Strona główna/ZAPOWIEDZI WYDAWNICZE. Moskwicz

ZAPOWIEDZI WYDAWNICZE. Moskwicz

Ołeh Sencow
Z języka rosyjskiego przełożył Bohdan Zadura

Opowiadanie z najnowszego tomu Marketer, przeł. Bohdan Zadura, red. Andrij Saweneć, Aleksandra Zińczuk, wyd. Warsztaty Kultury w Lublinie, 2020 (premiera: początek sierpnia).

Urodziłem się latem, w 1976 roku. Tak przynajmniej zapisano w moich dokumentach. Samego momentu przyjścia
na świat nie pamiętam, co zresztą nie jest niczym dziwnym. W tych narodzinach, jak w każdych, był element cudu. Kiedy praktycznie z niczego zjawia się najpierw coś niezrozumiałego, jeszcze nie ukształtowanego, z czego stopniowo wyrastają nowe elementy – organy, które poprzedzają ostatecznie ukształtowane stworzenie. W której dokładnie chwili w całą tę ukształtowaną istotę wkracza życie, nie wiadomo. Od samego początku, od pierwszej kropli gorącego płynu, a może dopiero w finale, albo w ogóle gdzieś w środku procesu.

Kiedy dokładnie to się stało, nie wiedziałem, nie pamiętałem. Starsi, których potem pytałem o to, też nie wiedzieli i nie pamiętali. Tu była pewna zagadka, ale o tym zacząłem myśleć dopiero po latach, nocami, kiedy nie mogłem długo zasnąć w swoim pomieszczeniu. Ale wtedy, od razu po narodzeniu, nie specjalnie się nad tym zastanawiałem – po prostu czułem się żywy, kiedy pierwszy raz wytoczyłem się na ten świat, zobaczyłem słońce i poczułem jego ciepło. Odczucie i świadomość tak mnie wypełniły, że nie mogłem myśleć o niczym innym. Żyłem! Po prostu lśniłem ze szczęścia, w pierwszy dzień swojego życia, w dalekim siedemdziesiątym szóstym, kiedy stałem w długim rzędzie takich samo nowo narodzonych jak ja na wielkim placu fabryki AZLK. Dopiero potem poznałem nazwę miejsca, gdzie się zjawiłem, choć dotąd nie wiem, co znaczą te litery wypisane na moim przodzie. Przecież nie potrafię czytać, bo jestem samochodem i nazywają mnie Moskwicz. To słowo mi się spodobało, jak i mój kolor – czerwony. Jaskrawy, ale trochę ładniejszy niż wszystkich innych, które stały obok mnie w tym rzędzie. Nie wiedziałem, że słowo „czerwony” pochodzi od „piękny”, ale czegoś takiego się domyślałem, nawet potem, kiedy spotykały mnie samochody takiego samego koloru, byłem pewien, że mój odcień czerwonego ładniejszy jest od wszystkich innych czerwonych.

Kolor nie był jedyną moją zaletą. Jeszcze błyszczące chromowane klamki, wstawki i listwy, którymi lśniąc dumnie przejechałem pierwszy kilometr po terenie wielkich zakładów. Próbowali mnie, sprawdzali jak konia na jarmarku. Nie wykazywałem wad, płynnie nabierałem prędkości, dobrze wchodziłem w zakręty, miękko, ale pewnie hamowałem. Podczas tej krótkiej jazdy zobaczyłem bezlik swoich krewnych. Wszystkich ich też nazywali moskwiczami, otóż to nie moje imię, to nazwisko. Zauważyłem, że niektórzy różnią się ode mnie. Jacyś duzi – zamiast tylnego rzędu siedzeń i bagażnika mieli budę. To przyszli robociarze, będą wozić ciężary i niczego prócz tych nudnych ładunków i brudnych pudeł nie zobaczą. Inni byli bardziej podobni do mnie, ale odróżniali się szczegółami: kształtem reflektorów, klamek na drzwiach, a najważniejsze – brakiem chromów. Tym sądzone było wożenie pasażerów, ale oczywiście nie tak ważnych i wysoko postawionych jak mnie. Były też podobne do mnie jak dwie krople wody samochody, bliźniaki – uważałem ich za swoich rodzonych braci – a wszystkich innych za dalekich krewnych. Co nas czekało dalej, nie było wiadomo. Ale swojej osobistej błyszczącej jak chrom przyszłości byłem pewny. Nie mogłem sobie wyobrazić, jaka ona dokładnie będzie, przecież wiedziałem jeszcze zbyt mało – ale bez wątpienia widziała mi się ona nie tylko piękna, ale i wielka!

Już pierwszego dnia swego życia wraz ze swoimi braćmi dowiedziałem się, czemu tak różnimy się od innych samochodów na tym placyku. Byliśmy wersją eksportową, czekała nas zagranica, dlatego i napisy na nas były w obcym języku. Ja ani w ojczystej ani w obcej mowie czytać nie potrafię – ani teraz, ani tym bardziej wtedy. O zagranicy nam mówił ogromny kamaz – ciężarówka, która wjechała na nasze podwórze i została tu na noc. Pół nocy pytaliśmy o wszystko tego trzyletniego pogromcę szos, który wydawał się nam, dopiero co wyklutym malcom, starym dziadkiem. Zrobił na nas wrażenie nie tylko jego wiek, ale i ogromne rozmiary, i – najważniejsze – opowieści. O szerokich nieskończonych trasach, bakach pełnych benzyny, dalekich krajach, a także o morzu, które on widział tylko raz, jednak zapamiętał na całe życie. Nas wszystkich tak zachwyciły te historie, że długo nie dawaliśmy ciężarówce zasnąć. Zresztą, zmęczywszy się naszym hałasem, wyjawił, że wkrótce wielu z nas sami wszystko zobaczą, choć oczywiście nie wszyscy – wszystkich naraz on zabrać nie może. I dodawszy, że jutro czeka go długa i ciężka trasa, kamaz zasnął. Bracia po takich wieściach długo nie mogli się uspokoić, omawiali to, co usłyszeli, i starali się zgadnąć, kto jutro pojedzie pierwszy. Ja nie brałem udziału w tej próżnej gadaninie – wiedziałem, że będę wśród tych szczęśliwców, bo przecież jestem nie taki jak wszyscy, to widać nawet po kolorze. Resztkę gwiezdnej nocy spędziłem na marzeniach o dalekiej i przepięknej zagranicy, gładkiej jak lakier szosie, smacznej benzynie. Jeszcze chciało mi się jak najszybciej wypróbować, co to takiego automyjnia, o której opowiadał kamion: jeszcze nie zdążyłem się pobrudzić, ale mnie już korciło, by szybciej się umyć, stać się starszym, choćby nawet o jeden brudny dzień. Przed świtem wreszcie zasnąłem, i śniła mi się droga do morza – chociaż bardzo niejasno uświadamiałem sobie i pierwsze, i drugie. Kiedy się zbudziłem, kamaz już odjechał, zabrawszy ze sobą z dziesięciu moich eksportowych braci z drugiego brzegu placyku. Zmartwiłem się, ale nie bardzo – błyszcząca przyszłość odkładała się na jeden dzień, maksimum. Jutro zabiorą i mnie z moimi sąsiadami, i jeszcze przegonimy tych wyrywnych. Nawet chciałem, żeby ten samochodowóz się przewrócił, ale potem się rozmyśliłem: życzyć zła bliźniemu swojemu, a tym bardziej jednotaśmowym braciom – to grzech nawet dla samochodu. Jednak po mnie nie przyjechali ani następnego dnia, ani następnego tygodnia, ani następnego miesiąca. Przez ten czas zdążyliśmy się i zasmucić, i zwątpić, i sto razy między sobą się pokłócić, i tyle razy potem się pogodzić. Nikogo więcej nie wywozili, za to stale zjawiali się nowi bracia i krewni. I my, jako już starsi, przekazywaliśmy malcom historię tego kamaza, często plącząc się, coś zapominając, albo przeciwnie – wymyślając. Nie za bardzo nam wierzyli. Spowodowane to było plątaniną naszych opowieści, albo naszym brakiem umiejętności przekonywania. Każde słowo, które wyszło wtedy niespiesznie z ust tego pogromcy szos, w naszym wykładzie od razu traciło swoją prawdziwość i wagę. Jak na złość ani sam kamaz, ani jego wielkogabarytowi bracia tu się nie pojawiali, żeby jeśli nie odwieźć nas w szczęśliwą zagranicę, to przynajmniej potwierdzić nasze wypowiedzi, które teraz bardzo przypominały bajki. Tylko jakieś mniejsze ciężarówki i samochody osobowe przynosiło na nasz plac. Wszystkie one były miejscowe, fabryczne, nigdzie szczególnie daleko nie jeździły, ale też zadawały się z nami niechętnie. Nie miały czasu, pracowały – niezwykle będąc z tego dumne – chociaż może tylko okazując to nam, niemającym zatrudnienia. Żeby zademonstrować swoją ważność, czasami zatrzymywały się w pobliżu naszych rzędów. I zarozumiale zadzierały maskę, że nawet człowiek musiał wyjść, żeby namówić je, by jechały dalej. Mówili, że trafić za granicę – to oczywiście fajnie, ale tak się szczęści daleko nie wszystkim, a żyć i pracować można wszędzie, nawet tutaj. Wielu z naszych się wtedy zamyślało, ale ja byłem twardy i bezkompromisowy w dążeniu do swego marzenia. Mnie czeka tylko zagranica i ciekawe szczęśliwe życie tam!

Wszystko stało się niespodziewanie i zwyczajnie, jak zawsze zdarza się w życiu, a szczególnie z ważnymi wydarzeniami. Jacyś ludzie zaczęli wsiadać do moich braci i gdzieś wyjeżdżać. Najpierw wszyscy się przestraszyli, a niektórzy z tych, których wywozili, nawet trąbili – czy to ze strachu, czy na pożegnanie. Ja wtedy jeszcze słabo rozróżniałem ludzi – nie to co samochody, lecz niedługo wszystko przecież zrozumiałem, że ludzie przychodzą jedni i ci sami, w kółko, i prawdopodobnie, że szybko pojadę i ja w ślad za innymi. Cieszyłem się, choć i bałem, i chciałem zmian jednocześnie. Ale razem z braćmi, mimo wszystko, nie jest tak strasznie.

W końcu przyszła też kolej na mnie. Jakie to szczęście – znowu zawarczeć sinikiem i ruszyć z miejsca, przeciągnąć storniałe od długiego stania gumy. Jechałem z zadowoleniem, jednak jazda okazała się krótka. Wszystkich nas załadowali na jakiś długi, prawie nieskończony wagon na żelaznych kołach. Zrozumieliśmy, że ten wagon jest bardzo ważny – sądząc z tego, jak potężnie buczał, jeżdżąc po specjalnym torze, a najważniejsze – jak długo z braćmi czekaliśmy, póki wreszcie wywiezie nas za granicę. Rozmawiać z takim monstrum nikt z nas nie miał odwagi, więc staliśmy milcząc, zamarłszy i czekając na odprawę. Ale ona nijak się nie zaczynała, chociaż załadunek już dawno się skończył. Oczekiwanie na daleką jazdę było tym razem jeszcze bardziej denerwujące niż poprzednie – z kamazem – bo już wiedziałem, jakie bywa rozczarowanie, kiedy nie spełniają się twoje pierwsze marzenia. Stopniowo trema i zdenerwowanie ustały, ustąpiwszy miejsca nudzie i poobiedniej drzemce w tym zakurzonym upale.

Nagle wszyscy bardzo poruszeni tym widowiskiem spłoszyli się od silnego szarpnięcia, a potem budynki i parkany, które stały po bokach, popłynęły obok – powoli i płynnie, stopniowo nabierając prędkości, i wszystkim tym cudom towarzyszyło rytmiczne stuk-stuk, stuk-stuk… Patrzyłem szeroko otwartymi reflektorami na domy, poruszające się obok mnie, na drzewa, ludzi i inne samochody. Nie znałem jeszcze nazw wielu rzeczy, które widziałem, ale byłem bardzo przejęty tym widowiskiem. Wyobrażałem sobie, jaka będzie zagranica, nie mówiąc już o morzu, i nawet oczy zmrużyłem od narastającego szczęścia. Oczywiście, chciałem jak najszybciej przejechać taką drogę samodzielnie – wszyscy wiedzą, że to o wiele przyjemniej niż kiedy ciebie wiozą. A jeszcze w tym czasie już wiedziałem, że pojadę swoją drogą nie sam, że będzie we mnie siedział człowiek, bo bez jego pomocy nie potrafię ruszyć z miejsca. Jak zresztą i on beze mnie nie jest w stanie poruszać się tak szybko, jak może to robić samochód.

To, że moje powołanie polegało na służeniu ludziom, też już zrozumiałem i to nie budziło we mnie żadnych wahań i sprzeciwów. Każdy ma swoje przeznaczenie w tym życiu, każdy urodzony jest albo zrobiony do czegoś. Byłem pewny, że jestem stworzony do wożenia człowieka – za granicą i być może nawet nad morze. Człowiek z kolei będzie się o mnie troszczyć, napełniać benzyną i wymieniać olej, naprawiać mnie, kiedy zachoruję, zostawiać na nocleg w garażu, myć mnie. I nazywa się taki człowiek osobliwie – właściciel.

Poznanie rzeczywistości nastąpiło gwałtownie i boleśnie. Po dwóch dniach podróży na pewnej dużej stacji prawię połowę moich braci wyładowano. Mnie i resztę powieziono dalej. Przeżyłem nadzwyczaj silny wstrząs, poczułem, że wszystko idzie nie tak, jak było zaplanowane. Usiłowałem krzyczeć, trąbić, rzucić się do nich, ale nie mogłem, bo byłem mocno przytwierdzony do żelaznej platformy tego wagonu-zdrajcy. Wszystkie moje próby przeszkodzenia naszej rozłące nie przynosiły żadnego powodzenia. Nie wiedziałem wtedy jeszcze, że z przyjaciółmi, szczególnie z przyjaciółmi z dzieciństwa, nie można być zawsze razem. Pod wieczór, podczas drugiego postoju, całkiem upadłem na duchu i spodziewałem się, że w każdej chwili mogą przyjść i po mnie. Uspokoił mnie starutki ził, który tam stał. O zagranicy nic nie słyszał, i o morzu nie słyszał, ale powiedział, że ludzie, jak i samochody, są wszędzie i tutaj też można żyć. Jeszcze wyjaśnił, że to, na czym nas wieźli – to nie jest żadna ciężarówka, tylko pociąg. Dowiedziawszy się, że ta żelazna gąsienica to nie automobil, poczułem to samo uczucie zniewagi i wyższości, jakie czuje młody hrabia, kiedy pierwszy raz, mając pięć lat, uświadamia sobie, że jego ulubiona mamka to przecież służba. Jednak starutki ził uprzedził mnie, że w przypadku spotkania się z pociągiem lepiej ustępować mu drogi. Inaczej po zetknięciu z nim po takim maleństwie jak ja nie będzie nawet czego chować na złomie, a człowieka, który będzie we mnie siedział, po wypadku po prostu zakopią w ziemi. Chciałem jeszcze o wiele rzeczy wypytać tego pordzewiałego dziadygę, ale pociąg ruszył i ledwie zdążyłem się z nim pożegnać.

Wyładowali mnie następnego dnia – na jakimś dalszym torze, gdzie roiło się od towarowych wagonów, i przegonili na marny placyk. O myciu marzyłem już nie jak o jakiejś czynności sakralnej, a jak o życiowej konieczności – po takiej długiej brudnej podróży i jeszcze dłuższym staniu w kurzu. Jednak musiałem czekać jeszcze trzy miesiące, nim po mnie przyszli. I w tym czasie zdążyłem już przywyknąć do tego, że życie wcale nie jest takie piękne i bezchmurne, jak z początku mi się wydawało.

Źle pamiętam swojego pierwszego właściciela. Chociaż przecież powinienem pamiętać, bo to jak pierwsza miłość. Jednak kochać mogą tyko ludzie, a i to nie wszyscy. Jestem samochodem i do czegoś takiego nie jestem zdolny, samochody mają własne kryteria i oceny. Nie mogę powiedzieć, że nie dbał o mnie. Przeciwnie, robił wszystko, żebym był w dobrej formie i w dobrym stanie. Sprawnie napełniano mnie benzyną i wymieniano olej. Dowiedziałem się, co to myjnia, ale ona, jak wiele innych rzeczy, na które czekało się zbyt mocno i długo, nie zrobiła na mnie takiego wrażenia, jakiego oczekiwałem. Tak, to przyjemne, nawet konieczne, ale nie żadne och ach. Prowadził właściciel sprawnie, ale rzadko i dlatego większość czasu spędzałem w garażu. Wielkim i ciepłym, to doceniłem dopiero później, kiedy opuściłem go na zawsze. Wtedy jeszcze nie wiedziałem, co to nocowanie na ulicy w chłodną zimę, kiedy stoisz cały oblodzony do ostatniej uszczelki. Pomimo całej troski właściciel był jednak niemiły, jak powiedzieliby ludzie. Może mi się po prostu nie podobało, że przez te wszystkie lata, które u niego spędziłem, nie zobaczyłem morza. A może chodzi o to, że miał jeszcze jeden samochód, też osobowy, żiguli, który zjawił się jeszcze przede mną i którym jeździł częściej. Ale zazdrość, jak i miłość, to była prerogatywa klasy ludzi, a nie samochodów, dlatego podchodziłem spokojnie do tego, że byłem drugim, i spełniałem swoje obowiązki, kiedy zwracali się do mnie. I nie miałem niczego poczuć, kiedy mnie sprzedał. I niczego nie poczułem.

U drugiego właściciela najpierw mi się nie spodobało. Choć znał się na samochodach. To od razu zauważyłem – i po tym, jak oglądał mnie przed zakupem, i po tym, jak spokojnie i pewnie kierował, kiedy odbyła się transakcja. Wielkie spracowane ręce w potrzaskanych odciskach, w które na zawsze wlał się czarny smar, świadczyły, że na budowie samochodu zna się nie ze słyszenia. Tym bardzo różnił się od poprzedniego właściciela: tamten dłonie miał cieniutkie i wypielęgnowane, a dotknięcia przypominały głaskanie kłębu konia przez niedzielnego jeźdźca. Bardziej mi do serca przypadł ten nowy, jego szorstkie, ale uczciwe podejście stajennego, który zna nie tylko ciało, ale i duszę zwierzęcia. Na razie żelaznego. Jeszcze spodobała mi się daleka droga z nowym właścicielem, ale nie końcowy punkt przeznaczenia –- wieś, w której okazało się jeszcze bardziej nudno niż w mieście, gdzie chociaż rzadko wyjeżdżałem, za to widziałem od razu całe ulice zapełnione samochodami. Tutaj, na prowincji, ruch był znacznie mniejszy – ulice prawie puste i bardziej zakurzone. Ale stopniowo przywykłem. W tym czasie opadł już ze mnie młodzieżowy lakier pychy i snobizmu, ponieważ widziałem mnóstwo samochodów i nowszych, i potężniejszych, i ładniejszych ode mnie. W dodatku wiele czerwonych. Byłem już poważnym, dorosłym, siedmioletnim samochodem, kiedy zamieszkałem w ciasnym garażu u nowego właściciela. Mało tego, że to mieszkanie było strasznie ciasne, to jeszcze leżało tak nisko względem drogi, że kiedy, rycząc z niezadowolenia, wyrywałem się na zewnątrz, żeby pokonać stromy podjazd, to zawsze trochę tarłem rurą wydechową o beton. Nieprzyjemne odczucie. Za to przed drzwiami biegał przywiązany na łańcuchu pies – jakby na potwierdzenie tego, że tutaj mnie cenią, skoro postawili taką ochronę. Do swego nowego betonowego budyneczku wreszcie przywykłem, i zaczął mi się wydawać nawet przytulny, tym bardziej że, zaczynając od lata, przechowywano w nim owoce i warzywa w drewnianych skrzynkach. Nie sprzeciwiałem się temu. Podobał mi się ich zapach, który trochę rozcieńczał zwyczajne dla mnie aromaty smaru i spalin.

Stopniowo przywiązałem się do samego gospodarza i do jego rodziny – żony i dwójki dzieci. Oni często i z radością wsiadali do mnie, wiozłem ich, gdzie im się zachciało. Ale zabawowych wyjazdów było niewiele, przeważnie jeździliśmy w jakichś sprawach. To zrozumiałe – osiedliłem się w robotniczej rodzinie. Jeździliśmy często do miasta na targ: nabijali mój cały bagażnik ciężkimi skrzynkami. Skąd oni tyle tego brali ze swego sadu, nie wiedziałem. Nie potrafiłem liczyć i tym bardziej myśleć o takich rzeczach. Tylko dobrze wykonywałem swoją robotę, załadowany ciągnąłem do przodu, pod górę, potem przy końcu dnia lekko toczyłem się, postukując pustymi opakowaniami i jakimiś zakupami. Ale bardziej mi się podobało, kiedy właściciele wieźli na sprzedaż kwiaty. Wielkie, białe i bardzo ładne, mające mocny zapach. Właściciel stawiał ostrożnie na przednie siedzenie jedno wiadro z podstawką, żeby długie zielone łodygi się nie pogięły, a gospodyni z drugim, takim samym, siadała z tyłu. Bardzo czekałem na te dni, ale one zdarzały się tylko raz w roku, jesienią. Wtedy jechałem maksymalnie ostrożnie, żeby nie roztrząsnąć delikatnych pąków. Po tych jazdach długo jeszcze moje wnętrze pachniało tymi wspaniałymi białymi kwiatami. Tylko nie nauczyłem się ich długiej nazwy, ale zapach zapamiętałem na całe życie. Podobał mi się nawet bardziej niż zapach benzyny, którą pachniała wolność.

Z samą benzyną problemu wtedy nie było. Właściciel pracował na wielkiej ciężarówce, czasami podjeżdżał nią pod dom – czemuś zawsze wieczorami albo nawet w nocy – zlewał z wielkiego baku kilka kanistrów. I kiedy po tym właściciel zanosił je do garażu, to czułem zapach świeżo nalanej benzyny, który oznaczał tylko jedno – przyszłą podróż, z której cieszyli się wszyscy, ja też. Ze służbową ciężarówką właściciela moje stosunki układały się normalnie. Jeśli ona zostawała na ulicy przed domem na noc, to zawsze rano podśmiewała się, widząc, jak z rykiem wylatuję ze swego podziemia – niczym maleńki czerwony smok. Nie mieliśmy potrzeby dzielenia się naszym właścicielem – każdy robił, co do niego należało, każdemu właściciel poświęcał należną uwagę i nie kłóciliśmy się. Myślę, że ona nawet z zadowoleniem oddawała mi część paliwa – jak swemu młodszemu pobratymcowi, chociaż byliśmy do siebie bardzo niepodobni.

Dosłownie po kilku tygodniach od mego pojawienia się w tej rodzinie miało miejsce główne wydarzenie, które ostatecznie mnie do niej przekonało. Morze. To wydarzyło się na tyle niespodziewanie i bez uprzedzenia, że nawet nie od razu zrozumiałem: oto jest właśnie ono. Właściciele razem z dziećmi załadowali się do mnie, ja powiozłem ich gdzieś nieznaną drogą, na której bardziej zawierzyłem kierowcy, ponieważ jeszcze słabo znałem miejscowe trasy. Jechaliśmy niezbyt długo i zatrzymaliśmy się w jakiejś wsi. Ludzie poszli. A ja zostałem w upale, obok innych zaparkowanych samochodów. Nie spieszyłem się nawiązywać dialogu z nieznajomymi. Do tego stały tam jakieś bardziej zdezelowane modele, i wśród nich nie było żadnego moskwicza, tym bardziej czerwonego. Stopniowo do mnie dopłynął jakiś dźwięk – jakby ktoś czymś szeleścił, rytmicznie i jednostajnie. Nie mogłem w żaden sposób się połapać, co to jest.

A potem poczułem zapach – nieznany, cierpki i przyjemny. Skręciłem reflektor – i przez szczelinę w parkanie nareszcie je zobaczyłem. Nigdy nie widziałem wcześniej morza, ale mimo wszystko poznałem. Było dokładnie takie, jak je sobie wyobrażałem w dziecięcych fantazjach, tylko piękniejsze. Możliwe, że krzyknąłem na głos „Morze!”, bo moi sąsiedzi zaśmiali się z nowicjusza i potem wreszcie zaczęliśmy rozmawiać. Opowiadali mi wiele, szczególnie o swoim życiu i pytali o moje, ale ja odpowiadałem nieskładnie, wciąż spoglądając na dalekie fale, chwytałem ich szum i zapach, a przede wszystkim myślałem, czy zobaczę je jeszcze chociaż raz i czy uda się wtedy podjechać bliżej. Nawet kiedy po powrocie właściciela z rodziną ruszyliśmy w drogę powrotną, cały czas w drodze do domu zastanawiałem się nad tym, spoglądając w tylne lusterko – żeby napatrzeć się na zapas na niebieską smużkę, która się oddalała. A po moim wnętrzu unosił się aromat morskiej soli od mokrych rzeczy i włosów.

Na szczęście ten wyjazd nad morze nie był jedyny. Jeździliśmy tam regularnie, i tamtego roku, i w następnych. Drogi były różne, ale dobrze nauczyłem się wszystkich, przeczuwałem każdy taki wyjazd z góry i cieszyłem się – jak pies, który, widząc przygotowania do spaceru, macha ogonem tak, że, zdaje się, lada chwila ten ogon mu odpadnie. Podobał mi się nie tylko sam właściciel, ale także jego żona i dzieci – starsza córka i mniejszy chłopczyk. Właściciel usiłował nauczyć córkę mną kierować, ale jej to nie wychodziło, jakkolwiek bardzo starałem się jej w tym pomóc. Ruszać i jechać mniej więcej prosto umiała, ale z zawracaniem i skomplikowanymi manewrami było zupełne nieszczęście.

Pewnego razu, kiedy o mało się nie wywróciliśmy, bo ona wciąż nie umiała redukować gazu na zakrętach – właściciel zaprzestał tych daremnych prób. Córka też już nie miała ochoty. Po jednym zbiorowym wyjeździe, gdzie jechałem w kolumnie innych, ozdobionych wstążkami i balonikami samochodów, kiedy wszyscy trąbili i było bardzo wesoło, ona zniknęła z domu i potem pojawiała się w nim już rzadko i nie sama. Właściciel wziął się za uczenie syna. Wtedy dowiedziałem się, że ja i on jesteśmy równolatkami. Co prawda, mając dwanaście lat, byłem już samochodem w pewnym wieku, a on jeszcze dopiero rósł. Ludzie dorastają powoli, w odróżnieniu od samochodów, które rodzą się od razu we właściwym rozmiarze – za to ludzie żyją dłużej. Chłopczyk ledwie dostawał mi do pedałów, ale się starał. Najpierw kiepsko mu szło, ale byłem cierpliwy. Pewnego razu spalił mi sprzęgło. Skrzywiłem się jak z bólu, ale wytrzymałem. Właściciel tylko zakrzyczał. Naprawa jemu i mnie zajęła cały następny dzień, a potem nauka była kontynuowana, po dwóch latach chłopiec się nauczył, tak że właściciel nawet dawał mu przejechać się po wsi albo bocznymi drogami. Ale chłopiec nawet bez ojca nie wygłupiał się za kierownicą, usiłując przejąć spokojny i uważny sposób jazdy właściciela.

Za tego gospodarza nie zdarzały mi się wypadki. Przez wszystkie lata u niego było tylko kilka niewielkich incydentów – kiedy on siadał we mnie z mocnym nieprzyjemnym zapachem z ust i zaczynał jechać na autopilocie. W takich razach starałem się brać większa kontrolę na siebie, ale to nie zawsze skutkowało. Kiedyś, kiedy on był w takim stanie, nie zmieściliśmy się w zakręcie i polecieliśmy w krzaki, ale na szczęście skończyło się na zadrapaniach nas obu. Innym razem jemu w tylnym lusterku przywidziały się dwie bramy garażu – i wybrał nie tę, co trzeba. Na wspomnienie o tym wypadku została we mnie zauważalna (po domowym wyrychtowaniu) plama na bagażniku, a także stała niechęć do tego zapachu. Podobno blizny upiększają człowieka. A samochód? Ale wszystko trafia się w pracy i w życiu, tym bardziej jeśli to ostatnie jest długie.

Mijał mi już drugi dziesiątek lat, kiedy zacząłem chorować i psuło się to jedno, to drugie. Właściciel dbał o mnie, naprawiał i łatał. Ja ze swej strony służyłem, jak mogłem – oczywiście, jeśli się dobrze czułem – ale poprzednie lata były bardzo ciężkie, i dla mnie, i dla rodziny gospodarza. Najpierw znikła wielka ciężarówka. Po niej – benzyna. Wyjeżdżaliśmy teraz coraz rzadziej i przeważnie w interesach, a nad morze w ogóle przestaliśmy jeździć. Na dachu wstawili mi żelazny bagażnik. Nie podobał mi się. I nie tylko dlatego, że miał nieestetyczny wygląd – na takie rzeczy w moim wieku już mało zwraca się uwagę. Rzecz w tym, że teraz załadowywali mnie pod sam dach i do bagażnika, i do środka, i na wierzch – pełne skrzynki z owocami, i znajomą drogą pędzili na targ. Ale nie narzekałem: praca to praca. Za kierownicą przeważnie siedział syn, którego zacząłem nazywać młodym właścicielem. Spisywał się nieźle, chociaż po pracy, kiedy już jechaliśmy na pusto, lubił poganiać. To zrozumiałe, w nim akurat kipiała młoda krew, lecz takiemu staremu koniowi jak ja wszystkie te wyścigi były już niepotrzebne. Jednak z pokorą wykonywałem rozkazy, jęcząc swymi przegubami zużytymi od wszystkich nadmiernych przeciążeń i niepotrzebnych wyścigów. Bo wiedziałem: w razie nieprzyjemności czy usterek stary właściciel mnie zrozumie, wyremontuje, i rano znowu będę gotowy stać w uprzęży. Pewnego razu młody właściciel – czy w ferworze roboczego sezonu, a może po prostu przez brak doświadczenia – nie zauważył, że kończy się we mnie olej, choć pokazywałem mu to opuszczoną strzałką wskaźnika. Dotąd z przerażeniem przypominam sobie tę jazdę, kiedy mój silnik zanosił się w szalonym przedśmiertnym stukocie, a młody właściciel wreszcie zrozumiał, że mamy problemy. Do garażu już mnie przyciągnęli na holu. Starego właściciela wtedy nie było w domu, samego gdzieś go wywieźli jakiś miesiąc temu. Słyszałem, jak mówili, że jemu też wysiadło serce. Wrócił dopiero po jakimś czasie, postarzały i zmarniały, zasmucony – przez mój silnik, a może i swój. Naprawiali mnie cały tydzień obaj właściciele. Stary kierował, pokrzykując, a młody wszystko robił – jego ojcu zabronili nawet dokręcać mutry. Rozbierali mój motor do śrubki, coś dokupili, coś obtoczyli, i znów zawarczałem jak młody. Gdyby ludziom można było robić takie operacje – ale wiedziałem, że to jest niemożliwe: ich się nie remontuje. Chociaż i tak jest im dobrze. Żyją dłużej, mogą kochać i sami decydują, kiedy jechać nad morze.

Tego roku całkiem już byłem we władaniu młodego właściciela – stary zostawał przeważnie w domu, za kierownicę siadał rzadko, za to bez tego nieprzyjemnego zapachu. To było dobre. Ale było też złe: tamtych kwiatów z cudownym aromatem więcej już nie wozili, brzoskwiń i gruszek także – a ładunek składał się z wielkich toreb wypchanych kolorowymi szmatami, nieprzyjemnie cuchnących. Robocze dni tamtego lata były nudne. Rano młody właściciel wyganiał mnie z garażu i póki ja wygrzewałem się na porannym słonku, które dopiero wstało, wyciągał z domu te olbrzymie torby i obładowywał mnie nimi jak jucznego muła. Potem do środka wsiadali ludzie – i jechaliśmy na targ. Ten nowy handel, sądząc po wszystkim, nie bardzo im kwitł. Bo wcześniej, wożąc skrzynkami owoce, prawie zawsze wracaliśmy do domu bez niczego, teraz zaś te torby, z którymi jechaliśmy na targ, takie same wieźliśmy z powrotem. Przynajmniej dużej różnicy ciężaru moje stare resory nie czuły. Ale to była nie moja sprawa, ja swoją robotę wykonywałem dobrze i na benzynę i olej mi wystarczało.

Kiedyś w nocy młody właściciel obudził mnie i wyprowadził z garażu, a stary, trzymając się za bok, siadł na siedzenie pasażera. I pognaliśmy gdzieś na złamanie karku – tak jak nie jeździliśmy już dawno, zwłaszcza po tej historii z silnikiem. Ale teraz zmuszał mnie, bym gnał jak szalony, mimo obecności ojca. Ten jednak kazał synowi jechać wolniej, tym bardziej że coś tam mu odpuściło. Po ten nocy stary właściciel przepadł. W ogóle. Szybko zacząłem o nim zapominać, w dodatku z młodym było tyle roboty i kłopotów, że serio przypomniałem sobie o poprzednim właścicielu dopiero gdzieś za rok – kiedy włożyli mi do bagażnika ciężką granitową płytę z jego portretem. I powiozłem ją na tę górkę, drogą, której już zdążyłem się nauczyć w ostatnim czasie, chociaż nie bardzo ją lubiłem: wszyscy tam jechali z poważnymi twarzami i nie puszczali muzyki.

Z młodym właścicielem kłopotów była naprawdę cała kupa. Oprócz roboty, od której, jak wiadomo, zdychają nawet żelazne konie, były jeszcze rozmaite rozrywki – kiedy on zaczął dysponować mną już niepodzielnie. Ale to, co dla niego, jego przyjaciół i przyjaciółek stawało się cudownymi podróżami, dla mnie było też pracą, tyle że przyjemniejszą. Był oczywiście niezłym kierowcą, szczególnie jak na swój wiek, ale mechanikiem średnim: bardzo daleko mu było do ojcowskiego rozumienia samochodu. Jednak mimo wszystko dobrze mu służyłem – tak stary oddany sługa pozostaje wierny młodemu panu po śmierci jego ojca, z przyzwyczajenia i z wdzięczności dla tamtego. Chociaż tak bywa tylko między ludźmi, a u samochodów wszystko jest całkiem inaczej: im w istocie jest wszystko jedno, kto naciska na pedały. Kilka razy ratowałem go przed wypadkiem. I tamtego lata, na mokrej trasie, i w zimę, kiedy wpadł w poślizg, ale zdołałem się zatrzymać pół metra przed rowem i uniknąć nieuchronnego koziołkowania. Kiedyś go mimo wszystko nie ustrzegłem, ale to był drobiazg: na przepełnionym samochodami parkingu przy targu, kiedy wszyscy zaczynają się rozjeżdżać, to żadna sztuka kogoś zaczepić zderzakiem. No a kiedy w pełnym rozpędzie staranowaliśmy żiguli, z naszej strony nie było winy, to auto wyskoczyło nam wprost przed nosem, sądząc, że włączony kierunkowskaz daje mu pierwszeństwo. Kołchoźnik! Hmm. Ten człowiek wtedy nie uwierzył młodemu właścicielowi, dlatego trzeba było wezwać drogówkę, żeby oni już bardziej autorytatywnie wytłumaczyli nieukowi zasady ruchu drogowego. Po tym wypadku u mnie pojawił się nowy błotnik, taki błyszczący, jak w młodości, i teraz odróżniał się swoją nowością od reszty podniszczonego już ciała. A ile z nim poprzebijaliśmy kół? Bez liku! Zdarzały się i dwa przebicia naraz, i trzy – to kiedy wpadliśmy na zgubiony przez kogoś, a może i specjalnie położony dla zabawy kolczasty drut. Jednak najbardziej właściciel się zmartwił, kiedy przebiliśmy jedną po drugiej dwie opony – i utknęliśmy na górskiej drodze. Wiedział, że jedni jego przyjaciele są już na plaży, a inni czekają, kiedy on ich zabierze z przystanku, a my tymczasem szarpiemy się z lewarkiem gdzieś pośrodku, i dziś obaj kończymy po dwadzieścia lat. Oczywiście wydostaliśmy się z tej biedy, choć niektóre z dziewcząt zaczęły już płakać, myśląc, że rozbiliśmy się na serpentynie. Ale mieliśmy szczęście.

W tym burzliwym życiu młodego właściciela były tez plusy. Ja jakbym odmłodniał razem z nim. Skończyły się wreszcie te pakunki, które kiedyś zdawały się nieskończone. Dokładniej, skończyły się w życiu tej rodziny, w moim ich po prostu zrobiło się mniej. Mniej więcej raz w miesiącu wyjeżdżaliśmy z właścicielem do pociągu, załadowywali mnie pod sam dach jak za starych czasów, ale robiłem tylko jeden kurs z ładunkiem – na rynek, gdzie zdawałem towar do jakiegoś nieznanego magazynu, po czym żegnałem się z zapachem tych rzeczy do następnego miesiąca. Teraz jeździliśmy przeważnie na pusto, a to było znacznie przyjemniejsze i dla mnie, i dla samego właściciela, szczególnie jeśli grała muzyka. On kupił mi nowy magnetofon, i kasety grały na okrągło. Z początku nie bardzo podobały mi się jego muzyczne upodobania, wolałem jednak piosenki mojej młodości, ale stopniowo wciągnąłem się na współczesną falę i już sam włączałem dźwięk, kiedy tylko przekręcał się kluczyk w stacyjce. Z muzyką jeździć było o wiele weselej, zwłaszcza nad morze. Z młodym właścicielem robiłem to częściej niż z kimkolwiek. Nie zostawiał mnie gdzieś daleko od plaży, a starał się parkować jak najbliżej wody, żebym lepiej mógł widzieć morze. Byłem mu bardzo wdzięczny, jako człowiekowi, który spełnił moje ukochane marzenie. Mogłem spokojnie patrzeć na rozciągniętą przede mną niebieską gładź, słuchać jej szumu i wdychać świeży słony zapach, kiedy właściciel był gdzieś obok ze swoimi przyjaciółmi. Kiedy pierwszy raz wjechaliśmy na plażę, nieprzywykły i zdenerwowany nawet zabuksowałem na tych kamykach i, usiłując wyrwać się na wolność, zaryłem się pod sam tylny most. Jacyś ludzie pomogli wtedy właścicielowi i wyciągnęli mnie z tej pułapki liną. Wzajemna pomoc, jak się okazuje, istnieje nie tylko wśród samochodów. Czasami właściciel jeździł nad morze z dziewczyną, zawsze jedną i tą samą. Pozwalałem im nawet nocować w moim wnętrzu, jeśli nagle robiło się zimno albo padał deszcz. Ale częściej oni zostawali spać na brzegu, koło ogniska. To było bardzo piękne: ogień i woda, noc i gwiazdy. Gdybym był człowiekiem, to bym powiedział, że to był najszczęśliwszy czas w moim życiu. A potem młodemu właścicielowi przestało się powodzić. Coś się stało. Chociaż jak dawniej spędzał wiele czasu za kierownicą, ale nie przynosiło mu to zadowolenia, chodził pochmurny i przygnębiony. Ja tej zimy całkiem się rozchorowałem i podupadłem. Dlatego postanowiłem przeczekać ciężkie czasy w swoim spokojnym garażu, tym bardziej że wszystkie te miejskie nocowania na mrozie nie są dla moich tulei. A i hołota, która zawsze starała się wepchnąć w mój bak wężyk, żeby zlać resztki benzyny, była niebezpieczna – w tej sytuacji nie trudno o utratę kół, zapasowe już mi przecież ukradli. Na wiosnę mnie naprawili i zacząłem znowu biegać po drogach, choć nie tak szybko, jak wcześniej, ale mimo wszystko to lepsze niż gnić w swojej celi. Też tak samo spotykaliśmy raz w miesiącu pociąg, rzadko, lecz wciąż jeździliśmy nad morze, ale coś było już nie tak. Czułem to i nie tylko dlatego, że właściciel mniej się uśmiechał, a jeszcze po czymś nieuchwytnym. O czym mi nie mówiono. Choć byłoby dziwne, gdyby samochód o wszystkim informowano.

Wkrótce wszystko stało się jasne: młodemu właścicielowi potrzebne były pieniądze, żeby z kimś się rozliczyć, i postanowił mnie sprzedać. Byłem wstrząśnięty. Nie spodziewałem się takiej zdrady z jego strony. Już tyle przeżyliśmy razem, czternaście lat służyłem tej rodzinie. Znałem go jeszcze jako dziecko. Tyle wszystkiego przewiozłem i wycierpiałem! I nie wytrzymałem. Dokładniej, mój motor nie wytrzymał tej wiadomości – jak niektórzy ludzie nie wytrzymują sercowych udręk. Przecież byłem już w poważnym wieku i przepalił mi się tłok. Ale zrobiłem to nienaumyślnie. Po prostu to się zbiegło z naszym wyjazdem na giełdę samochodową. Samochodu, który szaleńczo charczał, dymił, nie udało mu się sprzedać. Opierałem się, jak mogłem, krzyczałem, jak umiałem, że się nie zgadzam, nie chcę! Wiedziałem, że samochody nie potrafią się przywiązywać, ale wtedy plułem na te reguły swoim przepalonym cylindrem. Nie chciałem go zostawiać. Chciałem mu dowieść, że samochód też ma prawo do uczuć – albo choćby do szacunku z uwagi na zasługi i wiek. Znowu mnie naprawili, ale teraz zacząłem opierać się dla zasady. Choćby i ze starczej złośliwości, ale udowodnię mu swoje! Zepsułem wspomaganie hamulców, jakby ostrzegając przed konsekwencjami, jeśli nie zostaną przyjęte moje warunki przyzwoitej emerytury. Wiedziałem, że nie zdołam przeżyć tyle, co człowiek – mój właściciel, mimo że jesteśmy równolatkami. Ale chciałem być z nim do samego końca, zasłużyłem na wzajemne oddanie – a on sprzedał mnie pierwszemu napotkanemu. Gotów byłem oddać za niego swoje żelazne życie – w odpowiedzi usłyszałem tylko zdanie właściciela o tym, że nigdy więcej nie kupi sobie samochodu wymagającego naprawy. Na znak protestu następnego dnia, kiedy miał mnie przekazać nowemu właścicielowi, po prostu nie zapaliłem. Właściciel aż kipiał, a ja twardo postanowiłem więcej nie wyjeżdżać z tego garażu. Ale on ściągnął skądś traktor, i wyciągnęli mnie na linie – jak zdychającą krowę, która odmawia wyjścia z obory, bo wie, że zaprowadzą ją na targ. Dla mnie to było gorsze niż śmierć. Ale on mimo wszystko mnie sprzedał.

Byłem taki zły na młodego właściciela i na cały świat, że u nowego nie zapaliłem ani razu. Przestałem pół roku w jakiejś stodole, żywiąc się kurzem i swoją obrazą. Potem znowu mnie sprzedali, potem kolejny raz i jeszcze kolejny, wszystkich już nawet nie pamiętam, tak samo jak kobieta, która się puściła, najpierw przestaje przebierać w kochankach, a potem już traci ich rachubę. Wreszcie trafiłem do rąk pewnego dobrego człowieka, trochę podobnego do mojego starego właściciela z mazutowymi bruzdami na rękach. Zainwestował we mnie swój czas, siły i części zapasowe, nawet wymienił ostatecznie pordzewiałe tylne błotniki. I wróciło we mnie życie. Znów jeździłem do pracy. Woziłem dzieci nowego właściciela do szkoły, a żonę – na zakupy, i nawet jeszcze raz byłem nad morzem. Co prawda postawili mnie znowu daleko, ale po znajomym dźwięku i zapachu wiedziałem: ono jest gdzieś obok. Oczywiście to całkiem nie to, co było wcześniej, ale dla trzydziestoletniego weterana samochodowego ruchu istnienie całkiem do wytrzymania. Na pewno większość moich braci zgniła już gdzieś na wysypiskach, poszła na części albo na złom. A ja jeszcze biegam. Nawet przyzwyczaiłem się do tego człowieka jak stary koń wyścigowy przywyka do swego ostatniego właściciela, woźnicy, który o niego dba i stanie się tym, który w końcu zaprowadzi go do weterynarzy. Ale jestem zadowolony ze swego życia. Nie każdy samochód miał takie i nie każdy samochód widział morze.

Już zapomniałem swojego młodego właściciela, minęło przecież dziesięć lat. Nie najmilszych lat. I oto się spotkaliśmy. Stałem przed swoim nowym domem, drzemałem cicho, po starczemu, pod południowym słońcem, aż nagle koło mnie zatrzymało się jakieś nowe zagraniczne auto. Widziałem już takie, i nawet trochę piękniejsze, ale one ze mną się nie zadawały, bo nie znam języków obcych, a gdybym nawet znał, to o czym rozmawiać młodym i pięknym ze starymi i chorymi? Z tymi myślami oprzytomniałem z dziennego snu i zacząłem oglądać samochód – jak babcia przed klatką przygląda się wchodzącej tam nieznanej ślicznotce. I nie zauważyłem, jak z samochodu wyszedł człowiek i też zaczął patrzeć na mnie. Bez wątpienia zatrzymał się właśnie po to, żeby mnie obejrzeć z bliska – oprócz mnie nikogo więcej tutaj nie było. Źle już widziałem w tamtym czasie, dlatego poznałem go raczej sercem niż oczami. Już się na niego nie gniewałem – lata zacierają wszelkie urazy. Ale poczułem, że coś mnie zakłuło i coś załzawiło. Gdybym był człowiekiem, to rzuciłbym się do niego i go objął. Zbyt wiele mnie z nim łączyło. Zbyt wiele dobrego, czego nie było ani przed, ani po. Zrozumiałem, że on czuje to samo i też by mnie objął, jak wracający po długiej nieobecności syn obejmuje starą matkę. Ale to byłoby dziwne, gdyby człowiek obejmował na ulicy samochód. I jeszcze dziwniejsze, gdyby samochód jego obejmował w odpowiedzi. To się nie zdarza, przecież samochody nie potrafią kochać.

Ołeh Sencow

Ołeh Sencow – ukraiński reżyser, aktywista, w latach 2014–2019 więzień polityczny, skazany bezprawnie na 20 lat łagru przez rządy kremlowskie, uwolniony zeszłego roku w ramach wymiany jeńców wojennych. Sencow jest nieznany jako prozaik. Napisał krótkie opowiadania odwołujące się do czasu dzieciństwa i dorastania. To swoista próba skreślenia własnej autobiografii z przymrużeniem oka. Jego obie książki zostały opublikowane w wydawnictwie Warsztaty Kultury (seria Wschodni Express) dzięki współpracy z ukraińskim PEN-Clubem i lwowskim wydawnictwem Stary Lew. W zeszłym roku ukazały się jego opowiadania pt. Żywoty w tłumaczeniu Bohdana Zadura.

 

Kultura Enter
2020/03 nr 95–96

Moskwicz 412, mały samochód rodzinny, znaczek z 1971 r. Kolekcja prywatna Matsievsky'ego, domena publiczna.