Zrobię burzę. Jauhieni Kałmykau – wywiad
Działalność zespołu punkrockowego Lapis Trubieckoj, jednego z najbardziej popularnych białoruskich alternatywnych projektów muzycznych, jest jak na Białoruś unikalna. Oprócz uznania w kraju Lapis Trubieckoj wchodzi w czołówkę alternatywnych zespołów muzycznych Rosji i Ukrainy. Wciąż rośnie zainteresowanie projektem również w skali światowej – z powodzeniem odbywają się koncerty w USA, Kanadzie, Niemczech, Holandii, Polsce i Litwie. O przyczynach takiej popularności i o działalności producenckiej w Białorusi opowiada producent zespołu, kierownik zjednoczenia twórczego Dzieci Słońca Jauhieni Kałmykau.
Stasia Rusiecka: Żenia, masz już ponad 20 lat stażu jako producent. Na twoich oczach kształtowała się białoruska kultura muzyczna, można powiedzieć, że stałeś u jej źródeł.
Jauhieni Kałmykau: O tym, że jestem producentem, dowiedziałem się znacznie później niż nim zostałem. Przeczytałem jakiś artykuł, wywiad z producentem jakiegoś musicalu, w którym opowiadał o swojej działalności. „Przecież robię to samo!” – pomyślałem. Jednak produkcja, przede wszystkim, to praca za pieniądze, a ja już z natury nie jestem biznesmenem. Moje podejście polega na znalezieniu w człowieku, artyście, tego, co już w nim tkwi. Nie przeszkadzać mu, nie wymyślać jakiegoś specjalnego projektu, ale podlewać go jak kwiatek. Jeżeli popatrzymy na wyniki, a nasze klipy zdobyły przecież wiele międzynarodowych nagród, Lapis Trubieckoj nie raz był wybierany najlepszą kapelą rockową w Rosji, to taka „niepieniężna” strategia działa. Dlatego nie jestem producentem w czystym tego słowa znaczeniu. Wolę nazywać sam siebie kierownikiem artystycznym zjednoczenia twórczego Dzieci Słońca.
S.R: Brzmi to bardzo po radziecku.
J.K.: Brzmi po radziecku, ale dobrze oddaje istotę sprawy.
S.R.: Od czego się wszystko zaczęło? Przed projektem Lapis Trubieckoj już aktywnie pracowałeś w branży, nazwijmy ją, biznesu „scenicznego”.
J.K.: Wszystko zaczęło się od teatru. Uczyłem się w Instytucie Kultury na reżysera imprez masowych i równolegle pracowałem w teatrze studenckim Akademii Medycznej. Właśnie rozpadł się Związek Sowiecki, miałem rodzinę, ale byłem bez środków, by ją utrzymać. Przypadkowo trafiła mi w ręce encyklopedia różnych kultur europejskich, gdzie opowiadano o społecznościach belgijskich, klubach angielskich, teatrach holenderskich, których celem było przyciąganie ludzi do knajp. Bardzo zapaliłem się tymi pomysłami i postanowiłem zorganizować coś podobnego w Mińsku. Pomyślałem, że zacznę od klubu angielskiego. Dogadałem się z Pałacem Kultury Fabryki Traktorów, gdzie zaczęliśmy urządzać pierwsze nocne, zamknięte show dla nowopowstałej klasy biznesmenów. Do takich działań został powołany teatr o nazwie Bambuki, którego aktorami zostali studenci Akademii Sztuki i Instytutu Kultury. To był teatr męski, gdzie role kobiece odgrywali mężczyźni. Scenarzystami tego teatru byli Siarhiej Michałok i malarz Alaksiej Chackiewicz, ja byłem reżyserem, a powstała kapela Lapis Trubieckoj akompaniowała inscenizacjom teatru Bambuki. Tak to się wszystko zaczęło.
S.R.: W pierwszej kolejności pozycjonujesz siebie jako kierownika zjednoczenia Dzieci Słońca. Co to za ruch i jak powstał?
J.K.: Początek naszej działalności twórczej ma miejsce jeszcze w epoce sowieckiej, czyli już od razu we wszystkim, co robiliśmy, był bardzo silny protest wewnętrzny. Później Związek Sowiecki się rozpadł i zaczął aktywnie rozwijać się biznes, w tym również i sceniczny. Najpierw straciliśmy głowy, bo co robić dalej? Później zrozumieliśmy, że należy się zjednoczyć i wzajemnie wspierać. Tak pojawiły się Dzieci Słońca. Ich założeniem było rozwijanie pierwiastka twórczego, który człowiek posiada już od dziecka. W skład tego zjednoczenia weszli aktorzy, muzycy, malarze. Robiliśmy wspólne projekty, sami kręciliśmy klipy i przygotowywaliśmy programy. Mieliśmy swoją specyfikę, organizowaliśmy imprezy firmowe, ogniska, wręczaliśmy nagrody, zapraszaliśmy dzieci z Rosji i Ukrainy. Oni również zostawali Dziećmi Słońca. Pojawiły się oddziały w Kijowie, Moskwie, Petersburgu. Później zaczęło nam być wstyd, że nie pomagamy młodym i utalentowanym twórcom. I tak Dzieci Słońca zaczęły wspierać inne projekty, na przykład Sieriebrianuju Swadbu (Srebrne Wesele) i BEZ BILETU. Co prawda, nasz ruch nie jest tak aktywny, jak powiedzmy pięć lat temu, ale mimo wszystko wciąż istnieje.
S.R.: Wychodzi na to, że inne twoje projekty, na przykład zespół Mary Poppins, TT-34, projekt twórczy Sasza i Siroża Alaksieja Chackiewicza i Siarhieja Michałka to bardziej wsparcie niż produkcja w pełnym tego słowa znaczeniu?
J.K.: W różnych okresach wszystko różnie wyglądało. Zespoły, którymi zaczynaliśmy się zajmować, były bardzo „indywidualne”. Ciężko było z nimi budować długotrwałe stosunki. Na przykład Sieriebrianaja swadba (Srebrne Wesele). Beńkę i Artioma (liderzy zespołu – przyp. autora) znaliśmy już dawno. Kiedy wreszcie „wystrzelili”, zacząłem im pomagać, zatrudniłem menadżera. Wówczas ich agentem był Sasza Bahdanau (obecnie dyrektor mińskiej agencji koncertowej i wytwórni Bo Promo – przyp. autora). Kiedy trzeba jednak było omówić jakąś kwestię organizacyjną, okazywało się, że z jednym członkiem kapeli jest to niemożliwe. Wychodziło, że każdy najmniejszy krok należało uzgadniać ze wszystkimi członkami zespołu. Jednak jeżeli radzisz się ze wszystkimi, to bardzo prawdopodobne jest to, że ktoś będzie przeciw. Tutaj według mnie jasno widać mentalność białoruską, kiedy bardzo ciężko jest wyłonić lidera.
S.R.: Taki lekkomyślny stosunek do pracy, czy to rzeczywiście specyfika mentalności Białorusinów?
J.K.: Nie wiem. Pewnie tak dzieje się też w innych krajach, gdzie nie ma jeszcze doświadczenia w tej branży, W Niemczech, Anglii, Stanach Zjednoczonych kultura stosunków zawodowych między muzykami, producentami, organizatorami kształtowała się przez dziesięciolecia. Białorusini, którzy mieszkali na wyspach, wśród bagien, w ziemiankach wzdłuż dróg, takiej wewnętrznej kultury zorganizowanej pracy jeszcze nie mają. Ale bardzo mi się to podoba, dlatego że jest możliwość kształtowania wszystkiego samemu, a nie uczenia się z książek. Życie nas samo wszystkiemu uczy.
S.R.: Masz już duże doświadczenie w branży producenckiej i wiesz, jak się pracuje w innych krajach. Na czym polega osobliwość białoruskiego biznesu scenicznego?
J.K.: Są plusy i minusy. Po rozpadzie Związku alternatywni muzycy białoruscy zaczęli aktywnie koncertować w Europie. Mińsk w tym kontekście jest bardzo dobrze położony, przez noc samochodem można dojechać do wielu stolic: Kijowa, Moskwy, Wilna, Berlina czy Warszawy. Ci, którzy chcieli się na przykład pojawiać w telewizji czy na okładkach magazynów, orientowali się oczywiście na Moskwę. Białoruś była bardzo dobrym miejscem do tworzenia nowych projektów. Białoruscy muzycy mają możliwość siedzieć w swojej piwnicy i kilka lat pracować w jednym kierunku. W Moskwie na przykład muzycy nie mogą sobie pozwolić na taki luksus, żeby latami siedzieć na próbach i coś tam brzdąkać. To za dużo kosztuje. Dlatego też w Białorusi kapela może spokojnie stworzyć swój materiał, wypróbować go na swoim terenie i po tym, jak się spodoba, pojechać do Moskwy. Tam zaś w pewnym stopniu interesują się kulturą białoruską, co jest kolejnym plusem dla naszych muzyków. W Rosji wiedzą, że u nas cały czas powstaje coś interesującego, na przykład Sieriebrianaja Swadba, Kasiopieja, Pietlia Pristrastija czy Troitsa.
S.R.: A jakie są minusy?
J.K.: Przede wszystkim, mamy bardzo zamknięte środowisko. Białorusini bardzo słabo się ze sobą porozumiewają. I to już jest na pewno mentalność. Był ostatnio taki przypadek, kiedy w Berlinie zebrali się działacze białoruskiej kultury nieoficjalnej. Patrzyliśmy na siebie i rozumieliśmy, że nic o sobie nie wiemy, to znaczy, coś tam słyszeliśmy, ale nawet sobie nie wyobrażamy, kto się czym i jak zajmuje.
S.R.: W Białorusi projekt może dojrzeć. Jednak później trzeba go promować. Oczywiście muzycy nie potrafią tego robić.
J.K.: Każdy powinien zajmować się swoją działką. Na razie u nas takiej kultury nie ma. Jest kilka przyczyn takiego stanu rzeczy. Jedną z nich jest według mnie liczba ludności. Na Litwie, rzecz jasna, ludności jest jeszcze mniej. Dlatego też, jeżeli jakaś litewska piosenkarka decyduje się nagrać klip, to robi go od razu w trzech wersjach – po litewsku, angielsku i rosyjsku. Jednak to nie jest rozwiązanie. Na rynek wewnętrzny nie ma co liczyć. Dasz pięć koncertów, potem szósty i przelatuje cały rok. I dokąd wtedy iść dalej? W Niemczech, Polsce, Rosji zespół może istnieć, gdyż grafik koncertów ma wypełniony na cały rok. U nas, z uwzględnieniem honorariów i ogólnej kultury chodzenia na koncerty, jest to niemożliwe. O innym powodzie już mówiłem wcześniej. Nikt nas wcześniej niczego nie uczył. I jeśli dołożymy do tego słabą komunikatywność, to nawet najbardziej utalentowanym muzykom jest ciężko „przeżyć” w takich warunkach.
S.R.: Interesujesz się muzyką alternatywną. Jak ogólnie oceniłbyś sytuację na białoruskim rynku muzycznym? Czy ukształtował się już jakiś system pracy w tej branży?
J.K.: Są piosenkarze, zespoły, nagrywane są piosenki, istnieje reklama, ludzie chodzą na koncerty. Znaczy to, że pewien system istnieje i jakoś działa. Jednak jeśli porównamy się z innymi krajami, na przykład ze Szwecją, która mimo że ma tylko 4–5 milionów ludności pięć lat temu zajmowała trzecie miejsce w eksporcie muzyki rockowej, to wychodzi, że nasz system działa jakoś inaczej. W Szwecji, jeśli masz pewien pomysł na projekt, to zwracasz się o pomoc nie tylko do biznesu prywatnego, ale również do państwa. Jest on oceniany i, jeśli jest dobry, otrzymuje wsparcie. Na przykład znana organizacja Swedish Export Music ma w połowie strukturę państwową. U nas, podobnych na wpół państwowych instytucji właściwie nie ma. Niezależne agencje zajmują się jednym, państwowe organizacje wykonują swoje, zlecone przez państwo zadania. I te dwie sfery faktycznie nie mają ze sobą nic wspólnego.
S.R.: Z czym wiążesz „żywotność” i aktywność twórczą zespołu Lapis Trubieckoj? Dla projektu, który ma już ponad 20 lat, to rzadkość.
J.K.: Jeżeli jest pomysł, to znacznie prościej nie tylko się pracuje, ale też właściwie żyje. Kiedy różni ludzie mają możliwość zjednoczenia, nie gnębienia, a pomagania sobie nawzajem, kiedy dyscyplina nie jest na poziomie bata, a ideologii, to wszystko daje możliwość projektowi do pełnowartościowego istnienia i rozwoju. Oczywiście jest pewna technologia przetrwania projektu, na przykład, kiedy do zespołu dołącza nowy muzyk. Jednak przede wszystkim jest to pomysł. Dlatego też Lapis Trubieckoj przetrwał dzięki swojemu wyraźnie nakreślonemu kierunkowi ideowemu. Teraz, wydaje mi się, że następuje kryzys idei. Kiedy jest zbyt wielu proroków, to chce się ich powybijać, ale kiedy jest ich za mało… A dzisiaj ich jest właśnie za mało! Ten problem jest nie tylko w Białorusi, ale i w całej Europie. Nie ma jednoczącego wektora, który mógłby połączyć ludzi i dokądś poprowadzić.
S.R.: Jednak w Białorusi, w tym kontekście jest wręcz świetna sytuacja, dlatego że idea jakby istnieje i jest wobec czego się sprzeciwiać.
J.K.: Rzeczywiście, w Białorusi w tym kontekście jest „świetna” sytuacja!
S.R.: Na przykładzie zespołu można zauważyć, jak rozwija się świadomość białoruskiego społeczeństwa. Zespół zaczynał od akompaniowania teatrowi Bambuki, później zaś był protest, wypowiedziany w lekkiej, ironicznej formie. Ostatnie ich płyty nazwałabym wypowiedzią ludzi, którzy dorośli i mają już wykształconą świadomość obywatelską.
J.K.: Kiedy społeczeństwo czuje presję, to oczywistym jest, że dusza twórcza może łatwiej się odnaleźć ideologicznie. Jaskrawym przykładem jest Związek Sowiecki. Przypomnij sobie tylko, ilu było utalentowanych osób za czasów Stalina. Czy można teraz w dzisiejszej Rosji znaleźć talenty na taką skalę? Gdzie jest Meyerhold, Bułhakow? Właśnie w warunkach presji rodzi się szczególna forma alegorii, inne formy wypowiedzi, chce się mówić i, co najważniejsze, jest o czym. Będziesz śpiewać „Dla jeżyków grzybki, zajączkom – marchewka…” i wszyscy będą myśleć, co on też chciał przez to powiedzieć. Pewnie jeżykiem nazwał tego, a zającem tamtego itd. W tym kontekście Białoruś ma duży potencjał.
S.R.: Czy popularność kapeli Lapis Trubieckoj związana jest z tym, że jest to zespół z kraju, w którym panuje szczególna sytuacja polityczna?
J.K.: Myślę, że w pierwszej kolejności jest to związane z talentem Michałka, jego pracowitością i stanem wewnętrznym. Wydaje mi się, że osoby utalentowane są w pewnym sensie mutantami. Inną kwestią jest to, co robić z tym swoim stanem wewnętrznym. Możesz bardzo szybko odlecieć jak Kurt Cobain, a możesz też zacząć sobą sterować. Żyjemy nie 10 lat, a teoretycznie 70–80 i ten swój „lot” należy rozciągnąć. W jaki sposób? Pewnie trzeba zacząć jakoś się ograniczać, nauczyć się kontroli. Michałok znalazł sobie sport. W Mińsku i na koncertach, kiedy ma wolną chwilę, dużo biega. Musi coś zrobić z tą energią! Oprócz tego projekt, który odniósł sukces, trzyma się również na osobowości. Może być dziesięć utalentowanych osób, ale gdy nie ma właśnie takiego „mutanta”, to cały projekt się nie udaje.
Inną przyczyną być może jest przekaz ideowy i emocjonalny zespołu. Kiedy byliśmy w Niemczech, zauważyłem jedno. Przed nami występowała kapela, która wykonywała rosyjską muzykę rockową. Jasnym jest, że w muzyce, w dźwięku, ustępowali zespołom europejskim. Jednak Niemcy podchwytywali ich piosenki. To samo zobaczyłem w Warszawie. Okazuje się, że widzowi europejskiemu czegoś brakuje. Pewnie w ZSRR oprócz totalitaryzmu było coś jeszcze. Może w tych rosyjskich piosenkach jest właśnie ta szczerość, której nie ma w Europie. I Europejczycy czują nostalgię za czymś takim. Właśnie w Europie widać teraz kryzys idei. Nie ma barwnych osób, które by niosły konkretny przekaz. Może to dlatego, że jest tam dobrze, a od nas wychodzi impuls pewnej tęsknoty, której brak Europie. Jednak jest to moja subiektywna obserwacja.
S.R.: Po tym, jak członkowie zespołu otwarcie wystąpili w obronie więźniów politycznych po ostatnich wyborach prezydenckich w Białorusi, zespół trafił na „czarną” listę tych, którym zabrania się koncertować w kraju. W jednym z wywiadów zaznaczyłeś, że teraz działalność zespołu można podzielić na okres „przed” i „po”. Czy taka lista rzeczywiście odegrała tak ważną rolę?
J.K.: Zawsze staraliśmy się istnieć poza polityką, dlatego że, mówiąc delikatnie, nie podobają nam się wszyscy politycy. Po tych wydarzeniach automatycznie znaleźliśmy się po jednej strony barykady. Jednak najważniejsze, że zaczęto nas ograniczać w dawaniu koncertów w ojczyźnie. Oczywiście to nas rani, a nasi fani są oburzeni.
S.R.: Jak długo według Ciebie potrwa ta sytuacja?
J.K.: Nie wiemy, co będzie jutro. Dzisiaj w Białorusi wszystko jest bardzo niestabilne. Nie zdziwiłbym się, gdyby jesienią jakaś osoba zainteresowana, mająca swoje kontakty, dogadałaby się z Urzędem Kultury, otrzymała stosowne pozwolenia i zarobiła kokosy.
S.R.: Czym Ciebie dzisiaj można zadziwić jako melomana? Czego oczekujesz, kiedy idziesz na koncert nowej kapeli lub słuchasz nowej płyty?
J.K.: Trudno powiedzieć jednoznacznie. Wydaje mi się, że dzisiaj znajdujemy się w stanie przeciągniętej pauzy. Nastąpiło trzecie tysiąclecie, minęło już 11 lat, a nowych proroków wciąż nie widać. Myślę, że jest to tylko czasowe. Na pewno coś wkrótce „wystrzeli”. To będzie skok albo ewolucyjny albo rewolucyjny. Ten nowy prorok objawi się właśnie w muzyce i powie nam, czy to będzie ewolucja czy też rewolucja. Ludzie twórczy są jak barometry i wcześniej wychwytują informacje. To nie są tylko moje subiektywne rozważania. Jeśli przeanalizujemy pojawienie się przeróżnych nowych ruchów, to wyjdzie na to, że jednocześnie, niezależnie od siebie, powstawały w różnych miejscach. Dlatego też, jeśli panuje cisza, czekaj na burzę.
S.R.: Czyli czekasz?
J.K.: Nie, ja raczej staram się tę burzę wywołać. Po co mam czekać?
Jauhieni Kałmykau, Stasia Rusiecka