Strona główna/Miasto twórcze w kontekście Europejskiej Stolicy Kultury – spełniające się marzenie

Miasto twórcze w kontekście Europejskiej Stolicy Kultury – spełniające się marzenie

Załóżmy, że jesteśmy miastem, które otrzymało tytuł Europejskiej Stolicy Kultury. Czy nie damy „omamić się złotem”? Czy starczy nam sił, by zbudować miasto twórcze – miasto, w którym ma odzwierciedlać się pomysł zapoczątkowany w 1985 roku przez ówczesną minister kultury Grecji – Melinę Mercouri. Była ona jedną z najsłynniejszych aktorek europejskich, która do idei desygnowania miast jako kulturalnych stolic Europy musiała przekonać wielu takich, którzy słysząc słowo „kultura” – „może nie sięgali od razu po rewolwer, ale dawali wyraźne oznaki zniecierpliwienia lub głębokiego znudzenia”.

Od bierności do działania – kilka słów o marzeniach.

I król kazał zbudować miasto. – Niech wszyscy mieszkają obok siebie – powiedział. Ale pewnego ranka okazało się, że mury, które miały bronić, odgrodziły mieszkańców od siebie. Domy, zamiast chronić, stały się więzieniem.[1]

Od lat chodzę ulicami miast – żyję w mieście. Wstaję rano, pije kawę. Wyruszam w drogę – piechotą: do pracy, do restauracji, na spotkania, czasem rozmowy. Idę wyznaczoną przez siebie trasą, każdego dnia tak samo, a jednak inaczej. Myślę i staję się drogą, droga staje się mną i nie wiem czasem – „kto idzie kim”. Czy ona prowadzi mnie, czy ja prowadzę ją? Czuję, jakby ślepy wiódł głuchego, a niekiedy mądry głupiego. Ale kto jest kim?

Uczę się miejsc, do których zaglądam idąc ulicami miasta – nie zadamawiam się, nie zakorzeniam, jeszcze nie. Pragnę jedynie wzajemnego oswojenia. Na początku czuję się obco w wielu z nich, jak intruz. Następne moje wizyty nabierają coraz bardziej intymnego charakteru. Pamiętam w nich moją obecność, być może i ja dla nich już nie jestem tylko przechodniem. Odwiedzam je coraz częściej. Poznaję historię ludzi, którzy byli tu przede mną – „zakorzenieni”. Chwytam za każdym razem jakąś subtelną nić przeszłości, którą przeciągam na stronę tego, co „tu i teraz” – swoją stronę teraźniejszości. Zauważam jak z codziennych spacerów i wizyt w miejscach, z których składa się moje miasto, zaczyna powstawać magiczna opowieść, która wprowadza mnie w jego przyszłość. Z biernej postawy „lokatora miejsca x”, który czasem ślepy i głupi poddaje się drodze, zaczyna rodzić się we mnie spacerowicz – marzący o „obecności w miejscu”, o „oswojeniu przez miejsce”, być może o „zadomowieniu”. Zatem następuje swoista metamorfoza – zmiana ku przyszłości, która przebiega trójstopniowo: bierność – marzenie – działanie.

Bierność można tłumaczyć na wiele sposobów. W tym przypadku „bierność” jest skutkiem „braku”. Powstaje ona wówczas, gdy nie dostrzegamy wokół siebie możliwości „zmiany na lepsze”. Z powodu „braków” tzw. zewnętrznych (infrastrukturalnych, ludzkich, finansowych itp.) postrzegamy własne środowisko jako mało ciekawe, które nie generuje twórczych pomysłów, ludzi, wydarzeń itd. Z drugiej strony możemy mówić o „bierności”, wynikającej z niedostrzegania szans na realizację swoich potrzeb. Szans, które potencjalnie istnieją, a ich wykorzystanie uniemożliwiają kwestie indywidualne, takie jak np. brak kompetencji, kontaktów, znajomości środowiska, twórczego spojrzenia na problem.

Spacerowicz – marzący o „obecności w miejscu”, jest kolejnym etapem doskonalenia siebie w drodze. Każdy chce być skądś – nikt nie chce być znikąd. Tylko miejsca, które składają się z naszej w nich obecności, mogą być twórcze. Czasem trzeba wyjść w drogę, żeby je znaleźć. Czasem trzeba opuścić miejsce, by móc do niego powrócić. Czasem trzeba słuchać starych opowieści, by zrozumieć moc miejsca. Czasem trzeba być zdeterminowanym w poszukiwaniu swojej obecności w miejscu takim jak miasto. Wtedy niezawodne są zmysły, takie jak: węch, dotyk, słuch oraz intuicja.

Jeżeli uznamy, że miasto twórcze to takie, które „wyciąga z bierności – lokatorów miejsca x” poprzez realne działania niwelujące braki zewnętrzne (infrastrukturalne, osobowe, finansowe itp.), które wyraźnie wskazuje swoim mieszkańcom na szanse i możliwości realizacji potrzeb i marzeń. Jeżeli uznamy, że miasto twórcze to takie, które poprzez indywidualne opowieści o miejscach i ludziach z których się składa, tworzy magiczną opowieść, snując ją jak nić Ariadny, aby nie zgubić się w drodze ku przyszłości. Jeżeli wszyscy zgodzimy się co do słuszności postawionych powyżej tez, będzie to znak, że jesteśmy na początku drogi. Wychodzimy z „miejsca x”, które chcemy żeby było „miastem twórczym”. Wychodzimy z bierności i zaczynamy marzyć. Tyle, że zanim dojdziemy do działania może okazać się, że było to marzenie ściętej głowy (zakładając, że owo marzenie o „mieście twórczym” jest zadaniem do realizacji a nie kolejną utopią, po usłyszeniu której mocniej biją serca, ale nieliczni biorą się do roboty).

Świadomie używam nazwy „miasto twórcze” gdyż wydaje mi się, że nie wystarczy marzyć o osiągnięciu tytułu Europejskiej Stolicy Kultury. Jeżeli marzenie o „mieście twórczym” spełni się w działaniu, to nie tylko osiągnie się Tytuły, ale odzyska tożsamość miejsca dla jego mieszkańców. Tytuł Europejskiej Stolicy Kultury jest projektem ekonomiczno-gospodarczym, który kulturę traktuje priorytetowo, przyznając jej zaszczytne miejsce na podium. Obawiam się, że w kulturze nie wszystko to, co się „świeci” jest warte wynoszenia na piedestały. Oczywiście chodzi tu o zabiegi marketingowe, które często windują przeciętne „gusta” na sam szczyt (wystarczy czasem, że owe „gusta” mają atest Unii Europejskiej). Ale przecież o „gustach” się nie dyskutuje, no chyba, że ktoś mocno zainwestował i liczy na zwrot wydatków – to oczywiste, nikt nie chce być stratny (szczególnie Unia Europejska). Natomiast miasto twórcze (oczywiście może nim być Europejska Stolica Kultury) jest o wiele ważniejszym wyzwaniem. Wysiłek włożony w jego kształtowanie często nie przekłada się na pieniądze unijne (choć nie można nimi pogardzić), tylko na wkład twórczych, lokalnych środowisk, które chcą wspólnie działać ponad podziałami. Myślę, że można przyjąć pewną zasadę: każda Europejska Stolica Kultury musi być miastem twórczym, ale nie każde miasto twórcze musi być Europejską Stolicą Kultury.

O idei, byciu „nigdzie” oraz turystach

…gdyby mnie pan przywiózł do tego hotelu z zawiązanymi oczami z Paryża, Pallas albo Kuala Lumpuj, to nigdy bym nie zgadł, gdzie jestem. I gdyby nie ten wasz Pałac Kultury, to po wyjściu z hotelu też nie miałbym jak poznać, co to jest za miasto. To właśnie znaczy, że jesteśmy nigdzie. Albo prawie nigdzie”[2]

Załóżmy, że jesteśmy miastem, które otrzymało tytuł Europejskiej Stolicy Kultury. Czy zdołamy nie pójść w tandetę, schematy i układy? Czy nie damy „omamić się złotem”? Czy starczy nam sił, by zbudować miasto twórcze – miasto, w którym ma odzwierciedlać się pomysł zapoczątkowany w 1985 roku przez ówczesną minister kultury Grecji – Melinę Mercouri. Była ona jedną z najsłynniejszych aktorek europejskich, która do idei desygnowania miast jako kulturalnych stolic Europy musiała przekonać wielu takich, którzy słysząc słowo „kultura” – „może nie sięgali od razu po rewolwer, ale dawali wyraźne oznaki zniecierpliwienia lub głębokiego znudzenia”.[3] Ta kobieta – aktorka – polityk wychodziła z założenia, że miasta europejskie powinny dzielić się swoim bogactwem kulturowym. Te z nich, które będą potrafiły nawiązać i prowadzić dialog międzykulturowy w sztuce, a jednocześnie ukazać kulturową specyfikę swojej społeczności lokalnej, staną się modelowymi stolicami kultury europejskiej.

Problemy zaczęły się jak zwykle od finansów. Rodzime Ateny Meliny Mercouri pokazały, jak w szybki sposób można osiągnąć korzyści nie tylko duchowe, ale również materialnie. I nie ma co się dziwić. Turyści dopisali, co z kolei przełożyło się na rozwój gospodarczy. Scenariusz za każdym razem jest taki sam i łatwy do przewidzenia pod warunkiem, że mamy czym się pochwalić i czym „kupczyć” oraz że turyści nie są wybitnie „uduchowieni” i od czasu do czasu, w przerwach między zaliczaniem kolejnych atrakcji kulturalnych miasta (wyraźnie wyeksponowanych w strategiach marketingowych) – jedzą, piją, śpią, bawią się, nie są zbyt wymagający i w jakiś sposób przewidywalni w swych potrzebach i zachciankach. Pomysł był cudowny ( i nadal taki jest), tylko czasy się zmieniły i turyści jakby trochę „ogłupieli”.

Program Europejskiej Stolicy Kultury od samego początku cieszył się niezwykłą popularnością. Konkurencja podczas zgłoszeń do Tytułu była tak ogromna, że wprowadzono równoległy program – Europejski Miesiąc Kultury. Sprawa nabrała rozpędu wraz z podpisaniem w 1992 roku przez dwanaście państw europejskich Traktatu z Maastricht. Od tego momentu kwestie dotyczące Europejskiej Stolicy Kultury nie były w gestii rządów „dwunastki” (te kwestie to oczywiście finansowanie), ale przeszły pod ścisłą opiekę i kontrolę instytucji Unii Europejskiej, takich jak: Parlament Europejski oraz Komisja Europejska. Klamka zapadła – wszystkie decyzje podejmują instytucje, o których istnieniu przeciętny obywatel Unii Europejskiej dowiaduje się z ulotek, znaczków, tablic, itd., np. podczas wycieczki rowerowej z rodziną. Wydaje się, że to jeden z najprostszych sposobów, aby dowiedzieć się, że obecnie Unia Europejska to dwadzieścia siedem gwiazdek oraz, że trasę rowerową sfinansowano z „EFRR”, czy właściwie ze „ZPORR”. Ponadto z pewnością poznamy nazwę jakiejś instytucji, najczęściej Komisji Europejskiej, bo to ona jest organem wykonawczym w Unii. Nasuwa się prosta analogia – dzięki rekreacji osiągamy nie tylko tężyznę fizyczną, ale przede wszystkim edukujemy się nt. „źródeł finansowania dróg w Polsce”.

Polecam prześledzić kolejne etapy rozwoju programu Europejskiej Stolicy Kultury. Ciekawy był rok 2000, w którym zerwano z tradycją przyznawania Tytułu tylko jednemu miastu. Wówczas Europa miała dziewięć kulturalnych miast. W tym miejscu należy podkreślić, że po podpisaniu Traktatu z Maastricht do „dwunastki” w 1995 roku dołączyły Austria, Finlandia i Szwecja. W związku z tym kalkulacja jest prosta – Unia Europejska wówczas liczyła piętnaście państw członkowskich a stolic wybrano dziewięć. Ponadto do tej pory kilka państw miało ten zaszczyt, żeby posiadać takową stolicę (zatem dla nich kranik z kasą został zakręcony, ponieważ kulturalnym miastem nie można „bywać” lecz „stać się” raz w konkretnie wyznaczonym roku)[4]. Aby „wilk był syty i owca cała” wybrano cztery miasta spoza Unii Europejskiej: Bergen w Norwegii, która wówczas nie była i obecnie nie jest w Unii (podobno w ich rubrykach „przychodów i rozchodów” coś się nie zgadza). Następny był Kraków i Praga, aby wskazać kierunek kolejnego rozszerzenia Unii. Tym razem miał być to Wschód, i tak też się stało w 2004 roku. Jeżeli chodzi o wybór Reykjaviku podobno, chodziło o to, by pokazać Unię otwartą, a nie zamkniętą. Wynika z powyższego, że zasady bywają chwiejne jak chorągiewka na wietrze, a co ciekawe nawet kierunek wiatru można zmieniać do woli. Obecnie o tytuł Stolicy Kultury mogą starać się równocześnie dwa państwa Wspólnoty Europejskiej.

Kolejne losy interesującego nas tu programu można prześledzić na portalach internetowych miast, które ubiegają się o ten Tytuł w najbliższej przyszłości. A nawiasem mówiąc, mam nadzieję, że największą rolę w całym przedsięwzięciu będą mieli artyści a nie politycy, biznesmeni i specjaliści od marketingu. „Dzięki” różnym nieprzemyślanym zabiegom marketingowym miasta starające się o miano kulturalnej stolicy stają się „miejscami z fotografii”, „miejscami z reklam”, „miejscami z czasopism”. Oczywiście sami mieszkańcy tych miast nie identyfikują się z miejscami wyeksponowanymi na bilbordach, ponieważ te miejsca są „nigdzie”, a ludzie ukazani na ich tle pochodzą „z nikąd” – turyści, tacy sami jak wszędzie. George Ritzer w wywiadzie udzielonym na łamach „Polityki”, powiedział: „Jesteśmy bliżej niczego. Albo może powinniśmy powiedzieć, że jeszcze bardziej jesteśmy wśród niczego. (…) W Warszawie widać te zmiany nawet lepiej niż w Europie Zachodniej, która stawia opór, i niż w Ameryce, która od dawna staje się imperium niczego. Siedzimy nigdzie, pijemy nic, obsługuje nas nikt”[5].

O tych, którzy dawno już przestali marzyć, i wzięli się do roboty oraz ciąg dalszy o turystach (lubię o nich pisać).

Animatorzy kultury mogą wszystko zmienić. Mogą dać nam miłość, której przecież pragniemy. Animatorzy kultury mogą wiele zmienić. Mogą dać nam miłość i radość, i wszystko czego nam trza!…cha, cha, Ole![6]

Jak prezentuje się nasze miasto na plakatach, bilbordach, w filmach reklamowych? Prezentuje się jako miasto marzeń, które nie musi być prawdziwe. Widać to szczególnie w filmach, które „wyczarowują” widzom miasta idealne – utopie, które po wyjściu z kina nie pękają jak bańki mydlane. Wyimaginowany obraz cudownego miejsca-sielanki w niektórych przypadkach potrafi długo zapaść w pamięć. Wybieramy się z nim w podróż we wszystkie strony świata – stajemy się Turystą, którego celem jest „nachapanie się” filmowych wrażeń. Z aparatem cyfrowym na szyi, z kolorowym czasopismem w ręku, coca-colą w podróżnym bagażu rozpoczynamy przygodę życia. Podążamy śladami „miasta marzeń”. Obraz tego wymarzonego miasta jest tak sugestywny, że przybywając na miejsce, często nie zauważamy różnic i nawet nie możemy odczuć, że coś się nie zgadza. Specjaliści od marketingu, turystyki, kultury itd. (nawiasem mówiąc czasem nie widzę pomiędzy nimi różnicy – nierozłączne trio sukcesu ekonomicznego na poziomie lokalnym) utwierdzają nas w przekonaniu, że „program turystyczny” jest tak bogaty, że nie ma potrzeby poszukiwać wrażeń na własną rękę. Zatem, co znajduje się w ofercie atrakcji turystycznych? Koniecznie musi to być jakieś poważane przez „tubylców” miejsce „ku czci pamięci narodowej”, później pięciogwiazdkowa restauracja, w której szef kuchni poleca przysmaki o lokalnej tradycji, gdyż „program turystyczny” z góry zakłada, co chcemy zwiedzić, co wypić, co zjeść, gdzie spać, gdzie się zabawić. Na dobrą sprawę nie musimy w ogóle wychodzić z kompleksu hotelowego. „Klient nasz Pan” – i jeżeli zajdzie tak potrzeba – „palmę kokosową” można posadzić wszędzie, a za rogiem w sklepiku miła pani pomoże wybrać nam pamiątkę dla wuja Zdzisia, najlepiej z etykietką – „bohater narodowy”, albo zasugeruje wybór kartki pocztowej z panoramą miasta. I nie ma co się dziwić. Czasy się zmieniły, a turyści trochę „ogłupieli” (zaczynam się powtarzać).

Zatem, po co? Po co te wszystkie wysiłki, debaty, rozmowy na szczycie, zabiegi „transgresyjnych menadżerów” znikąd, polityków od „siedmiu boleści” społeczności lokalnej? Po co te wszystkie rozmowy nocą o marzeniach, ideałach, pięknych umysłach i nadętych dupkach? Po co to wszystko, jeżeli chodzi tylko o kilkaset tysięcy turystów rocznie, jeżeli chodzi tylko o rozlane beczki piwa i o sprzedane góry mięcha, jeżeli chodzi tylko o zajęte hotelowe łoża, jeżeli chodzi tylko o to, żeby przez miejsca, które kocham w moim mieście przeszły tłumy gapiów – turystów z aparatami cyfrowymi? Jeżeli o to właśnie chodzi, to nie warto „śnić cudzych marzeń”, jakby powiedział wokalista „Perfectu”. Z powyższego opisu wynika, że jesteśmy skazani na turystów. Jednak, czy można tą sytuację odmienić? Czy Turystę można sobie wychować, czegoś nauczyć, żeby następnym razem przybył do nas z „wysmakowanym gustem” i nie łaził po nocach z gołym tyłkiem? Czy Turystę można oswoić, zadomowić, przemienić z konsumenta w spacerowicza marzącego o obecności w miejscu? Czy to marzenia ściętej głowy?

Znam kilka osób – animatorów kultury, którzy potrafią zmienić wszystko. Zmieniają ludzkie losy, wpływają na rozwój miejsc, z których pochodzą. Działają pośród ludzi – rzadko na ich czele, chyba że nie ma innego wyjścia. Na co dzień borykają się z wieloma dylematami. Ciągle pomiędzy: wizją artystyczną a budżetem, blaskiem jupiterów a działaniem na tyłach, długofalowym procesem twórczym a jednorazową akcją, staniem w szeregu a pionierskim działaniem, pasją a zawodem. W miastach, w których pracują, stają się przewodnikami po kulturze lokalnej. Często wyspecjalizowani w konkretnej dziedzinie sztuki, jak: film, fotografia, teatr, taniec itp., tworzą wokół nich środowisko twórcze poprzez organizację festiwali, wydarzeń artystycznych, spotkań, debat itp. Znam również wielu takich, którzy dzięki wielodziedzinowym kompetencjom oraz interdyscyplinarnemu podejściu do pracy, którą wykonują w danej społeczności[7], potrafią zainspirować ludzi do działań na jej rzecz. Większość z nas potrafi wskazać przynajmniej kilka osób, których dotyczy niniejszy opis. Zatem powyższa charakterystyka nie wnosi nic nowego. To prawda – nic nowego! Ale zastanówmy się nad sytuacją wyjątkową w skali ogólnopolskiej, co tam – w skali europejskiej, co tam – w skali…(przepraszam, trochę się rozpędziłam). Pomyślmy nad pewną wizją, w której na jednego turystę – przypada jeden animator kultury. Pomyślmy o Mieście Animatorów Kultury. Każdy mieszkaniec miasta jest animatorem, każdy urzędnik jest animatorem, wszystkie dzieci i dorośli, tatusiowie i mamusie są animatorami kultury. Przypuśćmy, że taka sytuacja będzie miała miejsce – ogromnym wysiłkiem lokalnych środowisk twórczych. Co może nastąpić dalej? Myślę, że przestaje istnieć „centrum”, które do tej pory generowało kulturę. Przestają istnieć „peryferia”, które do tej pory generowały „kulturę braków”. Turysta w takim mieście nie potrzebuje sztucznie wytworzonych atrakcji turystycznych. Każdy mieszkaniec – „tubylec miasta”, z którym Turysta nawiąże kontakt będzie dla niego przewodnikiem po kulturze lokalnej. Turysta będzie słuchał opowieści „tubylca miasta” o tradycjach, historii, będzie gościem w jego domu. Być może pójdą razem na spacer ulicami miasta… wypiją kawę w małej kafejce a urocza kelnerka – animatorka Ania zrobi im zdjęcie… Cóż za idylla… ale całkiem przyjemna…

O rybakach i rybach w mieście – zakończenie

(nie znam żadnej sentencji o rybakach, rybach i zakończeniu)

Chodzę ulicami miast – żyje w mieście. Z własnego „M-2” wychodzę w drogę piechotą. Po drodze mijam rybaków, którzy każdego dnia siedzą nad brzegiem rzeki i czekają. Świadomie nie użyłam sformułowania – „łowią ryby”. Przechodzę tamtędy już ponad rok i jak do tej pory nie widziałam „łowienia”, tylko „czekanie”. Nie widziałam ryb, tylko „czekanie”. Być może to nie są rybacy, ale być może w wodzie nie pływają też ryby. Każdy może siedzieć z wędką nad brzegiem rzeki i czekać, również pływanie nie jest tylko zajęciem ryb. Czasem, przechodząc obok nich, mam wrażenie, że ta cała sytuacja coś mi przypomina… coś mi przypomina…

Aneta Pepaś


[1] Przytoczone słowa wypowiedziała mała dziewczynka na początku amatorskiego filmu „Animator” z 2003 roku, którego realizatorem jest Zespół Filmowy „Bór” z Domu Kultury Śródmieście w Warszawie.

[2] Przytoczona wypowiedź pochodzi z wywiadu z George’em Ritzerem, który został przeprowadzony przez Jacka Żakowskiego: J. Żakowski, Siedzimy nigdzie, pijemy nic, „Polityka”, nr 16/2007, s. 3-8.

[3] H. Woźniakowski, Polityka a kultura w obliczu integracji europejskiej, Ośrodek Myśli Politycznej, Warszawa 1998, za: http://www.omp.org.pl/index.php?module=subjects&func=viewpage&pageid=284

[4] Zob. Przewodnik dla miast ubiegających się o tytuł Europejskiej Stolicy Kultury, http://ec.europa.eu/culture/pdf/doc633_pl.pdf

[5] dz. cyt., s. 4.

[6] Przytoczona tu piosenkę „Animatorzy kultury” (sł. E. B. Zubelewicz; muz. E. B. Zubelewicz, T. W. Daszczuk), można usłyszeć w amatorskim filmie „Animator” (patrz przypis 1).

[7] Użycie sformułowania „w” społeczności lokalnej – zamiast „dla” społeczności lokalnej – ma zwrócić uwagę na rodzaj relacji pomiędzy animatorami a społecznością.

Kultura Enter
2008/07 nr 00