Proces dyplomatycznej izolacji Ukrainy
Jesteśmy świadkami aktualnie dokonującego się procesu dyplomatycznej izolacji Ukrainy. Jest on elementem szerszych zmian geopolitycznych, jedną z których jest krystalizacja geopolitycznej osi Paryż-Berlin-Moskwa. Bardzo wiele mówiono o tym, że taki sojusz nie istnieje, że jest on niemożliwy. Tak, jest niemożliwy, w formalnym sensie, jako swego rodzaju kolejne Trójprzymierze. Nie ma dymu bez ognia.
W ów proces izolacji świadomie bądź nieświadomie włączają się także inne kraje. Mimo realnych różnic interesów oraz różnic ideologicznych (a raczej różnych form publicznej retoryki), nie można nie spostrzec wyraźnej synergii stanowisk wymienionych stolic w bardzo wielu kwestiach. Oczywiście nie we wszystkich. Pomimo uzależnienia od rosyjskiego gazociągu, UE, a zwłaszcza Berlin, podejmuje jednak kroki zmierzające do realnej dywersyfikacji dostaw gazu oraz do zdecydowanego zmniejszenia jego konsumpcji. To musi drażnić Moskwę. Nie bacząc na sprzyjający rosyjskiej agresji brak stanowiska państw UE w kwestii faktycznego podziału Gruzji podczas wojny rosyjsko-gruzińskiej w 2008 r., kraje te nie zniżyły się ostatecznie do formalnego uznania samozwańczych państw.
Jednakże nas Ukraińców, powinna interesować przede wszystkim Ukraina. Wszyscy już rozumieją, że przyczyną klęski europejskich i euroatlantyckich planów Ukrainy jest nie tylko nieudolność ukraińskiego kierownictwa, ale również blokowanie tych procesów we wzajemnym porozumieniu przez głównych graczy UE, a zwłaszcza przez Niemcy i Francję. W rezultacie tych poczynań i niemożności skutecznego przeciwdziałania im ze strony obecnego rządu, Ukraina została zblokowana. W miejscu stoi kwestia integracji z UE i NATO, z drugiej strony, na razie jeszcze, pod rządami obecnego kierownictwa politycznego, nie angażuje się także w rosyjskie projekty polityczne.
Polityczna elita Ukrainy straciła możliwość odwoływania się do jakichkolwiek realnych politycznych perspektyw rozwoju kraju. Wszystkie drogi zostały odcięte. To jeszcze pół biedy. Gorzej, że naród zdezorientowany tymi zewnętrznymi i wewnętrznymi wysiłkami mającymi na celu pozbawienie Ukrainy realnych perspektyw rozwoju nie zajął w końcu określonego stanowiska na temat tego, dokąd zmierza i czego chce. Dlatego też zbędna staje się dla niego sama Ukraina, która okazała się bezużytecznym narzędziem politycznym.
Niewielu pozostało także szczerych i wiernych sojuszników Ukrainy, a i tych próbuje się w ten czy inny sposób od niej odciągnąć. Niedawne spotkanie z prezydentem USA – Barackiem Obamą, zostało natychmiast wykorzystane przez rosyjskie kierownictwo, żeby „nowe otwarcie” rosyjsko-amerykańskich stosunków ekstrapolować na kwestię Ukrainy, jako „strefy szczególnych interesów Rosji”. Właśnie protesty Amerykanów, twierdzących, że nic takiego się nie zdarzyło, są doskonałym argumentem dla rosyjskich propagandystów. Arcyważną jest dla Rosji wymiana politycznych wpływów z USA, polegająca na przyzwoleniu ze strony tych ostatnich na ingerencję w ukraińską suwerenność przez Rosjan, w zamian za umożliwienie realizacji interesów Stanów na obszarach rosyjskich oddziaływań – bądź to w Korei Północnej, bądź to w Iranie (o ile takie wpływy rzeczywiście Rosja ma), albo też w zamian za zgodę Rosji na dalsze rozbrojenie, czy wreszcie na cokolwiek innego. Najważniejsze to izolować Ukrainę od USA i wspólnoty euroatlantyckiej. Wtedy łatwiej będzie poradzić sobie z nią sam na sam.
Istotnym w skali środkowoeuropejskiej sojusznikiem Ukrainy przez wszystkie lata jej niepodległości jest Polska. Jej proukraińskość miała zarówno pragmatyczne, jak i czysto ideologiczne przyczyny. W ciągu całego dotychczasowego okresu niepodległości Polska konsekwentnie wspierała integracyjne i euroatlantyckie aspiracje Ukrainy. Komunikacja na różnych płaszczyznach między polskim a ukraińskim społeczeństwem była zjawiskiem absolutnie wyjątkowym w skali europejskiej. Przynajmniej tak jest widziana ze strony ukraińskiej.
Nie mniej wysiłków na rzecz integracji Ukrainy ze światową wspólnotą podjęła się również maleńka Litwa w okresie prezydentury Valdasa Adamkusa. Jednak zmiana na stanowisku prezydenta i kryzys ekonomiczny każą wątpić w możliwość kontynuowania tej linii polityki i dyplomacji przez nową, pragmatyczną prezydent Dali Gribauskaite.
Najwięcej jednak powodów do niepokoju przynosi obecny kierunek rozwóju stosunków z Polską. Trzeba być ślepym, żeby nie dostrzegać negatywnych tendencji w relacjach polsko-ukraińskich. Zaczęło się od deklaracji premiera Polski – Donalda Tuska o uporządkowaniu relacji z Federacją Rosyjską. Zbożny cel. I nierealny. Nierealny bez względu na zakres poczynionych przez Polskę ustępstw. Jednak jeśli się „coś” zadeklarowało, to trzeba „to” realizować.
Nie wiem czy zadeklarowany kierunek polskiej polityki wschodniej ma związek z eskalacją drobnych incydentów na pograniczu polsko-ukraińskim. Tym bardziej, że jest nimi zainteresowana przede wszystkim Rosja. W końcu do niczego jej nie jest potrzebne ukraińsko-polskie porozumienie.
Zaczęło się od dewastacji obelisku zbudowanego na miejscu polowego szpitala żołnierzy UPA na Górze Chryszczatej w województwie podkarpackim w kwietniu tego roku. W okresie między grecko-katolickim i rzymsko-katolickim świętem Wielkiejnocy, kiedy ludzie zajęci byli przedświątecznymi przygotowaniami, ktoś doszczętnie rozbił ten stojący głęboko w lesie pomnik, znak, który nikomu specjalnie nie przeszkadzał. Można go jednak było łatwo i bezkarnie zniszczyć. Mniej więcej w tym samym czasie, dokonano aktu wandalizmu we Lwowie – na krzyżu stojącym w miejscu rozstrzelania polskich profesorów przez hitlerowców namalowano swastykę.
Chodziło, oczywiście, o eskalację napięć w relacjach polsko-ukraińskich. Przynajmniej na poziomie regionalnym. Lwowska Rada Obwodowa zareagowała. Uczyniła to w sposób wyważony, w duchu dobrosąsiedztwa i ze świadomością znaczenia, jakie dla strategicznych, europejskich dążeń Ukrainy ma porozumienie między oboma narodami.
Zareagowała także prasa po obu stronach granicy. I zareagowała w różny sposób. Nagle jednak Sejm Rzeczpospolitej Polskiej przyjął uchwałę z 15 lipca o tragicznym losie Polaków na «kresach wschodnich». Oczywiście, jest to forma wewnętrznej polskiej walki o elektorat. I znów nastąpiła reakcja rad obwodowych Zachodniej Ukrainy, czyli „kresów wschodnich” – najwyraźniej kresów Polski (?) – jak to zostało ujęte w formie oficjalnego dokumentu przyjętego przez Sejm RP. Nikt przecież nie wątpił, że zagłada tysięcy ludzi w krwawym polsko-ukraińskim konflikcie lat 40-tych i 50-tych na terenach Polski i Ukrainy była tragicznym faktem. Nigdy jednak strona ukraińska, nawet na poziomie dokumentów wydanych przez rady obwodowe czy miejskie, nie stosowała określenia „dawne ukraińskie ziemie etniczne w Polsce”. A sporo jest prowokatorów, którzy myślą tylko o tym, żeby do takiego dyplomatycznego błędu doprowadzić.
Odnośnie potępienia ukraińskiego narodowego ruchu oporu też powiedziano w tym dokumencie o wiele za dużo. Czy ktoś na Ukrainie pozwoliłby sobie potępiać na oficjalnej płaszczyźnie Armię Krajową – bo w końcu działy się różne rzeczy. Na wojnie jak na wojnie. Były i masakry Ukraińców w Pawłokomie i Sahryniu. Czyżby tych rzezi dokonał ktoś nieznany? Prezydenci obu krajów znaleźli w sobie siłę, by mówić o tych skomplikowanych wydarzeniach. Lecz oskarżanie całego ruchu narodowego w oficjalnym państwowym dokumencie – to już zbyt wiele. Po czymś takim, wyliczaniu wzajemnych rozrachunków nie będzie końca. Znaczy to, że każda ofiara ma zostać wskazana, a faktyczny zbrodniarz – ukarany. Jednak „gwoździem” tego tekstu są cechy „ludobójstwa” dostrzeżone przez autorów sejmowej uchwały w wydarzeniach 1943 roku. To – ni mniej ni więcej, tylko droga do międzynarodowego trybunału, jak w wypadku Rwandy, czy byłej Jugosławii!
Następnym elementem narastania konfliktu stała się historia rajdu rowerowego z okazji setnej rocznicy urodzin Stepana Bandery. Nie będę wnikać w szczegóły. Jest aż nadto informacji o tym nieprzeprowadzonym rajdzie. Jednak obie strony sporu muszą zrozumieć, że Polacy i Ukraińcy mają własne panteony bohaterów i politycznych działaczy. Nikomu nie uda się i nikt nie ma prawa do narzucania swoich poglądów na historię. Historie dwóch narodów różnią się, będą się różnić i nie trzeba robić z tego tragedii. Tylko Rosja chce narzucić wszystkim swoją wykładnię historii i jeszcze zatwierdzić ją w sztabie generalnym swojej armii. Zgoda nie jest unifikacją, nie przestajemy się różnić. Uderza jednak ta zgodność, z jaką piętnowany jest z dwóch stron ukraiński ruch oporu z lat 40-tych i 50-tych. Kanclerz Angela Merkel wręcz trafiła w dziesiątkę, kiedy w Soczi zaklinała się walczyć z gloryfikacją bądź przejawami narodowego socjalizmu na Ukrainie! «W tym, co dotyczy Pańskiego pytania [zwracając się do zadającego pytanie – aut.] o gloryfikowanie na Ukrainie nazizmu, mogę powiedzieć, że RFN zawsze z jednoznacznym potępieniem ocenia narodowy socjalizm. Wiemy wszystko o tych czasach. Nie tylko negacja Holokaustu i tej wielkiej katastrofy – wszystko to odbija się echem w Niemczech. I gdzie byśmy tylko nie dostrzegli, w jakimkolwiek kraju, prób uczynienia z narodowego socjalizmu jakiegokolwiek obecnie funkcjonującego zjawiska, my – Niemiecka Republika Federalna – będziemy się temu z całą stanowczością przeciwstawiać. To fakt absolutnie oczywisty, nie ważne gdzie i jak coś takiego się dzieje»!
Niedługo okaże się, że tylko Ukraińcy są winni wszystkich zbrodni dokonanych w czasie II Wojny Światowej, a biedni Niemcy zostali przez tych podstępnych Ukraińców namówieni. Takie podejście szczególnie razi w kraju, który w walce z narodowym socjalizmem stracił 9 milionów obywateli! I wszystko to – w obecności prezydenta Dmitrija Miedwiediewa, którego kraj ostatecznie nie uznał tragedii Wielkiego Głodu (następnych 7 milionów ofiar!), nie przeprosił za represję wobec mojego narodu. Bowiem sama Rosja uważa się za prawną i moralną spadkobierczynię ZSRR. Lecz ważne jest co innego – z Ukrainy robi się postrach dla całego cywilizowanego świata. Ukrainę oskarża się, oczywiście na życzenie Rosjan, o wskrzeszanie nacjonalizmu. Wszystkowiedząca pani kanclerz nie tylko chce zadośćuczynić oczekiwaniom duetu Miedwiediew & Putin, ku uciesze których szafuje tego rodzaju sformułowaniami. Angela Merkel zwraca się także do opinii publicznej w Tel Awiwie i Waszyngtonie. Wszak tam ludzie są niesłychanie wrażliwi na takie tematy. Niemcy ostatnio jakoś bardzo aktywnie próbują «podzielić się» swoją winą za zbrodnie, które miały miejsce w czasach panowania nazizmu. Niedawno zaszokowało mnie pytanie, jakie padło od grupy dostojnych i bardzo liberalnych niemieckich intelektualistów: «A gdzie się podziali wasi galicyjscy Żydzi?» Nie, to nie żart. Chciałoby się zapytać w odpowiedzi: «A panowie nie wiedzą?».
Tak, byli też inni zbrodniarze. Tak, byli też kolaboranci. Największy z nich to – reżim Stalina, który razem z Hitlerem rozpoczął tę wojnę. Natomiast Miedwiediew i Merkel wygadują coś o ukraińskim narodowym socjalizmie, którego na Ukrainie nigdy nie było. Był komunizm i nacjonalizm, ale nie nazizm. I o tym pani kanclerz powinna wiedzieć. A nie wie. I robi swoje. Podobnie jak tandem Miedwiediew & Putin. Demonizowanie Ukrainy to – wyraźna technologia odizolowywania jej od światowej wspólnoty.
Sedno sprawy tkwi w szczegółach. Takie nienachalne przerzucanie winy i przestawianie akcentów będzie mieć długotrwałe skutki polityczne. Nie są one jeszcze szczególnie zauważalne. Jednak wnikliwy obserwator widzi nagromadzenie tej entropii, tej niechęci do Ukrainy i do wszystkiego, co ukraińskie. O „pomarańczowym reżimie” szkoda nawet mówić, trzeba go napiętnować raz na zawsze. Dla prowincjonalnego lwowskiego obserwatora jednym z drobnych, ale bardzo spektakularnych elementów całego zjawiska stała się wizyta, jaką 22 lipca złożył we Lwowie wicepremier i minister spraw wewnętrznych Polski Grzegorz Schetyna, w związku z zakończeniem pozytywnego procesu – otwarciem małego ruchu granicznego między Polską a Ukrainą. Niezbywalnym elementem każdej wizyty wysoko postawionego polskiego urzędnika we Lwowie jest złożenie wieńca na grobie nieznanego żołnierza na Polskim Cmentarzu Wojskowym i pod pomnikiem Ukraińskiej Armii Galicyjskiej na Cmentarzu Łyczakowskim. Każdy szczegół ma tu znaczenie. Dlatego też nie uszedł uwadze strony ukraińskiej pewien drobny szczegół – towarzyszący wicepremierowi arcybiskup Mieczysław Mokrzycki i minister spraw zagranicznych Polski Radosław Sikorski (!), przechodząc od jednego pomnika do drugiego, gdzieś się „rozpłynęli”. Oprócz wicepremiera, pod pomnik UAG przyszedł tylko minister sportu i turystyki Mirosław Drzewiecki. No i oczywiście – całe władze Lwowa. Czyżby minęły już czasy wielkich metropolitów – kardynała Lubomyra Huzara i kardynała Mariana Jaworskiego, którzy mimo podeszłego wieku i wątłego zdrowia nie pozwalali sobie na lekceważenie tego rytuału? Czyżby nastąpiły inne czasy, w których nasza wzajemna nieufność, niechęć, lenistwo i – nie ma co ukrywać – głupota, znów pozwolą komuś z zewnątrz nas poróżnić?
I jeszcze to milczenie autorytetów po obu stronach granicy. To prawda, że nie ma już Jacka Kuronia, który jasno wypowiedział się i w sprawie Cmentarza Łyczakowskiego i w sprawie ukraińsko-polskiej rzezi na Wołyniu, na wielkim Wołyniu, a nie jedynie po stronie dzisiejszej Ukrainy. Ktoś jednak jest. Czy obserwując nową eskalację nieporozumień i prowokacji, uważa się je za odpowiednie i nadające bardziej „pragmatyczny” charakter stosunkom polsko-ukraińskim, co sprawi, że przekształcą się one w relacje zbliżone do stosunków irlandzko-ukraińskich? Marne widoki. Nie byliśmy i nie jesteśmy obojętni wobec siebie. I dlatego tak bardzo trzeba strzec tych zdobyczy, które w trudach i cierpieniu osiągnęły oba narody. Nie mamy prawa obojętnie patrzeć jak siły trzecie, nasi (i nie nasi) małoduszni prowokatorzy mozolnie pracują nad wywołaniem zwady. Na zamówienie dobrych sponsorów co rusz przygotowują oni nowe konflikty, zasłaniając się z reguły hałaśliwym polskim czy ukraińskim hiperpatriotyzmem.
Ich celem nie jest obrona ukraińskiej czy polskiej racji, ukraińskiej czy polskiej niepodległości. Są oni tylko narzędziami w rękach tych sił, które niezmordowanie rwą się do urządzania świata po swojemu. Skutków takiego „urządzania świata” Polska i Ukraina doświadczyły na własnej skórze. Czy będziemy zatem powtarzać nieopanowaną lekcję? Sądzę, że nie warto. Ani na poziomie społecznym, ani na poziomie jednostek samorządowych, ani na poziomie ambasad czy konsulatów nie mamy prawa bawić się w tani patriotyzm, czy iść na postronku populistów i prowokatorów, czy wreszcie być niedokładnymi we własnej pracy, a tym bardziej – nieżyczliwymi wobec siebie. Smokowi mogą wyrosnąć zęby, jeśli nie będziemy codziennie pracować nad porozumieniem.
Tłumaczenie z języka ukraińskiego – Maciej Sokal
Pierwodruk tekstu – blog Tarasa Wozniaka. Artykuł w wersji polskiej został poprawiony i zaktualizowany. Tłumaczenie wykonano na potrzeby projektu Lublin 2016 – Europejska Stolica Kultury – Kandydat.
Taras Wozniak