ZARZĄDZANIE KULTURĄ. Sierocińce wartości? Po co komu dom kultury
Na początek kilka słów wyjaśnienia. Drodzy czytelnicy! Tekst ten kieruję głównie do animatorów kultury, zakładając, że pewne informacje są im wiadome. Mam jednak nadzieję, że i osoby znające dom kultury tylko z widzenia też znajdą w nim coś dla siebie.
Zaproszenie do napisania tego artykułu powitałem z radością. Niedawno minęło ćwierćwiecze moich zawodowych związków z lokalnymi instytucjami kultury i czas najwyższy na chwilę refleksji. Jest to więc tekst subiektywny − do tego stopnia, że momentami nie mam pewności, czy w każdej poruszonej w nim sprawie podzielam własne zdanie. Tam, gdzie uznałem, że warto sięgnąć po doświadczenia innych, korzystam z dobrodziejstw internetowej filozofii clickstreamu i linkuję różności, które można znaleźć w sieci. Ponieważ i one wybrane są subiektywnie, będę wdzięczny, gdy w komentarzach lub korespondencji bezpośrednio do mnie wskażecie inne ważne teksty i informacje nawiązujące do tematu. Tak oto spełni się mój sen: animacja animatorów kultury:)
Kultura? Qltura? Cooltura?
Pojęcie “dom kultury” to zbitka dwóch słów. Zacznijmy od kultury. Na początku lat 50. XX wieku Alfred Kroeber i Clyde Kluckhohn w publikacji Culture. A Critical Review of Concepts and Definitions wyodrębnili blisko 170 definicji kultury. Od wydania ich tekstu liczba ta wzrosła. Co z tego bogactwa pojęć i podejść może być przydatne do odczytania roli domu kultury?
Najogólniej te definicje można podzielić na dwie kategorie: autoteliczne i utylitarne. Te pierwsze zakładają, że kultura jest wartością samą w sobie, a jej rozwój (w tym mecenat wszelkiego rodzaju) nie wymaga żadnego innego uzasadnienia ponad to, że − kultura jest ważna! To oczywiście postulat bliski szerokiej rzeszy artystów i ludzi, dla których sztuka i kontakt z kulturą są codziennością. Do tej grupy zaliczam też animatorów kultury, których duża część łączy pasje animacyjne i twórcze. W podejściu utylitarnym kultura jest po coś. To, jak definiuje się owe „coś”, jest już kwestią poglądów, wartości czy też tradycji, w których kultura się rozwija. Są więc cele często wstydliwie ukrywane − jak choćby prymitywna propaganda wyborcza. Czasem kulturę traktuje się jako służebną wobec polityki historycznej albo tożsamościowej, innym razem jako zespół wartości, wokół których buduje się wspólnoty lokalne albo narzędzie rozwoju kompetencji społecznych mieszkańców.
W sposobie podejścia do kultury daje się zauważyć pewną prawidłowość. Autotelicznymi definicjami, traktującymi kulturę jako wartość samą w sobie, posługują się przede wszystkim ludzie kultury, z kolei środowiska mecenatu, zwłaszcza państwowego i samorządowego, sięgają raczej po definicje utylitarne, zakładające prymat funkcjonalności. To podwójne podejście rodzi problemy komunikacyjne, trudno bowiem znaleźć wspólny języka dyskursu o kulturze. Według mnie, ludzie domów kultury dali się w tej kwestii zepchnąć do narożnika, a „mecenasi”, samorządowcy i urzędnicy, narzucili narrację opartą na języku ekonomii. Próbujemy opisywać świat, który tworzy nas jako człowieka, językiem regulującym pracę banków. To dlatego, dyskutując o kulturze, zamiast mówić o „pięknie”, „brzydocie”, „kiczu”, „wzruszeniu”, „talencie” czy „twórcy”, mówimy o „kosztach”, „cenach”, „usługach”, „projektach”, “inwestycjach”, mimo że wielu pracowników sfery kultury, obok nieskuteczności tego przekazu, dostrzega także tkwiące w nim oszustwo. Jak wtedy, kiedy chwalimy się „sukcesem”, że oto na piknik z piwem i kapelami trzeciego sortu przyszło kilka tysięcy osób. A przecież dla kultury jeden utalentowany Janko Muzykant może znaczyć więcej niż te kilka tysięcy biernych uczestników imprezy masowej. Albo wtedy, kiedy − z chęci dostania większej dotacji − podkreślamy w sprawozdaniach liczby uczestników, wciąż stawiając na ilość, nie jakość.
Wyostrzam tę wizję, pewnie krzywdząc niektórych takimi uogólnieniami, ale spróbujcie zadać waszym radnym proste pytania: „Czy w naszym mieście mieszka kultura?” i „Gdzie warto jej szukać?”. Wieszczę, że jeśli nie zapadnie niezręczna cisza, to odpowiedzi ograniczą się do wskazania domu kultury, biblioteki lub lokalnego muzeum. Jakby kulturą było tylko to, co znaleźć można w publicznych budynkach, nie zaś na regałach prywatnych biblioteczek, w schowkach na płyty a autach, w brulionach wierszy leżących w szufladach, czasem tak osobistych, że nawet rodzina o nich nie wie. Spotkanie z kulturą może się zaczynać w instytucjach kulturalnych, ale żadna z takich placówek nie powinna uzurpować sobie praw do wyłączności. Domy kultury są jak domy dziecka, które spełniają swoje zadanie dopiero wtedy, kiedy dziecko trafi do prawdziwej rodziny. Jeśli nie zabieramy kultury z instytucji do swojego domu, nie zabieramy do siebie, to dom kultury staje się w istocie sierocińcem wartości.
I w tych zabiegach umożliwiających proces adopcji wartości nie warto, moim zdaniem, bezmyślnie schlebiać gustom. Kultura ma różne oblicza. Bywa źródłem radości i pozytywnych wzruszeń, ale też bolesnej czasem refleksji. Chrońmy kulturę przed wciskaniem jej w trykoty chwilowych trendów i nie spłycajmy, przezywając coolturą. Prowokujmy raczej spotkania z nią i twórzmy możliwość rozmowy o niej: o jej złożonym pochodzeniu, różnorodnych przejawach, potomstwu cywilizacji, od której zależy los człowieka. I nigdy nie poddawajmy w wątpliwość, że kultura mieszka także w naszej wsi lub miasteczku, i że może rozkwitać u nas równie pięknie jak w Warszawie, Berlinie czy Paryżu.
Kilka słów o domu
Ile lat liczy sobie dom kultury jako instytucja? Niektórym wydaje się, że towarzyszy nam od zawsze. Błąd! Dom kultury to jednak stosunkowo młoda placówka. Wywodzi się z tradycji domów społecznych. Za prototyp takich miejsc uznaje się dom ludowy z Merecza, założony przez społecznika ks. Pawła Brzostowskiego w 1767 roku, oraz dom społeczny Stanisława Staszica z 1816 roku. W okresie międzywojennym, wraz z rozwojem spółdzielczości, domy ludowy i społeczny przeżywały apogeum rozwoju; przed II wojną światową było ich w Polsce ponad 5 tysięcy, czyli prawie półtora razy więcej niż obecnie. Przy czym były to głównie ośrodki o charakterze pomocowym i wspólnotowym. Dom kultury w kształcie znanym nam obecnie to potomek instytucji zorganizowanej według modelu radzieckiego, obowiązującego w Polsce od… 1952 roku[i]. Jak łatwo się domyślić − dom domowi nierówny. Wszystko zależy od założyciela i gospodarza. W przypadku przedwojennych domów ludowego i społecznego założycielami były głównie organizacje społeczne, działające w środowisku lokalnym i często wsparte prywatnym mecenatem. W przypadku domu kultury założycielem były (i są) władze − kiedyś państwowe, od 1991 roku samorządowe. Oczywiście również oczekiwania założycieli oraz mecenasów były i są różne.
Przełomem dla funkcjonowania obecnych domów kultury stała się Ustawa z dnia 25 października 1991 r. o organizowaniu i prowadzeniu działalności kulturalnej. Państwo, w rozumieniu władzy centralnej, wycofało się wtedy z organizowania i finansowania instytucji kultury, przekazując je samorządowi terytorialnemu. I tak zaczęła się… wolna amerykanka!
Zarówno ustawa, jak i praktyka zakładania oraz prowadzenia domów kultury spowodowały, że dzisiaj każda taka placówka jest w zasadzie autorskim dziełem jej dyrektora. Można oczywiście wskazać pewne ich cechy wspólne, ale w praktyce rządzi zasada: co kraj, to obyczaj! Niezależnie od rozumienia funkcji i posłannictwa instytucji domu kultury, zbyt często umyka nam fakt, iż zawiera on w nazwie słowo dom. A cóż to jest dom? Dom to bliskość, to wyjątkowe relacje między domownikami, to atmosfera zrozumienia i wzajemnej otwartości… Nawet jeśli to wizja nazbyt idealistyczna, trudno sobie wyobrazić sukces takiej instytucji bez angażowania emocji. Różnice w pojmowaniu istoty domu kultury biorą się z różnicy priorytetów. Dla niektórych dom kultury to przede wszystkim dobrze zorganizowany zakład pracy, dla innych miejsce, w którym w szczególny sposób dba się o piękno, harmonijny rozwój jednostki i inne wartości.
My way, czyli moja dedykacja dla domu kultury
Dom kultury młodzieniaszkiem już nie jest. Jako instytucja doświadcza obecnie kryzysu wieku średniego. Cenimy go za dorobek, ale czy jeszcze czegokolwiek oczekujemy? Czy może uważamy, że najlepiej byłoby odesłać go na zasłużoną emeryturę i tylko brak asertywności oraz wrodzony takt nie pozwalaj nam tego głośno wyartykułować?
Wydaje się, że aby odzyskać wigor i znaczenie dom kultury musi odpowiedzieć na kilka pytań.
Po pierwsze − jak nawiązać dialog ze współczesnymi mecenasami, nie zatracając tożsamości? Moim zdaniem, nie warto całkiem deprecjonować idei, że kultura jest „po coś”. Utylitaryzm też jest wartością. Tak rozumiana kultury może stać się skutecznym narzędziem wspomagającym na przykład proces rewitalizacji miast. Wspieranie twórczości amatorskiej nie jest tylko elementem rozwoju osobistego, ale podnosi również poziom tzw. kapitału społecznego, a inspirowanie, pobudzanie do kreatywności wpływa na wzrost otwartości na innowacje społeczne. Jednym słowem − rozwój jednostki idzie w parze z rozwojem społeczeństwa. I trzeba to uparcie powtarzać. Przy czym ważne jest, żeby mówić to zrozumiałym językiem. W naszym animacyjnym zabieganiu musimy znaleźć choćby chwilę na refleksję nad językiem, w którym chcemy prowadzić dialog z lokalną społecznością.
Po drugie − do czego chcemy nawiązywać, modernizując dom kultury? Czy wolimy pozostać w kręgu zadań instytucjonalnych: upowszechniania kultury, edukacji kulturalnej i wspierania amatorskiego ruchu artystycznego, czy może bliższe są nam działania na rzecz wspólnoty lokalnej, tożsamości miejsca, wyłuskiwania rodzimych talentów i różnych „wduszygrań”? Czy widzimy dom kultury jako narzędzie interwencji rozwojowej państwa, czy też chcemy powrotu do wspólnotowej odpowiedzialności za dom−ogród kultury, w którym wszyscy jesteśmy po trosze ogrodnikami, uprawiającymi to, co rośnie i kwitnie lokalnie?
Po trzecie – według jakiego paradygmatu pracujemy? Czy od projektu do projektu – rozwiązując konkretne problemy i odpowiadając na bieżące potrzeby, czy też może przyjmiemy podejście identyfikacji i rozwoju lokalnych zasobów kulturowych; zasobów, które nie będą traktowane jako przedmiot celów projektowych, ale podmiot długotrwałych procesów kulturotwórczych? I wreszcie rzecz dotycząca wartości. Kiedy myślę o wyzwaniach, przed którymi stoją współczesne domy kultury, przychodzi mi do głowy standard My way, autorstwa Claude’a Françoisa i Jacquesa Revaux’a. Utwór, znany na całym świecie, doczekał się i w Polsce wielu tłumaczeń, ale autorem najbardziej znanego jest Wojciech Młynarski:
„Bo przecież jest niejeden szlak, gdzie trudniej iść, lecz idąc tak,
Nie musisz brnąć w pochlebstwa dym
I karku giąć przed byle kim.
Rozważ tę myśl, a potem idź, idź swoją drogą”.
To jest właśnie, moim zdaniem, wyzwanie podstawowe − pytanie o misję domu kultury. Czy my, animatorzy, chcemy być najemnikami raz lepszej, raz gorszej zmiany? Czy może naszym posłannictwem jest świadome trwanie na straży wartości, które są ważne dla wspólnoty dłużej niż przez jedną, dwie lub nawet trzy kadencje wyborcze? Nie musi to oznaczać nawoływań do rewolucji. Ale jeśli budujemy DOM, musimy odpowiedzieć sobie, kto będzie domownikiem i jakie będzie miał w tym domu prawa?
Mój typ na przyszłość
Każdy zespół domu kultury wybiera swoją drogę. Próbowaliśmy je badać w ramach Zrzeszenia Animatorów Kultury Forum Kraków. Z tych poszukiwań jeden wniosek wyłonił się z całą pewnością − nie ma w Polsce jednego modelu domu kultury! Skazani jesteśmy na indywidualizm, na autorskie koncepcje. Pocieszające jest to, że możemy się od siebie uczyć.
Na koniec kilka słów o tym, co mnie jest w bliskie i w czym upatruję siłę nowoczesnego domu kultury. Uważam, że przyszłość będzie należeć do placówek, które:
- są tworzone i prowadzone w oparciu o aktywność społeczności lokalnej
- są tworzone i prowadzone w zależności od lokalnej tradycji i potrzeb przez organizacje pozarządowe lub jednostki samorządu terytorialnego; nie wykluczam przy tym inicjatyw indywidualnych ani prywatnych domów kultury
- w swoich działaniach kierują się wrażliwością społeczną i za priorytet uznają zapobieganie wykluczeniom z kultury
- są instytucjami otwartymi, w których wprawdzie buduje się „magię” miejsca, ale za przestrzeń aktywności uznaje się całe środowisko lokalne
- identyfikują i rozwijają lokalne zasoby kulturowe, przy czym stawiając przede wszystkim na aktywność i współpracę lokalną, nie unikają implementowania zewnętrznego bogactwa kulturowego
- są centrami wartości i mają wypracowany język, który pozwala na skuteczne komunikowanie tych wartości światu.
Tak naprawdę, nie wiem, po co komu dom kultury? Wiem, dlaczego ja potrzebuję takiej placówki w swojej okolicy. Takie miejsce jest mi potrzebne, abym w rozpięciu pomiędzy naturą a kulturą mógł przypomnieć sobie na dziesiątki sposobów, że „Pomimo swej złudności, w znoju i rozwianych marzeniach − jest to piękny świat!”[ii]. Tylko tyle i aż tyle.
Jacek Gralczyk
Aktywności Lokalnej CAL – członek Rady Programowej. Obecnie m.in. wykładowca Collegium Civitas i edukator Instytutu Edukacji Zaangażowanej im. Heleny Radlińskiej. Jeden z
założycieli Zrzeszenia Animatorów Kultury „Forum Kraków”.
[ii] Max Ehrmann, Dezyderata, tłum. Andrzej Jakubowicz.
Dom kultury na trawniku: projekt Zielony Kocyk realizowany przez Warsztaty Kultury w Lublinie, lipiec 2013 na os. Nałkowskich w Lublinie. Fot. Marcin Butryn
Dom kultury w... kościele. Zielony Kocyk na os. Słowackiego w Lublinie, w kościele bł. P. J. Frassatiego, 2013. Fot. Marcin Butryn
Dom kultury na podwórku: Dzielnice Kultury, ul. Lubartowska 55 w Lublinie, 14 lipca 2015. Fot. Marcin Butryn
Dom kultury na podwórku: Dzielnice Kultury, ul. Lubartowska 55 w Lublinie, 22 lipca 2015. Fot. Marcin Butryn
Dyrektor "podwórkowego" domu kultury Grzegorz Rzepecki w akcji, Dzielnice Kultury, ul. Lubartowska 55 w Lublinie, 22 lipca 2015. Fot. Marcin Butryn
Niektórzy muszą się do kontaktu z kulturą przyzwyczaić stopniowo, Dzielnice Kultury, ul. Lubartowska 55 w Lublinie, lipiec 2015. Fot. Marcin Butryn
Impreza na dużą skalę dla biernych uczestników, koncert podczas Jarmarku Jagiellońskiego 2015. Fot. Tomek Bylina
Potańcówka dla aktywnych uczestników, Jarmark Jagielloński 2015. Fot. Tomek Bylina
Impreza dla garstki osób jest niemniej ważna, warsztaty pisania na szkle podczas Jarmarku Jagiellońskiego 2015. Fot. Mateusz Borny
Jacek Gralczyk. Fot. Zbigniew Miruński