek im się przysłużył, podrzucał kobiety i świninę, a ten Claudio miał elektryczny czajnik, który wygrał w preferansa od niemieckiego oficera, jeszcze pod Tarnopolem. Mój dziadek ukradł go razem z trzewikami. Potem jego jednostka ruszyła na południe, ale dziadek pozostał przy dowództwie. Te trzewiki podbite siedemnastoma ćwiekami nadal stoją w piwnicy. Jeśli chcesz, mogę ci je sprezentować. Będziesz ukraińskim chorążym we włoskich trzewikach.
Hena nie odpowiedział. Zresztą za pół roku i tak miał zostać oficerem.
Artem Czech
Tekst przetłumaczony przez Marka S. Zadurę
Zredagowany przez Hannę Abramowicz i Andrija Sawenecia
Książka pt. Dzielnica D. ukaże sie w wydawnictwie Warsztatów Kultury w Lublinie (w serii Wschodni Express) w tym roku.
Artem Czech (właść. Artem Czerednyk, ur. 1985 w Czerkasach) – ukraiński pisarz, z wykształcenia socjolog. Autor książek prozą: „Tego nie znajdziecie w Yandex” (2007, zwycięstwo w konkursie „Miejska powieść młodzieżowa”), „Kynia” (2007), „Atlas anatomiczny. Ciężko być żabą” (2008), „Plastyk” (2008), „Doc 1” (2009), „Niebieskie drzwi po lewej” (2009), „Różowe syropy” (2012) oraz non-fiction: „Historia motosportu na Ukrainie” (2013), „Awesome Ukraine. Interesting Things You Need To Know” (2017, we współautorstwie). Redaktor naczelny projektów „94 dni. Euromajdan oczami TSN” (2014) oraz „Wojna oczami TSN” (2015). W okresie od maja 2015 do lipca 2016 roku pełnił służbę w szeregach Sił Zbrojnych Ukrainy. W ubiegłym roku otrzymał Nagrodę Conrada, a za „Punkt zerowy” (wyd. w przekładzie Marka S. Zadury w serii Wschodnie Express w Warsztatach Kultury w Lublinie) został nominowany do tegorocznych nagród: Nagrody Angelus i Nagrody Kapuścińskiego 2020.
Kultura Enter
2020/02 nr 93–94
"Za kilka lat na tych grimpenmirowskich miejscach wyrośnie nowa dzielnica. Industrialny wyrodek, koszmarny przykład radzieckiej urbanistyki. Zakłady, fabryki, kombinaty, spółdzielnie, warsztaty i długie, jak składnica wagonów, baraki. Ale z czasem, począwszy od połowy lat sześćdziesiątych z ziemi zaczną wyrastać ceglane pudełka, w których zamieszka cała ta robotnicza masa, czarna od zmęczenia, z zagładą w niedowierzających niczemu oczach" - fragment "Ewuszki" z "Dzielnicy D." A. Czecha w tłum. Marka S. Zadury. [Fot. Domena publiczna].