FELIETON. Wiersze na asfalcie
Dichtung und Wahrheit
Nieprzesadnie lubiąc się zrzeszać, dałem się jednak kiedyś namówić do przystąpienia do nieformalnej wspólnoty artystycznej Magnus Ducatus Poesis (MDP), gromadzącej poetów (i muzyków) z krajów wchodzących niegdyś w skład Wielkiego Księstwa Litewskiego. Wielkie Księstwo Poezji proklamowane zostało w 2006 roku w ambasadzie Litwy w Mińsku. Oprócz organizowania wspólnych prezentacji na Litwie, Białorusi, Ukrainie i w Polsce, staraniem wspólnoty ukazały się w Wilnie trzy przepięknie wydane antologie zatytułowane Magnus Ducatus Poesis − pokonywanie granic; po blisko 300 stron każda, zawierające wiersze w oryginale i przekładzie na pozostałe języki. Z Polski znaleźli się w tych publikacjach: Barbara Gruszka-Zych, Romuald Mieczkowski (mieszkający w Wilnie), Leszek Engelking, Jacek Gutorow i niżej podpisany. Z Litwy m.in.: Eugenijus Ališanka, Vladas Brazūnas, Vytas Dekšnys, Birutė Jonuškaitė, Antanas A. Jonynas. Z Białorusi: Andrej Adamowicz, Uładzimier Arłou, Wiera Burłak, Andrej Chadanowicz, Maryja Martysiewicz, Siarhiej Pryłucki, Wiktar Żybul. Z Ukrainy: Jurij Andruchowycz, Andrij Bondar, Hałyna Kruk, Marianna Kijanowska, Bohdana Matijasz, Marianna Sawka, Ostap Sływynski, Serhij Żadan. Z Łotwy: Juris Kronbergs, Knuts Skujenieks. Plejada poetów. Tak się składa, że większość z nich to moi starzy – choć młodsi ode mnie − znajomi.
Pierwszy wieczór MDP, w którym brałem udział, odbył się w 2008 roku w Willi Decjusza w Krakowie, następny − rok później w Mińsku. Właśnie wtedy po raz pierwszy pojechałem na Białoruś. Z duszą na ramieniu, to może za dużo powiedziane, ale jednak z demokratycznego wolnego kraju do kraju rządzonego po dyktatorsku. To, co działo się przed wyjazdem, też nie było zachęcające. Rozbestwiony podróżami wewnątrz strefy Schengen, gdzie nawet paszport nie jest potrzebny, teraz musiałem postarać się o wizę. Wypełniając wniosek, przypomniałem sobie kwestionariusze paszportowe z czasów PRL. Naiwnemu, wydawało mi się, że wizę dostaje się od ręki, a trzeba było na nią poczekać pięć dni roboczych, czyli tydzień. Już nie pamiętam, czy przy składaniu wniosku, czy wtedy, kiedy miałem odebrać paszport, pani w okienku poprosiła, bym chwilę zaczekał, bo ktoś z ambasady – attaché prasowy? − chce ze mną porozmawiać. Odczekałem z dziesięć minut, zjawił się mężczyzna w średnim wieku, zaprosił mnie do maleńkiego pokoiku − dwa na dwa metry, bez okna − wskazał krzesło. „Pan jest dziennikarzem?” – ni to zapytał, ni to stwierdził. Fakt, we wniosku wizowym wpisałem jako miejsce pracy redakcję „Twórczości”, a w rubryce stanowisko – redaktor naczelny. Pan wyjaśnił uprzejmie, lecz stanowczo, że przy wjeździe na Białoruś od dziennikarzy wymagana jest akredytacja. Ja z pewnym zażenowaniem ni to zapytałem, ni to stwierdziłem, jaki tam ze mnie dziennikarz, skoro pracuję nie w gazecie, nie w tygodniku, tylko w miesięczniku literackim i to poświęconym literaturze polskiej, którego nakładu, by go nie rozśmieszać, nie wymienię, poza tym nie wybieram się do Mińska jako redaktor, lecz jako poeta. W mówieniu o sobie jako o poecie jest coś niestosownego, ale co miałem robić. Pan chwilę pomyślał, OK, dostanę tę wizę, tu jest jego wizytówka, ale gdy będę się wybierał następny raz, prosi, bym się do niego zwrócił, a wszystko mi ułatwi.
Jesienią 2015 Andrej Chadanowicz napisał mi, że chce wydać wybór moich wierszy, co ja na to? A ja na to jak na lato, zdumiało mnie, że książka ma być już za parę miesięcy. Zależało mu, żebym przyjechał na jakiś tam festiwal poetycki w lutym. W listopadzie trudno było przewidzieć, jaki ten luty będzie, ale powiedziałem, że przyjadę. Zobaczyliśmy się wcześniej − na 90-leciu polskiego Pen Clubu, kiedy to na Zamku Królewskim odbierał (razem z Renate Schmidgall i Andrijem Pawłyszynem) nagrodę za tłumaczenia z polskiego. Potwierdziłem. Pośmialiśmy się jeszcze raz z nieporozumienia, które wynikło przy jednym z moich wierszy. Polski tytuł „Pełnia praw” oddał jako „Wolność wolnego”, a pierwsze wersy: „Raz na cztery lata/ zagryza zęby/ i idzie do lokalu” przybrały postać: „Raz na cztery lata/ zagryza zęby/ i idzie się upić”; lokal kojarzył mu się wyłącznie z knajpą i wiersz z wiersza o wyborach, w których nie ma na kogo głosować, zmienił się w wiersz o tematyce alkoholowej i konfliktach małżeńskich. W książce jest już, jak być powinno; wspominam o tym, bo Andrej sam tę anegdotę opowiada. Później dostałem zaproszenie z Instytutu Polskiego w Mińsku. Trochę zdziwiła mnie nazwa: Festiwal Wiersze na Asfalcie, bo zimą asfalt przykrywa raczej warstwa lodu, śniegu lub błota pośniegowego, potem dowiedziałem się, że festiwalowi patronuje Michaś Stralcou (1937−1987), jedna z najważniejszych postaci współczesnej literatury białoruskiej, a Wiersze na asfalcie to tytuł jednego z jego opowiadań. Zacząłem znów wypełniać wniosek wizowy. W rubryce pracodawca nie wpiszę redakcji, bo moim pracodawcą jest Instytut Książki, w rubryce stanowisko muszę wpisać redaktor naczelny. Złe i jedno, i drugie; drugie, bo dziennikarz, pierwsze, bo szefowi Instytutu Książki nie tak dawno wbito do paszportu odmowę wjazdu na Białoruś. Jednak tym razem żadnych problemów. Poza problemami ze zdrowiem. W piątek wieczorem rutynowa, co trzy miesiące, wizyta u doktora Lecha Mazurkiewicza w PCK. Nie, to nie Polski Czerwony Krzyż, to Puławskie Centrum Kardiologii. Z sercem podobno nic złego się nie dzieje, kolana tymczasem też zachowują się dość przyzwoicie, a w razie, gdyby chondrokalcynozie zechciało się uaktywnić, mam steryd, który rozpuści ostre kryształki wapnia. Tylko od paru dni ślinianka pod językiem zajęła się pokątną produkcją czegoś, co z pewnością nie jest śliną. Miałem z tym problemy wcześniej, pokazywałem lekarce pierwszego kontaktu, pokazywałem tutaj – państwo bagatelizowali. Lecę do Mińska w przyszły czwartek, więc teraz, nim się położę na kozetkę, żeby mi doktor zrobił echo serca, proszę, by podszedł do lustra, bo chcę mu coś pokazać. Otwieram gębę, naciskam palcem – tryska aż na lustro; taki wytrysk to chyba miałem w młodości. Tym razem pan doktor radzi, żeby zrobić posiew i pójść do laryngologa. W sobotę nic lepiej, w panice i w ostatniej chwili rejestruję się na wizytę prywatną. (Tu nęci mnie dygresja, ale powściągnę tę narracyjną pokusę, bo takie długie felietony to można pisać, jak się jest Jerzym Pilchem). Kiedy lekarz się z tobą wita przez podanie ręki, od razu poprawia ci się nastrój. „Pan doktor mnie pamięta?” − pytam. Pamiętam, pamiętam. Chociaż z pamięcią to czasem bywa jak w tym dowcipie. Stare małżeństwo. Nagle on z przerażeniem w głosie mówi: Wiesz, to straszne, zapomniałem, jak się nazywam. Żona przez chwilę się zastanawia, po czym pyta: A na kiedy ci to potrzebne? Krótkie badanie, bez guseł w rodzaju okopcania lusterka, by go potem przetrzeć. Nos, uszy, gardło, drewniana szpatułka, która dotyka okolic ślinianki. Torbiel, skutecznie ten problem da się rozwiązać tylko operacyjnie, trzeba wyłuskać, pan doktor wypisuje skierowanie do szpitala, zastanawia się, jaki to ma numer statystyczny. Wracam ze skierowaniem do domu i tu sobie uświadamiam, że jak ostatni matołek, by seksistowsko nie powiedzieć: jak jaka głupia… nie poprosiłem o nic na teraz, na czas, aż wrócę z Białorusi. Kiedyś na takie rzeczy był cudowny Biseptol, pomagał na wszystko, chyba nawet na niechcianą ciążę. W poniedziałek próbuję się zarejestrować do laryngologa w Warszawie, w enel-medzie na wtorek lub środę, ale do końca tygodnia w żadnym punkcie nie ma wolnego miejsca. Dzwonię do Andrzeja N., zaprzyjaźnionego neurologa, wypisuje mi na wszelki wypadek antybiotyk, wątpi, czy zadziała, ale może jakoś ze śliną do tej torbieli się dostanie. Pakuję to do walizki na czarną godzinę. A Dentoseptem, który też mi zaordynował, płuczę usta. Dentosept działa, ślinianka przestaje się wygłupiać.
Nie lecę tym razem z duszą na ramieniu – w 2009 roku Białoruś wcale nie okazała się taka straszna, jak malowano ją w polskich mediach. To nie był wyłącznie kraj zgnębionych, cierpiących ludzi, metro, ulice były życzliwe i pogodne. A teraz, kiedy różnica między naszymi krajami zdaje się zmniejszać, nie tylko dlatego, że UE znosi sankcje wobec Białorusi…
Przez te w sumie ze trzy dni było mi w Mińsku chyba lepiej niż w Polsce. W każdym razie mniej nerwowo. Nie oglądałem telewizji, nie czytałem gazet. Trochę telewizji oglądałem, ale białoruskiej, tyle że rosyjskojęzycznej, w tym nawet coś w rodzaju TV Trwam: kanał, który nazywa się Sojuz, utrzymuje się z datków i jest stacją Cerkwi prawosławnej, posłuchałem chwilę jej dostojników i zdumiałem się, bo mówili tak, że można było ich nie tylko słuchać, ale i zgadzać się z tym, co mówią. Albo kanał Nostalgia: radziecka muzyka rozrywkowa, Ałła Pugaczowa. Z tego, co takie samo jak i u nas − Eurosport. Właściwie od wylądowania same miłe niespodzianki, co prawda, przy kontroli paszportowej pytanie o „imigracyjną kartkę”, której pół zabierają, a pół się bierze ze sobą i trzeba oddać przy wyjeździe, jednak pani w okienku taka miła, że sama tę kartkę wypełnia i daje ci tylko do podpisania. Pani Olga, która wyjechała po ciebie na lotnisko, nie jest kobietą w twoim wieku (jak by to wynikało z formalnego charakteru maili, które do ciebie pisała, szanowny panie i szanowny panie, i z przypomnienia w ostatnim, żebyś nie zapomniał paszportu i ubezpieczenia), a sympatyczną młodą dziewczyną. Wieczorem mam kolację z przedstawicielami ambasady polskiej i Instytutu Polskiego, czwartek w restauracji „Galeria” − przy pl. Swobody, niedaleko hotelu Garni przy ul. Internacjonalnej, w którym mieszkam − jest dniem rybnym. W karcie tuż obok dorady z grilla coś co nazywa się pogreszok, pytam gospodarzy, co to. W Polsce podobnie nazywają się grzyby, ale to oczywiście nie grzyby – tylko przegrzebki. Nigdy jeszcze nie jadłem – ryzykuję. Świetne. Mińsk w 2009 roku to były świńskie uszu. Ten rok to będą przegrzebki i świetne białe wino z Nowej Zelandii. Chargés d’affaires ad interim mówi, że miał szczególne powody, by się ze mną spotkać – jest… z Puław. No, jeśli jeszcze pan powie, że moja żona uczyła pana polskiego… W takim razie chodził pan do liceum im. Komisji Edukacji Narodowej i uczył pana mój przyjaciel z młodości, Jan Klucha. Słucham opowieści o tym, co radził uczniom na pierwszej lekcji: bierzesz, chłopie, książkę, zaczynasz czytać, nie podoba się, zostawiasz, bierzesz drugą, nie podoba się, nie zmuszaj się, żeby ją przeczytać do końca, zostaw, aż trafisz na taką, którą będziesz chciał czytać. Mówię, że jakbym słyszał Jasia. Opowiadam, że to jemu zawdzięczam swój debiut. Świat jest mały. Puławy są wszędzie.
Wieczorem jest cudnie: w Mińsku dwudziesta druga, a z nieprzestawionym zegarem czujesz się, jakby była dwudziesta, w Mińsku północ, dla ciebie dopiero dziesiąta, pierwsza to jedenasta. Ale rano… Śniadanie od siódmej do dziesiątej, czyli od piątej do ósmej, trzeba nastawiać budzik w komórce na szóstą. (Dochodzi 23.00 − jeśli mam tekst wysłać dziś, pora na dramatyczne skróty). Festiwal Wiersze na Asfalcie organizuje białoruskie centrum PEN i Związek Pisarzy Białorusi. Większość zdarzeń odbywa się w Galerii TUT.BY przy prospekcie Dzierżyńskiego 57, na dziewiątym piętrze (w polskiej terminologii ósmym, ale widok i tak jest wspaniały). W piątek otwarcie, podczas którego m. in. brzmią wiersze patrona Festiwalu po białorusku, hiszpańsku, litewsku i polsku (przełożyłem kilka na tę okazję tuż przed wyjazdem), potem czytanie zatytułowane Zabojnyj Oddzeł, któremu tytuł dał mój wiersz „Sekcja zabójstw pracuje bez chwili wytchnienia” – kwartet Chadanowicz i Arłou z Białorusi, Irwaneć z Ukrainy i ja, prezentacja nowego tomu Chadanowicza Pociąg z Chicago do Tokio i mojego wyboru po białorusku Truny z Ikei. Niemal pięć godzin czytań, w sobotę osiem godzin czytania i muzyki, a wcześniej w Muzeum Literackim Piatrusia Brouki, przy ul. Karola Marksa 30, dwie godziny okrągłego stołu na temat roli klasyki.
Dziwię się sam sobie, że nie kleją mi się oczy. Trochę się czuję tak, jakby zstąpił na mnie Duch Święty, bo łapię się na tym, że nie mam kłopotów z rozumieniem białoruskiego, rosyjskiego, słowackiego, ukraińskiego, angielskiego, choć łapię się też na tym, że nie bardzo wiem, który język w danej chwili słyszę. Z tym Duchem to jednak przesada, bo hebrajski, maoryski, litewski, łotewski i hiszpański pozostają jednak dla mnie nieprzeniknione. Dobrze jest znów zobaczyć Lubow Jakymczuk i posłuchać jej półgodzinnego przejmującego recitalu Morele Donbasu, ze znakomitym Markiem Tokarem towarzyszącym jej na kontrabasie, nawet jeśli opanowanie wzruszenia przychodzi z trudem; dobrze znów zobaczyć Saszkę Irwancia w świetnej formie fizycznej i poetyckiej, bawiącego publiczność do łez czarnym humorem; zawsze to przyjemność słuchać Chadanowicza (pierwszy raz usłyszeć w jego wykonaniu tyle swoich wierszy) i podziwiać jego niespożytą energię, i siły, bo na tym festiwalu był człowiekiem orkiestrą. Tego się spodziewałem, ale ogromne wrażenie zrobił na mnie Arłou − poematem „Festiwal poezji w Druskiennikach” − i słowacki klasyk Ivan Štrpka, i wiersz słowackiego wydawcy i poety Petera Milčaka, o którym dopiero, gdy zobaczyłem w książce, dowiedziałem się, że jest wierszem dla dzieci. I wiersz Jonathana Berga o Odessie, i wiersze, a także sposób ich czytania Semiona Khanina, rosyjskojęzycznego poety z Łotwy (gdyby nie to, że do wysłania tego felietonu do redakcji zostało mniej niż dziesięć minut, ta lista by się wydłużała). Może jesienią kogoś z nich da się spotkać w Lublinie?
Z Mińska wyleciałem w niedzielę 14 lutego o godzinie 15.55, przeżywszy po raz drugi w życiu odladzanie samolotu przed startem. Na Okęciu wylądowałem o 15.15. W czwartek zadzwonił na komórkę ktoś z Polskiego Radia z programu dla Białorusi, Litwy etc., żeby nagrać krótką rozmowę o Festiwalu Wiersze na Asfalcie. Kiedy powiedziałem, że jestem w Puławach, wykrzyknął, że bardzo lubi to miasto, że kiedy piętnaście lat temu pierwszy raz wyjechał zagranicę, to właśnie trafił do Puław, do domu kultury. I dalej tu często bywa, bo mieszka tu jego kuzynka, Białorusinka. Pomyślałem, że Puławy naprawdę są wszędzie.
Bohdan Zadura
Pogreszok - dla Bohdana Zadury symbol peregrynacji do Mińska. Pogreszok to przegrzebek, czyli małż św. Jakuba. Muszla jest symbolem pielgrzymów udających się do sanktuarium św. Jakuba w Santiago de Compostela. Fot. Manfred Heyde [za: Wikipedia]
Przegrzebki (Pecten maximus) w naturze wyglądają tak sobie, za to smakują znakomicie. Fot. JoJan [za: Wikipedia]
Bohdan Zadura na pewno po jakimś festiwalu i przed kolejnym. Fot. Natalia Wierzbicka
Andrej Chadanowicz. Fot. Pessimist2009 [za: Wikipedia]
Lubow Jakymczuk, 2011. Fot. Metelyk [za: Wikipedia]
Poeci lubią festiwale - Ołeksandr Irwanec na Odeskim Międzynarodowym Festiwalu Filmowym 2014. Fot. Makukha [za: Wikipedia]
Puławy są wszędzie. Panorama miasta. Fot. Lukke [za: Wikipedia]
Herb Puław