PROZA UKRAIŃSKA. Opowiadania z niedawnych czasów
Elina Świencicka
PO PROSTU SPACER
Oto kolejne pytanie na pęknięcie aorty. Najbardziej aktualne, najbardziej palące. Kiedyś pytano: „Kto winien?”, „Co robić?”[1]. Teraz to już nikogo nie interesuje. Wiadomo, że winni są wszyscy, a co robić – nie wie nikt. Pytanie najważniejsze – gdzie być? A raczej – dokąd się udać, żeby nie strzelali. Tu już każdy musi odpowiedzieć sobie sam.
W naszej dzielnicy jest cicho. Cicho – to znaczy, że w nocy było tylko kilka wybuchów. Nic zbyt przerażającego – jakby przewróciła się duża ciężarówka i poleciała do piekła w cholerę jasną. Natomiast w dzień – jakby nic nie było.
Spaceruję razem z ojcem. Jest bardzo chory, a na starość wszystkie choroby są nieuleczalne. Mniej istotne na co teraz cierpi, mamy jeszcze lekarstwa – to najważniejsze. Na ulicy jest zimno, naprawdę zimno… Kruki, skacząc po nagiej ziemi, wydziobują coś z niej. Szkoda, że nie możemy być krukami… Idziemy powoli, ojciec ściska moją dłoń, zamknięty w sobie, czasami coś mamrocze i przygryza usta. Musimy dojść do przystanku i wrócić.
W Kijowie choruje moja córka. Codziennie dzwoni do mnie i mówi: „Mamo, przyjedź jak najszybciej! Szklanki wody nie ma kto mi podać…”. I głośno kaszle do słuchawki. Ale jak mam przyjechać? Muszę być tu, w Doniecku. Przecież ogólnie tu jest spokojnie. Zabite dzieci, wysadzone domy – to przecież nie u nas, ale na drugim końcu miasta. U nas na razie wszystko w porządku.
Oto targ Brud, rude odkarmione koty, przytłumiony rozgwar. Przy stoiskach – jak zwykle, kolejki, a w kolejkach, jak zwykle, świeże wiadomości.
– Zbombardowali do diabła… Stał sobie dom spokojnie, nikomu nie przeszkadzał – nie, cholera, wysadzili.
– Co tam dom? A lotnisko?! Budowali, budowali, tyle pieniędzy wyrzucili – i wszystko w diabły!
– Przecież oni czekają, jak wszyscy powyzdychamy…
– Pani olej, proszę panią, trochę cuchnie…
Córka dzwoni: „Mamo, mamo, kiedy przyjedziesz? Mamo, proszę, przyjeżdżaj natychmiast… Przecież jestem sama… zupełnie sama…”. Mój Boże, jak mam się rozdwoić… Muszę kupić kilogram ziemniaków i dwadzieścia deko kiełbasy. Mamy teraz życie bardzo oszczędne – oszczędzamy na chlebie, na kiełbasie, oszczędzamy wodę i gaz. Niedługo zaczniemy oszczędzać powietrze. A ojciec cicho sobie mruczy czy nuci: „Wejdźcie w naszą sytuację… Wyjdźcie z naszej sytuacji… z naszego położenia…”.
Idziemy dalej. Wędrujemy między blokami, ukrywając się przed wiatrem. Spotykamy starego przyjaciela ojca, fryzjera Jakowa Mojżeszowicza Carapkina.
– No i jak tam pańskie zdrowie, w porządku?
Ojciec kiwa głową i milczy.
– Wypłacili panu emeryturę?
– Nie wypłacili…
– A pani pensję wypłacili?
– Nie wypłacili…
– A pomoc humanitarną?
– Nie dali…
Jakow Mojżeszowicz uśmiecha się:
– Nic nie dają, no i do diabła z nimi…
On jest nieduży, zmarszczony, szczupły, z błyszczącymi czarnymi włosami i olśniewającym uśmiechem. Dlaczego on się uśmiecha? Zwyczajnie uśmiecha się, jakby nic się nie stało.
– Wiecie przecież – strzelają. Kto strzela – nie wiadomo, ale wygląda na to, że strzelają do nas. Ci, którzy strzelają, bawią się z nami w chowanego. I mówią do nas: „Kto się nie schował – nie nasza wina!…”.
I on znowu uśmiecha się poklepując ojca po ramieniu:
– Weselej patrzcie na życie, mój drogi! Najśmieszniejsze jest to, że najstraszniejsze dopiero się zaczyna.
A ja w tym momencie mówię przez telefon do córki: „Przecież nie jesteś małym dzieckiem… masz się leczyć jakoś… masz lekarstwa… U ciebie generalnie wszystko w porządku – ty tylko popatrz dookoła…”.
Jakow Mojżeszowicz macha ręką i uśmiecha się, błyszcząc czarnymi włosami pod wątłym listopadowym słoneczkiem. Ojciec również się uśmiecha. Patrzy na to wątłe listopadowe słoneczko i uśmiecha się. I mówi cicho:
– Dokąd by nam stąd się przemieścić … po prostu – przemieścić się … Na magicznym latającym dywanie, na pawim piórze, na kółkach jakichś…
Za chwilę wejdziemy na podwórko. Dlaczego podwórka zawsze porównują ze studniami? One nie przypominają studni, nawet jeśli patrzeć z góry. A co przypominają? Teraz – pułapki na myszy.
Ojciec ciągnie mnie za rękę. Metalowy szum liści, co jeszcze pozostały na drzewach. A gdzieś tam na trzecim piętrze postać kobiety przy oknie. Tak, dokładnie, staruszka w białej chustce. Twarzy dobrze nie widać, ale uśmiech widzę wyraźnie. Tak, ona uśmiecha się do nas. Dlaczego ona się uśmiecha? Tak, faktycznie, uśmiecha się, to dziwne, że tak wyraźnie widać… I biała chusteczka zgrabnie zawiązana… I twarz – biała Ona uśmiecha się i macha ręką, niby gdzieś woła. Gdzie ona nas woła? Dlaczego nas?
Ojciec uśmiecha się. A nad kolejkami na targu, nad kolejkami przy bankomatach, nad kolejkami po pomoc humanitarną ten sam metalowy szum: „Nie dali… nie dali… nie dali…”.
ŻYCIE WEDŁUG CZASU MOSKIEWSKIEGO
Dzień dobry, kotko. Ty sobie żyjesz i nie wiesz, że żyjesz według czasu moskiewskiego. Według moskiewskiego, kotko, nie kijowskiego. Tobie, z pewnością, jest wszystko jedno, ale w rzeczywistości jest to ogromna różnica. Powiedz, kotko, po co mi ten czas moskiewski?
Kotko, przecież jesteś wszystkim, co mi po tamtym życiu zostało – życiu według czasu kijowskiego. Teraz chodzimy po tym samym mieszkaniu, ale to już zupełnie inne mieszkanie. Te same ściany, tapety te same, meble te same, ale mieszkanie jest inne… Wszystko się rozsypało, wszystko się zaśmieciło, wszystko się zabrudziło… Po prostu to już nie jest nasz dom, kotko…
To życie według czasu moskiewskiego pachnie śmiercią. W obcym mieszkaniu, zaśmieconym i zabrudzonym – pachnie śmiercią. Dziwnie, ale to tak jakby moje mieszkanie… Niedługo noc, kotko. Jakoś trzeba spróbować zasnąć. Najwyższa pora – według czasu moskiewskiego. W sąsiednim mieszkaniu płacze dziecko. Żałośnie tak płacze… Dokąd by się wyczołgać spod tego czasu moskiewskiego, dokąd by jak najdalej od niego się przeczołgać… Nie, kotko, nie da się – on zmiażdży po drodze.
Już miażdży, kotko. Kiedy ona się skończy, ta noc? O godzinę dłużej – według czasu moskiewskiego. W ciemności coś się turla, przewala, gruchocze – ktoś przeszedł do ataku. Oczy się nie zamykają. I ty, kotko, nie śpisz. Kotko, przecież nie możesz przekonać siebie, że to beczki staczają się z góry, że to stado gonią do rzeźni, że to konwój ciężarówek wyładowuje ładunki – i ty się boisz. A ja się nie boję, kotko, ja ciągle coś wymyślam.
Zdaje się, już świta. Pokój był czarny, teraz staje się szary. Wszystko miażdży, kotko. Światło miażdży, powietrze. Jeżeli się podnieść – trochę będzie lżej. Jeżeli się podnieść, pochodzić po pokoju, dotknąć stare fotografie… Dotknąć życia, które było przed tym – przed czasem moskiewskim. Kiedy nie strzelali. Tak niby można uchować jego kawałki.
Oto już ranek. Można zaczynać nasze zwykłe sprawy, kotko. Najzwyklejsze sprawy, niby nic się nie stało. Niby nie zmienił się czas. Niby czas jest ten sam, który był. I wybuchy, które słychać dookoła, można przecież wytłumaczyć w najzwyklejszy sposób, prawda? To znaczy, niby to nie wybuchy wcale, tylko po prostu nie wiadomo co…
Wychodzę na ulicę. Wszędzie jest cicho, tylko gdzieś na sąsiednim podwórku głośno trzepią dywan. Po prostu wytrzepują dywan, chociaż podejrzanie za głośno. No, może to nie na sąsiednim podwórku, tylko gdzieś dalej. Wyszłam na ulicę po zakupy, – ale muszę w końcu zobaczyć ten dywan i tego człowieka, który go wytrzepuje. Jeśli nawet jest to bardzo daleko.
Wchodzę na jakieś podwórko otoczone blokami, ale tam jest pusto. Tylko wiatr wyje między domami – właśnie ten wiatr przyniósł nam czas moskiewski. I on też przynosi te odgłosy – tak niby gdzieś trzepią ogromny dywan. Kobieta z wózkiem przecina podwórko po przekątnej, wózek jest pusty. Ona macha ręką gdzieś w bok i bełkotliwie krzyczy przekleństwa.
Idę dalej. Targ. Lecz on jest prawie pusty, słychać tylko metalowy brzęk od zamykanych rolet. Rolety brzęczą, nieznane czarne ptaki stadami podnoszą się nad ziemią i o czymś krzyczą między sobą chrapliwymi głosami. A wiatr jest coraz silniejszy, a dywan trzepią coraz bliżej i bliżej. Gdzieś musi być to podwórko, gdzie trzepią ten dywan…
A kotka jest sama w domu… Kotko, kotko, niedługo przyjdę, przyniosę ci coś do jedzenia. Nie bój się, kotko… Wprawdzie ty nie potrafisz wymyślić dla tych nieludzkich odgłosów jakieś ludzkie wytłumaczenie. I ty nie rozumiesz, jak to bywa, gdy tobie gwałtownie zmieniają czas. Lepiej niech by już czasu nie było w ogóle, kotko!
Gdzie ja jestem? Nagle zrobiło się cicho. Dywanu już nie trzepią. Tylko…, zdaje się, zabłądziłam… Coś tu jest nie tak, w tych miejscach… Powietrze tu jest jakieś ciasne – jak w jaskini. I budynki o kolorze mięsa stoją wzdłuż drogi, niby ustawiły się w szeregu. I w oknach – nie białe koronkowe firanki, tylko jakieś szmaty wiszą. I ludzie – ich szczekające głosy unosi wiatr, a ich już nie ma – same tylko plamy poruszają się w zimnym powietrzu.
A sklep niby mi znany. Wybierałam się przecież do sklepu… Dziwnie, że jest tak cicho. I sklep prawie pusty, tylko dwa cienie majaczą między półkami. I podłoga dudniąca, dudni sama z siebie. Żywność jednak jest – i dla mnie, i dla kotki. Dobrze, kupię dla nas trochę czegoś do jedzenia.
Przy kasie nie ma nikogo. Kasjerka drzemie, głowę oparła na rękach. Szemrają myszy. Znowu zadudniła podłoga. Kasjerka obudziła się, spojrzała na mnie, uśmiechnęła się krzywo.
– Reklamówkę pani potrzebuje?
– Nie…
– Kartę pani ma?
– Nie…
– Dwadzieścia jeden hrywien i siedemdziesiąt kopiejek do zapłaty.
Podałam jej dwieście hrywien. Znowu zadudniła podłoga. Kasjerka wydała mi resztę – pięćdziesiąt hrywien z kopiejkami. „Dziwnie – pomyślałam – miało być więcej”. Ona patrzyła na mnie i wciąż uśmiechała się krzywo. „Powiedzieć jej? Czy nie powiedzieć?”. Nogi były jak z waty, w głowie szumiało. „Co jest w końcu? Co jest ze mną” – myślałam.
Schowałam resztę do kieszeni i wyszłam na ulicę. Co mi pozostaje? Do domu, do domu, do domu. I niech nawet to już nie jest dom, tylko obce mieszkanie w zupełnie innym czasie. Wszystko jedno. Tam jest kotka. Tam jeszcze coś zostało. Odpryski, odłamki, kurz, cisza. Tu zamieszkuje czas, który urywa się sam w sobie.
NIEPOTRZEBNE WIERSZE
Chcę wydać tomik wierszy o nieodwzajemnionej miłości. Dlaczego Achmatowej wolno, Cwietajewej wolno, a mnie nie wolno? Czy chcę za dużo? Okazuje się, że za dużo. Ponieważ wiersze nikomu nie są potrzebne.
– Teraz potrzebne jest zupełnie co innego – powiedział mi jeden znany wydawca. – Teraz trzeba czegoś specjalnego. A jeśli chce pani wydać wiersze – musi pani najpierw przygotować ludzi do tego.
– Jak to – przygotować?
– Do odbioru wierszy. No, na przykład, poprosić jakiegoś znanego dziennikarza, by relacjonował, jak pani ukradła u Janukowycza butelkę wódki, a on za to panią zgwałcił. Następnie musi pani napisać książkę o tym, jak pani ukradła u Janukowycza butelkę wódki, a on za to panią zgwałcił. Tę książkę kupią wszyscy, by dowiedzieć się, jak pani ukradła u Janukowycza butelkę wódki…
– A do czego tu wiersze?
– A wtedy właśnie może pani wydawać wiersze. Wiersze autora, który ukradł u Janukowycza butelkę wódki, kupią koniecznie. I właśnie o nieodwzajemnionej miłości…
Jednak nadal chcę wydać tomik wierszy. Wcześniej mi tłumaczyli, że takiej książki nikt nie kupi, jeśli tylko autor nie zrobi czegoś wybitnego, a teraz mówią – w kraju jest wojna. I jakoś wstyd nie tylko wiersze publikować, ale nawet pisać – a nic innego robić nie umiem.
Kiedyś mieszkałam w Doniecku, ale teraz, jak wielu innych, wyjechałam z domu. Mam teraz nową pracę i wynajmuję pokój na spółkę z koleżanką Nataszą – ona żyje miłością tak, jak ja żyję wierszami. Ona ma ciekawe życie, jak Achmatowa i Cwietajewa, codziennie płacze, albo siedzi w osłupieniu, pyta o radę wszystkich, kto tylko nawinie się pod rękę – a ja piszę nowe wiersze do mego nikomu niepotrzebnego tomu.
A tuż obok mnie rozgrywa się prawdziwy dramat. Już od trzech dni Natasza chodzi ponura jak chmura gradowa. Ona jedzie do Francji spotkać się z Turkiem, pożyczyła od matki pieniądze i kupiła bilety, a Turek zniknął i nie odpowiada na jej najbardziej rozpaczliwe listy. Bilety juz zakupione, matka płacze.
– Nataszo, w kraju wojna, a ty o Turku.
– Tak, ale on taki seksowny… I mądry… Jak on tylko mógł mi to zrobić? Muszę jechać, ale dokąd, do kogo?
– To zostań…
– Pieniądze się zmarnują, matki szkoda. A najważniejsze – za co to? Przecież wszystko było tak świetnie, nareszcie znalazłam swego mężczyznę, zdecydowaliśmy już o wszystkim, a tu takie…
– Nataszo, wojna w kraju, wojna, jaka tu miłość…
A życie toczy się dalej, tak samo niezrozumiałe, w obcym mieście, w kolejkach po zaświadczenia, przepustki, zasiłki, wśród makabrycznych wiadomości, w samotności, w samotności, w samotności. Ale im więcej samotności, tym więcej wierszy, tylko nikt ich nie przeczyta.
Natasza poznała Francuza, on zaprosił ją w odwiedziny. Powiedział, że nic od niej nie chce – tylko porozmawiać, a dalej się okaże. I Natasza poleciała do Paryża, przygaszona, ale pełna nadziei. A ja zostałam w zimowym mieście z moimi wierszami i idiotycznym odczuciem, że czas upływa, a sprawa nie ruszyła z miejsca. Ale – jaka sprawa? Co powinnam robić? Przecież nie ukradnę butelkę wódki… Wszystkie czyny są jakieś mizerne, głupie, i rozpuszczają się w powietrzu, w długich różowo-szarych zmierzchach na obcym niebie.
U Nataszy – kolejny dramat, tym razem w Paryżu. I znowu dzwoni do mnie, bo nie ma pod ręką nikogo innego. Nie wiem, ile płaci za telefony stamtąd…
– Cholera, znowu jestem cała rozbita. Porządny, dobry człowiek, ale tyle w nim namiętności co w niedźwiedziu. Wczoraj miał być seks, a on usnął przed telewizorem i spał do rana… I tu przypadkowo zadzwoniłam do Turka – i powiedział, że złamałam mu serce, bo zaczęłam mówić o pieniądzach. A o czym miałam z nim rozmawiać? Powiedział, że przyjedzie do Paryża, wszystko rzuci – i przyjedzie.
– No, raczej nie bardzo bym mu ufała.
– Rozumiesz, to jak kij o dwóch końcach…
– Nie sądzę, że to dobry pomysł… z dwoma równocześnie…
– Jaka ty jesteś wulgarna… Jak mam rzucić człowieka, który mnie przygarnął, karmi, płaci? I dla kogo – dla Turka?
Ten telefon obudził mnie o wpół do trzeciej w nocy. Najpierw nie zrozumiałam, o co chodzi, bo miałam niezrozumiały sen, który śnił mi się już trzecią noc – w dom trafił pocisk, wybiegam na schody, a schody urywają się w ciemności – i nagle ten telefon. Doprawdy jak z zaświatów.
A gdzie są te zaświaty? Zrozumiałam, że nie usnę znowu i zaczęłam o tym myśleć. Jeśli na tym świecie jest wojna, to człowiek, który żyje w swoim dramacie miłosnym, żyje w zupełnie innym świecie. To gdzie wtedy żyje człowiek, który chce wydać tomik wierszy o nieodwzajemnionej miłości? Boże, gdzie ja jestem?
I oto – zimowy krajobraz doniecki: koleś – nawalony, pies – bezdomny, zamieć – wyje. I stara przeciętna poetka płacze nad swoim beznadziejnym życiem.
Elina Świencicka
Tłumaczenie z rosyjskiego Wiera Meniok
[1] Tytuły powieści rosyjskich pisarzy dziewiętnastowiecznych Aleksandra Hercena (ros. Кто виноват?) i Nikołaja Czernyszewskiego (ros. Что делать?) – W.M.