KULTURA DIALOGU. Zdziwienie
KULTURA DIALOGU. Zdziwienie
Agnieszka Kowaluk
Ja dziwię się. Ty dziwisz się. Oni nie dziwią się.
Oni: cudzoziemcy, uchodźcy, migranci. Jestem i nie jestem jedną z nich. I też nie zawsze, tak jak oni, robiłam użytek z dziwienia się. A przecież ma się go ze sobą tak wiele, przybywając do obcego miejsca. Kiedy wiele lat temu przyjechałam tu z pierwszą wizytą, swoje zaskoczenie Zachodem, Niemcami, zagranicą próbowałam przykryć różnymi dobrze wytrenowanymi gestami. Co jest najnormalniejszą rzeczą w Berlinie po całonocnej jeździe autobusem? Picie kawy na Kudammie, nawet jeśli pod koniec lat osiemdziesiątych była zupełnie nie na polską, studencką kieszeń. A potem wizyta w pałacu w Charlottenburgu, na otwieranej przez jeszcze zaspanych pracowników wystawie Caspara Davida Friedricha. W księgarni – pierwsze wydanie Blaszanego bębenka Güntera Grassa za kilkaset marek. Czemu tu się dziwić! To są Niemcy. Odnajdywałam kraj, jaki znałam wyłącznie z dopiero co rozpoczętych studiów germanistycznych i jaki spodziewałam się zobaczyć. Kraciaste plastikowe torby moich współpodróżnych, wracających do autobusu po całym dniu handlu na Polenmarkt, rejestrowałam zaledwie kątem oka. Mieliśmy w końcu początki kapitalizmu, „Berlin Zachodni, Berlin Zachodni…”.
Potem stypendium półroczne w Nadrenii. Pierwsze zdziwienie dopadło mnie przy kupowaniu bielizny pościelowej, przy którym to zadaniu znajomość Friedricha Hölderlina okazała się mało przydatna. A więc ludzie mówią w sklepach i na ulicy językiem innym niż w książkach? Próbowałam wtopić się w tło, nie dziwić się. Jest tu zupełnie jak u nas. Mają tylko większy wybór butów. To była moja codzienna strategia przetrwania w mieście z supermarketami pełnymi produktów, nazw których nawet nie znałam. Pytania Niemców o mój kraj zbywałam półsłówkami, uważając je za czystą grzeczność albo przeciwnie – przejaw ignorancji. Nie zakładałam, że wynikają z zainteresowania.
Z czasem dojrzałam do zdziwienia oraz do tego, żeby dać do niego prawo innym. Teraz wręcz zachęcam do niego zawodowo. Uczę niemieckiego na kursach integracyjnych tych, którzy są jeszcze bardziej nie stąd niż ja sama. Uchodźcom i emigrantom próbuję dawać narzędzia integracji, a więc przede wszystkim kompetencje językowe. I zachęcam do niewtapiania się w tło. Do dziwienia się i do odpowiadania na zdziwienie innych.
Na przykład moje. Po pierwszej Wielkanocy jedna z uczennic przynosi dla wszystkich pisanki. Dostaję zieloną. I dziwię się. W domu sprawdzam w internecie: no tak, przecież w Syrii mieszkają oprócz muzułmanów też chrześcijanie! Na kursach jest ich zresztą większość. Dlatego kobiety z Syrii nie noszą chust, myślę. Ale niektóre przecież noszą. Kobiety w chustach na głowie palą na przerwie papierosy. Bo dlaczego miałyby tego nie robić? Uczniowie z Iraku mówią ze sobą nie po arabsku, lecz po kurdyjsku. W ich języku „pięć” nazywa się „pęć”. Zaczynam używać tego słowa na zmianę z „hamsa”, czyli „pięć” po arabsku. Będę ich pytać jeszcze o wiele arabskich i kurdyjskich słów i będę próbowała je powtarzać. Będą śmiać się ze mnie. Dziwić, że nie potrafię wymówić ich prawidłowo.
Integracja, wielkie zadanie migrantów (o czym świadczy oficjalna nazwa kursów, zwanych integracyjnymi), działa w obie strony. Wymaga pewnej pracy od nich samych, ale także i od tych, z którymi chcą czy muszą się zintegrować. Czasem oznacza brak sukcesu. Frustrację. Dziwienie się sobie. Nie zawsze bywa to przyjemne. Nie wszyscy musimy się lubić. Wspólny śmiech, wspólną mordęgę – nie tylko nad gramatyką. Pomocne bywa odwrócenie perspektywy, czyli dukająca nauczycielka.
Inwestujemy w siebie: energię, ciekawość. Dzielimy się: wiedzą i jedzeniem. Poczęstowana tradycyjną syryjską potrawą na bazie liści malwy, odpuszczam odmianę czasowników. Czasem w imię dobrej komunikacji trzeba odpuścić misję. Wystarczy zamilknąć na chwilę, pokiwać głową w odpowiednim momencie i mlasnąć. Ale tego nie piszę w protokołach lekcji.
Docieramy się. Obserwujemy. W pierwszych dniach kursu zużywam zawsze mnóstwo słów i mnóstwo gestów. Wieczorami mam wrażenie, że zużyłam całą swoją niemczyznę i całą swoją cierpliwość. Myjąc wieczorem zęby, nadal słyszę w głowie głosy. Słowa. Historie. Na drugi dzień zaczynamy od początku.
Uczę nie tylko języka. Uczę ich niemieckości. Po to, by w bezpiecznej przestrzeni kursu dawali upust swojemu zdziwieniu, ale też, by nie paraliżowało ich ono, kiedy wyjdą na zewnątrz. Albo żeby sami nie dawali innym zbyt wielu powodów do zdziwienia. Siedzą w pomieszczeniach w czapkach z daszkiem. Tłumaczę im, że tu jest inaczej. Nie lepiej czy gorzej, po prostu inaczej. Dyskutują, nie wierzą, ostatecznie udaje mi się przekonać trzy osoby spośród czterech. Tłumaczę: do meczetu nie wchodzi się w butach. Do kościoła tak, ale z kolei bez czapki. Postanawiają mi zaufać i w tej sprawie, i w paru innych. W takich momentach uświadamiam sobie, jak bardzo jestem za nich odpowiedzialna.
Czasem jednak w charakterze komentarza do rzeczywistości zdarza mi się, zamiast spieszyć z wyjaśnieniem, rzucić: „Jakie to niemieckie!” albo ironizować: „Made in Germany”, jeśli podczas zajęć na przykład nie zadziała beamer. Kto na co dzień wykonuje żmudną pracę niepoddawania się kliszom myślowym, kto drobiazgowo przygląda się różnicom i próbuje je zrozumieć, kto trwa w komparatystycznym napięciu, w każdej sekundzie wykonując interkulturalny szpagat, ten może sobie pozwolić – a może nawet powinien – na takie uwagi. Sugerują one bowiem: dobrze przejrzałam Niemców. Wszystko o nich wiem i dlatego mogę sobie żartować. Uogólniać i typizować. Na szczęście oni, Niemcy, są nie tylko do tego przyzwyczajeni, ale chyba nawet trochę to lubią. Nie dziwią się stereotypom na swój temat.
Czasem w samym środku lekcyjnej konwersacji dowiaduję się szczegółów ich ucieczek. Słucham opowieści o tym, jak moi uczniowie przez miesiąc szli na piechotę. Jak płynęli pontonem. Nieśli kolegę przez pustynię. Dzieciom, towarzyszącym czasem rodzicom na zajęciach, daję kredki, by je czymś zająć. Proszę, żeby narysowały dom. Dlaczego na rysunku jednej siedmiolatki „dom” to kolorowa willa, ogród pełen jest kwiatów, dzieci i dorosłych, nad którymi latają ptaki i uśmiecha się klasyczne, żółte słońce, a na rysunku innej siedmiolatki dom zawieszony jest w pustce, dzieci są same i narysowane zostały czarną kredką, w tym samym kolorze są ogromne chmury, a dookoła zupełnie nic nie rośnie? Nie wiem. Dziwię się.
Pewnego popołudnia wpadam na ulicy na byłego ucznia. Z radości rzucamy się sobie na szyję, zupełnie po niemiecku, wypytujemy o swoje rodziny, pracę, to i owo. Na pożegnanie długo potrząsamy swoimi dłońmi. Tego samego dnia wieczorem oglądam w telewizji entą w ostatnich tygodniach debatę o islamie, w której jako argument za nieprzystosowaniem islamu do świata zachodnich wartości pada, że muzułmanie nie podają kobietom ręki. Na znak braku szacunku. Tymczasem A. jest głęboko wierzącym muzułmaninem. Znowu się dziwię.
Kiedy w poczuciu misji integracyjnej i edukacyjnej wyciągam powierzonych mi nieletnich uchodźców do miasta, chodzimy moimi śladami sprzed lat. Kiedyś też byłam tu nowa i musiałam poskładać sobie to miejsce jak układankę. Odwiedzamy więc muzea. W Starej Pinakotece moich towarzyszy fascynuje mnogość obrazów z wizerunkiem Jezusa. Czy to kościół, pytają. Nie umiem przypomnieć sobie angielskiego odpowiednika słowa „chrzest”. Ale za to dowiaduję się, jak brzmi ono w języku tigrinia. Nie potrafię zadowolić ciekawości słuchaczy co do ceny rynkowej Sądu Ostatecznego Rubensa. Rzucam jakąś kwotę, od której robi się w grupie zupełnie cicho. Dokładnie tak myśleli. Nie dziwią się. W końcu zasiadają na pufach pośrodku sali. Chłoną przestrzeń galerii. Mówią o tym, jak bardzo im brak w ich noclegowniach poczucia prywatności i spokoju. Siedzimy więc. Kurs językowy obywa się czasem bez języka. Kiedy wychodzimy przed Pinakotekę, plac przed nią pokryty jest sztucznym śniegiem w czterech kolorach – efekt przeprowadzonej niedawno akcji artystycznej. Nie dziwią się. Europa jest dla nich w ogóle trochę zwariowana, dlaczego mieliby się dziwić kolorowemu śniegowi. Już ten normalny, biały, jest dostatecznym powodem zdziwienia. Nie znają niemieckich zim. Marzną. Nie zawsze są odpowiednio ubrani. Ktoś przyszedł na wycieczkę w samym swetrze. Kolega pożycza mu własny płaszcz. Teraz on marznie. Nie szkodzi. Za chwilę ktoś inny mu da swoją kurtkę na parę minut. Są solidarni i dobrze zorganizowani.
Jestem dla nich żywym przykładem, że języka można się nauczyć. Na kursie alfabetyzującym (dla tych, którzy pisać nie potrafią w ogóle, bo nigdy nie chodzili do żadnej szkoły, oraz dla osób niepotrafiących pisać w alfabecie łacińskim) pisanie zaczynamy od rysowania linii, a czytanie od ćwiczeń typu „na-no-ne”. I jeszcze raz, wszyscy razem. Po roku będą samodzielnie pisać listy urzędowe i rozmawiać ze mną o podstawach demokracji, prawach człowieka i niemieckiej konstytucji. Sama nie mogę w to uwierzyć. Choć czasem trudno mi wytłumaczyć jakieś pojęcie. Wtedy je rysuję. Umiem za pomocą piktogramów, malowanych czarnym i czerwonym mazakiem, wytłumaczyć, czym jest godność człowieka i jej naruszanie.
Pierwszego zdania w konstytucji, tego zawierającego słowo „godność”, dotyczy jedno z pytań egzaminacyjnych. Kurs kończy się zarówno egzaminem językowym, jak i testem sprawdzającym podstawowe wiadomości na temat polityki, historii i wiedzy o społeczeństwie. Właśnie teraz, gdy przygotowujemy się do niego, w Niemczech wybucha po raz kolejny debata o tożsamości. Planowane jest „ministerstwo ojczyzny”. Słychać nawoływania do uświadomienia sobie, kim jesteśmy. My, czyli kto? Ja sama nie zliczę już wszystkich wariantów, w jakich posługiwałam się pojęciem „my”, od kiedy mieszkam w Niemczech. My monachijczycy, my Polacy, my rodzice, my cudzoziemcy, my nauczyciele, my tłumacze. Ale pojęcia się mieszają. Można być jednocześnie monachijką i cudzoziemką, Polką i matką Niemca. Często myślę: my ludzie. Na przykład wtedy, kiedy na zajęciach o historii pokazuję filmy z warszawskiego getta. Warszawę w roku 1945. Ostatnio dokument o Sophie Scholl, młodej niemieckiej antyfaszystce, straconej w roku 1943. Była stąd. Lubiła tańczyć swinga. Komentujemy niewiele. Warszawa wyglądała jak dziś Aleppo, rzuca ktoś z sali. Wtedy pokazuję im Warszawę dzisiejszą. Mówimy o wojnie i o nadziei. Dużo milczymy. Idziemy na spacer pod uniwersytet, żeby zobaczyć balustradę, z której Sophie Scholl zrzuciła ulotki. Pijemy piwo na uniwersyteckim trawniku i rozchodzimy się do domów. Niektórzy spieszą się oglądać mecz.
Agnieszka Kowaluk
Agnieszka Kowaluk – tłumaczka literatury niemieckojęzycznej (m. in. Elfriede Jelinek, Wolfgang Herrndorf). W 2014 roku ukazała się w Niemczech jej książka Du bist so deutsch! (Jesteś taka niemiecka), zainspirowana autorską kolumną Mein Deutschland w Süddeutsche Zeitung. Na kursach integracyjnych uczy niemieckiego imigrantów, w tym uchodźców. W ramach serii Gut gepolt! organizuje spotkania polskich autorów z publicznością niemiecką. Mieszka w Monachium od 20 lat.
Kultura Enter, 2018/04 nr 85
Instalacja artystyczna Waltera Kuhna na stulecie zakończenia I wojny światowej. Fotografia ze zbiorów prywatnych Autorki.
Agnieszka Kowaluk w obiektywie Bolesława Lutosławskiego, Berlin 2018.