FELIETON. Jeden dopływ i dwa herby
FELIETON. Jeden dopływ i dwa herby
Aleksandra Zińczuk
Ileż to razy wychodziło się z kocem w kratę na rodzinne pikniki nad Włodawkę albo na popołudniowe prace na działce, gdzie zasadzona przez babcię apremontka z każdą wiosną chciała gałęziami równać się z białą cerkwią, lub też zbieranie żarłocznych stonek, pojawiających się nie wiedzieć skąd każdego dnia na miejscu konsumpcji, wyglądanie na przedziwne nartniki z nogami modelek, hermafrodytyczne winniczki, przyczajone czaple. Albo nurkując w krzaki widoczne z najwyższego piętra podstawówki – wyrosłej na skarpie, gdzie może do czasu wojsk Chmielnickiego właśnie w tym miejscu Sanguszkowie (pociotki Jagiełły) wybudowali piękny zamek, w którym podpisanoby całe larum zwane unią lubelską. I w tych to właśnie chaszczach smakując pierwsze papieroski, a raz nawet po wizycie w dolinie Loary szlachetne wino, mule i prawdziwe oliwki, na tej oto rzece (trudno w to uwierzyć, Bug byłby zdecydowanie lepszy, choć i Rubikon wcale Nilu nie przypominał, a większą kałużę), stały wojska przygraniczne – tu przebiegała strzeżona granica między Litwą a Koroną. Żeby sobie wyobrazić bliskie sąsiedztwo Wielkiego Księstwa Litewskiego nie trzeba jechać do Żegarów, Krasnogrudy czy Szypliszek (choć warto, lecz nie o tym teraz), tylko rzut beretem dziewięćdziesiąt osiem kilometrów na północny wschód od Lublina, i tylko czterysta pięćdziesiąt lat temu [1].
Sześćset trzydzieści dwa lata temu Włodawka stanowiła rzekę graniczną. Tu skupiony strażnik z tutejszego herbu strzegł błotnistych i trudno dostępnych ziem pogranicznych na styku Litwy i Korony, a od XVI wieku rzeka wyznaczała granicę pomiędzy województwem brzeskim a ziemią chełmską. Wypisz wymaluj sam środeczek Rzeczpospolitej Obojga Narodów.
Teraz bez mitologizowania, powiedzmy sobie szczerze, że całkiem przypadkiem Lublin został miastem, w którym podpisano unię polsko-litewską. Oczywista, że miejsce tego rodzaju spotkań aranżowano na królewskich włościach. Dziś doszukiwanoby się umyślnego podpalenia zamku w Bielsku Podlaskim. Kto tam wie, ale jednak właśnie to miejsce początkowo wyznaczono do podpisania tego symbolicznego aktu. Zygmunt August odwiedzał Bielsk kilka razy i tam miały miejsce dyskusje nad przyłączeniem Litwy do Korony. Po zamku jednak zostały zgliszcza, więc los zagrał w kości i wypadło na Lublin. Zapewne machnął obojętnie ręką niejeden litewski magnat, który czym prędzej wolał wracać na prywatne posiadłości. Jeszcze szybciej zwiali stąd posłowie litewscy, którzy podjudzani, przekupywani (lub co gorsza nacjonaliści, faszyści, jak to by dziś przypuszczano) umknęli, bojkotując obrady unijne. Przypadkiem Kochanowski zapisał to wierszem i mówiąc dzisiejszym językiem: donos na łotrów się ostał.
Kiedy jeździliśmy w liceum na wymianę językową do Angoulême, Polska jeszcze nie należała do Unii Europejskiej, po angielsku mówiło się co najwyżej z burmistrzem miasteczka, farmaceutą albo wykładowcami. Sympatyczni i eleganccy obywatele francuscy z troską pytali, czy mamy banany w sklepach. Przy czym byli doskonale zorientowani w ruchu solidarności. A wkrótce potem na egzaminie maturalnym z geografii można było podawać argumenty, dlaczego warto, żeby Polska weszła do UE. I nie mówiło się o bananach ani widelcach, bo dawno były w warzywniakach i na szkolnych stołówkach. Ostatecznie piętnaście lat temu weszliśmy na nową, lepszą drogę ukierunkowaną na wspólnotę. Nie bez powodu Timothy Snyder zauważa (w Rekonstrukcji narodów), że największym sukcesem Polski była unia polsko-litewska, później tylko sojusz Piłsudski-Petlura. A potem już moment wejścia w struktury unijne i przystąpienia do NATO. Przy czym sukces Polski widział właśnie w silnej polityce wschodniej, bez resentymentów, roszczeń wobec wschodnich sąsiadów. Teraz jakoś te wszystkie dokonania dyskredytuje się w naszym kraju. Może w podobnych okolicznościach Miłosz wolał nazywać się Litwinem. Albo weźmy takiego Kraszewskiego, krajana również wychowanego nad Bugiem. To samo, a może i jeszcze gorzej! Podał przecież przepis na polskiego obywatela jako „cudzoziemca, który stał się Polakiem, będąc ze krwi Niemcem, Żydem, Tatarem, Moskalem” [2].
Przyglądam się herbowi Pogoni i przecież widzę, że ewidentnie nasz włodawski żołnierz pilnuje Jagiełły na białym koniu, tyle że na czerwonym tle litewskim. No i konia ma, zaś tutaj odbywał się głównie handelek wołami. Wizerunek woła w herbach i pieczęciach już miały zarezerwowane inne pograniczne miasteczka jak Sokółka, Sejny czy Drohiczyn. Więc rycerz został tak, jak stał, a zieleń tła wzięła się zapewne z nadbużańskich łąk. Pochodzę z mekki ekumenicznej, więc lubię różne odcienie, ale tych narodowców mocno mi żal. To jednak musi być straszne obciążenie być takim czystym Polakiem.
Aleksandra Zińczuk
Lublin, 12 stycznia 2019
[1] Nota bene nieco później, bo czterysta osiemdziesiąt pięć lat temu Włodawa otrzymała prawa miejskie.[2] Cyt. za: Ryszard Koziołek, Maszyna do pisania, w: tenże, Dobrze się myśli literaturą, Wołowiec 2016, s. 90.
Kultura Enter, 2019/01 nr 87