Strona główna/Defekt miłości – zapiski sądowe

Defekt miłości – zapiski sądowe

W czasach Kuby Rozpruwacza ktoś przesłał wierszyk do jednej z londyńskich gazet: „I’ve no time to tell you/How I came to to be a killer/But you should know, as time will show/That I’m society’s piallar (nie zdążę ci powiedzieć, jak się stałem mordercą/ale wiedz, jak czas pokaże, że jestem społecznym filarem).

Przez wiele lat pracowałem dla ogólnopolskiej gazety w mieście wojewódzkim średniej wielkości. Dziwne szczęście sprawiło, że pisałem o tym, co dzieje się w dwóch teatrach. Gmach pierwszego z nich powstał w 1904 r. To dzieło mistrzów czasów Monarchii Austro-Węgierskiej Hellnera i Fellnera, wśród ludzi teatru zwane jest „Bombonierką” ze względu na urodę wnętrza. W jego foyer można było wówczas palić papierosy i dym w secesyjnym wnętrzu był tchnieniem dekadencji (pretensjonalnie rzecz ujmując). Zbrodni na scenie było co nie miara. Ale zbrodnia w takim teatrze zawsze ma metafizyczny sznyt, zawsze to Medea, Raskolnikow, albo inny Woyzeck. Aktorzy napinali nerwy i żyły wygłaszając monologi biednych potępieńców, dla których zbrodnia była buntem jaźni, apologią indywidualizmu, etc. Nie potrafiłem tego przeżyć tak, jak przeżywałem w moim Teatrze Drugim, gdzie sztuki pisało życie, a ich didaskalia stanowiły paragrafy stworzone przez ludzi. Zwłaszcza ten 148 KK: „Kto zabija człowieka…”. Tam się nie grało, tam się było – jako cząstka rzeczywistości w której roczne spożycie czystego alkoholu na głowę mieszkańca powyżej 15. roku życia wynosiło wówczas ponad12 l. W Teatrze Drugim słynną siekierę Raskolnikowa nazwano by narzędziem ostrokrawędziastym. Motto Teatru Drugiego krzyczące nad głową jego Melpomeny (z zasłoniętymi oczyma i wagą w dłoni) brzmiało: Iustitiae Civitatum Fundamentum, a jego wnętrze było jasne, przyjemne, choć stokroć bardziej spowite dymem, najczęściej tanich papierosów…

Krąg pierwszego piętra…

…Teatru Drugiego pachniał pieniędzmi i aromatycznymi papierosami. Tu rozgrywały się spektakle gospodarcze, majątkowe, rozwodowe. Aktorzy w drogich garniturach ze skupionymi twarzami graczy, kurtuazja, zaciętość, głowy chylące się we wzajemnych hołdach i dialogi jak z międzywojnia. – Witam serdecznie Pana Radcę! – Mecenasie Szanowny, ostatni raz dałeś mi łupnia na strzelnicy. – Ależ to było w rewanżu za brydża, Drogi Radco. Gdybym strzelał tak, jak pan licytuje, wygrałbym olimpiadę!

Zarówno radcy jak i mecenasi chętnie bratali się z dziennikarzami, szmuglując im swoje racje, podsuwając tematy do sprawdzenia, z których każdy miał oczywiście znamiona afery na skalę owego miasta. Wśród mecenasów wyróżniał się młody, energiczny Maciej, zawsze chętny do „piwa z prasą”, przy którym opowiadał takie historie: „Traciłem wczoraj czas na gównianą sprawę z urzędu, a siedzę w temacie gospodarczym na wiele milionów. No ale muszę bronić pedofila. A ten przed rozprawą pokazuje mi gazetę, w której opisany jest przypadek policjanta skazanego właśnie za pedofilię i mówi: widzi pan, nawet policjantowi mogło się zdarzyć. A ja na to: i co z tego? poszedł do pierdla tak, jak pan pójdziesz za godzinę! Potem się bałem, że zażąda zmiany obrońcy, ale na szczęście to był debil”.

Mecenas Maciej wygrał swój „temat na wiele milionów” od Skarbu Państwa, dużo zarobił, zyskał sławę w środowisku. Dwa miesiące później zginął ze wspólnikiem w wypadku samochodowym. Spieszyli się do Szczecina na następny temat.

Aktorzy kręgu drugiego piętra…

…który czasami pachniał próchnicą i toczył łzy. Przed salami rozpraw siedzieli potwornie napięci. Młoda kobieta, której ojciec zabił męża kołkiem, matka uduszonej dziewczyny, której ciało znaleziono po miesiącu, mąż i syn zgwałconej, zabitej w drodze na dyżur pielęgniarki, siostra robotnicy z miejscowej czesanki zadźganej nożem w pracy przez zazdrosnego męża… W pamięci spośród tych postaci wyróżniam parę starszych ludzi, rodziców syna współoskarżonego o zabójstwo homoseksualisty z chęci zysku oraz brodatego bibliotekarza prowadzonego w kajdankach, filozofa z wykształcenia.

Pies wojny opuszcza obiektyw

Rodzice to znani ludzie. Starsza Pani, niegdyś na długo internowana opozycjonistka „S”, w trakcie procesu syna Konrada była już senatorem RP, jej mąż wykładał na uniwersytecie. Uczestniczyli w każdej rozprawie przygarbieni smutkiem, ale twardo patrzący w oczy dziennikarzom, jakby chcieli powiedzieć, że nigdy nie wyrzekną się syna. Budzili tak ogromny szacunek, że nikt nie odważył się napisać czegoś w rodzaju: „Na kolejnym dniu procesu Konrada S., syna senator, jako dowód w sprawie przedstawiono film z wizji lokalnej”. Tylko w tym dniu, gdy pani senator na ekranie zobaczyła syna mówiącego spokojnym głosem i demonstrującego na manekinie, co robił młotkiem ofierze, wyszła z rozprawy. Usiadła na ławce w korytarzu, twarz ukryła w dłoniach. Jeden fotoreporter z PAP, taki trochę pies wojny, który wie jak smakowała śliwowica w serbskich okopach, stał przy niej z opuszczonym obiektywem: „Pani senator, niech pani nie płacze, ja pani wody zaraz przyniosę…”.

Kobiety, które nienawidzą filozofów

Bibliotekarza pracownicy sądu nazwali Listonoszem. Wyglądał jak socjalista z początków XX w. tyle, że ze smutkiem zamiast ognia w oczach. Miał żonę, dzieci i pracę w szkolnej bibliotece, gdzie mógł w spokoju czytać swych ulubionych filozofów. I tylko tam ów spokój znajdował, bo mieszkał także z teściową-jędzą, która poradziła córce, że w łóżku ma się odwracać plecami do męża tak długo, aż ten nie zacznie zarabiać porządnej kasy. Filozof zamyślił się i znalazł sposób na cierpienia libido i zdeptaną samoocenę. Najpierw przeczytał w swej bibliotece wszystkie poradniki o udzielaniu pierwszej pomocy, przygotował apteczkę z tabletkami nitrogliceryny i uzbroił się w ostrokrawędziasty straszak. Postanowił, udając listonosza, napadać emerytów w mieszkaniach. Działał w różnych miastach Pomorza Zachodniego, a żona przestała w nocy pokazywać mu plecy. Pewnego dnia w Szczecinie drzwi otworzył mu samotny staruszek. Biedak tak się przeraził, że zemdlał. Filozof zaopiekował się nim fachowo, przywrócił przytomność, uspokoił, wytłumaczył dlaczego tak postępuje. Staruszek powiedział, że i tak ma mało forsy w szafie, ale jak chce, niech weźmie, jemu wszystko jedno. Filozof przeprosił i wyszedł na ulicę. Najpewniej jednak wizja pleców małżonki sprawiła, że wrócił do staruszka i poprosił o pieniądze z szafy. Dostał, ale staruszek spędził z nim dość czasu, by policyjny rysownik sporządził portret pamięciowy. Skazano go na pięć lat. Dlaczego go zapamiętałem? Zawsze był sam. Nawet najgorszym zbrodniarzom towarzyszyły narzeczone, matki, bracia, kumple. Filozof nie zobaczył nawet zarysu szyi, z powodu której trafił za kraty. Rozwiodła się.

Karaluch i spółka

„Ja nigdy nie byłem brutalny wysoki sądzie” – mówił łamiącym się głosem starszy z przyrodnich braci, 35-letni Jerzy G. Parę miesięcy wcześniej na konferencji u prokuratora, który ich zgarnął poznałem szczegóły popełnionego przez nich mordu – zdecydowanie nie do publikacji. Miasto było wstrząśnięte, szczególnie zaś załoga dużego zakładu pracy. Siostra Ewa pracowała w zakładowej przychodni. Ona jedna tylko wie ile ran opatrzyła przez 20 lat pracy. Do przychodni zawsze jeździła rowerem przez ten sam lasek, tak, jak owego sierpniowego wieczoru, kiedy wzięła ze sobą torbę z jabłkami. Oni od rana pili. Zauważyli nadjeżdżającą na rowerze kobietę. Starszy rzucił się za nią z okrzykiem – Baba jedzie! Dogonił, uderzył butelką w tył głowy… Ciało odkrył nazajutrz grzybiarz. Na szyi miała zawieszoną torbę z jabłkami. Młodszego Tomasza G. (pseudo „Karaluch”) złapano następnego dnia. Starszy wyruszył w Polskę i wpadł przy głupim włamaniu. „Karaluch” w śledztwie przyznał się do wszystkich zarzutów: rozboju, gwałtu, zabójstwa. Nie ukrywał, że zrobił to z bratem, ale w sądzie winę brał na siebie, żeby w pierdlu mieć szacunek. Nadaremno… Jerzy G. dostał 25 lat pozbawienia wolności, „Karaluch” – 14 lat. „Całokształt okoliczności świadczy o działaniu ze szczególnym okrucieństwem” – uzasadnił sędzia. Żaden sędzia nie używa tej formuły sobie a muzom.

Lekko go niosłem

Aktorom z Teatru Pierwszego powtarzałem, że ich monologi są blade w porównaniu z tymi, których słucham w Teatrze Drugim, że przyznanie się do winy jest aktem niezwykłym, nieraz wręcz mistycznym, że trzeba zobaczyć twarz człowieka w tym momencie. Ale aktorzy jak to aktorzy: wiedzą lepiej.

Rolnik wyglądał na więcej lat, bo polscy rolnicy mają wyższy cholesterol od mieszkańców miast, ciężko pracują, więc jedzą tłusto i chrzanią modę na niepalenie. Niewysoki, przygarbiony latami fizycznej pracy, skarżył się na korzonki. Życie miał uczciwe jak cztery pory roku i czyste jak biała, starannie wyprasowana koszula na niedzielną mszę (w takiej też występował w sądzie). Aż przyszła ta noc z włączonym telewizorem (jak słońce w Upadku Camus), o której cichym głosem opowiadał tak: „Byłem zdenerwowany, zrobiło mi się gorąco. Wybiegłem na podwórko, koło studni znalazłem kawał kija. Kij był suchy, kora odleciała. Pamiętam, że miał sęki. Złapałem ten kij i chciałem zięciowi ręce przetrącić. On wstał i powiedział, „ja cię zaraz zabije”. Wtedy zamiast w ręce, niechcący uderzyłem go w głowę. On upadł i wstał. Wtedy się bałem, że albo on albo ja… Uderzyłem trzy razy w głowę. Nawet nie wiedziałem, czy robiłem to mocno. Uderzałem w tył głowy. On leżał na boku. Chyba stracił przytomność. Nie widziałem krwi. Było ciemno, tylko telewizor grał… Bałem się o córkę i dzieci. Wziąłem go za głowę i pod nogi i podniosłem. Lekko go niosłem i lekko ciągnąłem po ziemi. Obudziła się córka i to zobaczyła, zemdlała, obaliła się. Zaciągnąłem go do rowu melioracyjnego. Ciągnąłem go w nerwach, w nerwach czułem się taki mocny… Nie wiedziałem co robię… Z tego wszystkiego cały się trząsłem. Z tego wszystkiego wolałbym, żebym go nie zabił, żeby był spokój… Pan Bóg chyba mi rozum odebrał. Nie wiem co we mnie weszło, ja w życiu kury nie zabiłem… Ja żałuję i Bóg tylko wie jak bardzo”.

„Oskarżony (…) działając w zamiarze pozbawienia życia zięcia Krzysztofa J. kilkakrotnie uderzył go w głowę niebezpiecznym, ostrokrawędziastym, narzędziem, powodując uszkodzenie czaszki i mózgu, co w konsekwencji doprowadziło do jego zgonu, przy czym czynu tego dopuścił się w warunkach ograniczonej poczytalności” – głosił akt oskarżenia zawsze uczciwego i uczynnego rolnika, wyglądającego na więcej niż na 55 lat. Tak bardzo kochał swoją córkę, że nie mógł dłużej znieść awantur wszczynanych po pijaku przez jej męża. Aż przyszła ta noc z włączonym telewizorem… Wyrok – 8 lat. Na sali słychać było rozpacz.

Wzór przyczyny

Kulisy Teatru Drugiego mieszczą się w tzw. Beczce, areszcie przylegającym do sądu. Architektura niepowtarzalna. Druga taka Beczka jest dopiero w Tuluzie. W Beczce pracuje elegancka pani Halina, psycholog z 15-letnim stażem w więziennictwie. Zawsze podziwiałem jej myślącą twarz, spokój i sposób, w jaki dzięki swojej wiedzy cwaniakujących adwokatów przerabiała ku radości prokuratorów na idiotów. Cytuję jej wierszyk rzekomego autorstwa Kuby Rozpruwacza i widzę jak się uśmiecha.

– Mogę skomentować jednym słowem: C2H5OH, czyli alkohol, po stronie ofiary, albo sprawcy – mówi zdecydowanie, zastrzegając jednak, że w dużym uogólnieniu. Dyktuje to jej długoletnia praktyka. – Wszystko co dzieje się w społeczeństwie, w więzieniu kumuluje się jak w krzywym zwierciadle, więc jeśli w Polsce na głowę przypada12 litrówspirytusu, wniosek jest oczywisty – uważa pani Halina. Ale to też uproszczenie, są inne przyczyny zbrodni, często tkwiące w duszy, a ją buduje dzieciństwo.

– Defekt miłości – zawyrokowała pani psycholog. – Zabija ten, kto nie był kochany. To niejako praprzyczyna. Stygmatyzacja z dzieciństwa idzie za człowiekiem przez całe życie. Mnie na przykład drażni zakratowane okno, to moja stygmatyzacja z pobytu w szpitalu w dzieciństwie – wyznaje. – Często obserwuję u skazanych wrogość a’priori, niechęć do każdego człowieka, który pojawi się w pobliżu. I jeszcze gniew i lęk – bracia syjamscy – w człowieku wszystko działa jak w naczyniach połączonych.

Według pani Haliny wielu tragedii dałoby się uniknąć, gdyby najbliższa rodzina miała świadomość, że alkoholizm jest chorobą, że nie można postępować według zasady: „nauczyłbyś się w końcu kulturalniej pić, chamie”, tylko: „jak się nie zaczniesz leczyć, nici z łóżka”. Konsekwencja w stosowaniu pierwszej zasady prowadzi często do tragedii.

Pani Halina chce rozmawiać tylko o generaliach, nie o poszczególnych przypadkach. Mały pokój, zakratowane okno, komputer do pisania, biurko, dwa krzesła. W takiej scenerii dystyngowana, zamyślona kobieta, słucha zwierzeń najgorszych, zaburzonych potworów. – Jak pani to znosi? – zapytałem bez nadziei na odpowiedź. – Samotnie wychowuję dziecko, ono jest najważniejsze, nie myślę o sobie. Defekt miłości, ha ha… Ostatnio znajomi zauważają jednak, że coraz rzadziej się uśmiecham – powiedziała uciekając myślami w głąb siebie.

Woyzeck przychodzi do fabryki

W 1821 r. fryzjer Woyzeck przebija szpadą swoją kochankę, nie mogąc znieść upokorzenia. Georg Buechner napisał o tym dramat, a młoda pani reżyser wystawiła go po swojemu w Teatrze Pierwszym. Na scenie tacy sami ludzie jak ci, którzy pod nocnymi sklepami żebrzą o parę groszy „na kaszankę”. Są „tylko naturą” – jak w pewnym momencie zauważa główny bohater sztuki – bo nie mają pieniędzy.

W szarej scenografii stoi kanciapa z odkręcaną żarówką, wypełniona skrzynkami taniego wina. W tle ławka, na której siedzi katatoniczny Karol, czasami śpi obok niego pijana Babcia. Z postaci majora reżyserka uczyniła dostawcę bełtów, zaś podoficer to goryl od dawania w zęby. Maria nosi dres, Woyzeck starą kurtkę moro. Wszyscy wyglądają jak mieszkańcy popegeerowskiej wsi: obojętni, agresywni, skłóceni, żyjący między jedną a drugą „Arizoną”, używający bluzgów zamiast przecinków. Nie ma dobra, ale nie ma też zła. Pani reżyser zniwelowała wszelkie kategorie moralne. Pokazała nędzę jako coś samoistnego, przyczynę wszelkich działań. Gdzieś pojawiają się pytania o Boga, ale Bóg to tylko plotka. Człowiek w nędzy żyje w odniesieniu jedynie do nędzy. Woyzeck pod maską idioty skrywa swoje przemyślenia i upokorzenie. Maria zdradza go na prawo i lewo, a wyrzuty sumienia budzą w niej lęk. W końcu ginie z ręki Woyzecka…

„Dziś mija 280 dzień, kiedy obudziłem się ze świadomością, że zabiłem to, co najbardziej kochałem” – powiedział w ostatnim słowie mężczyzna oskarżony o zabójstwo żony. Przypominał tego Woyzecka z Teatru Pierwszego. Jego małżeństwo też się nie układało. Pił i stawał się coraz bardziej zazdrosny. Dzień przed tragedią był z żoną na imieninach. Znowu awantura o taniec z kolegą. Rękoczyny, powrót do domu, ciąg dalszy awantury. Resztę nocy spędził w piwnicy z półlitrówką wódki. Rano chciał porozmawiać z żoną idąca do pracy, ta go odpędziła. Parę godzin później zjawił się w zakładzie wywołał ją z palarni. – Czy to już koniec z nami? – Koniec – odpowiedziała. – Jak koniec, to koniec… – i wyciągnął nóż. Pogotowie nie zdążyło. Kobieta wykrwawiła się na korytarzu. On oddał się w ręce policji. Ten defekt miłości będzie go kosztował 10 lat więzienia.

Obecnie w Polsce ponad 78% zabójstw dokonywanych jest pod wpływem alkoholu, a spożycie – według danych z zeszłego roku – przekroczyło 13 litrów spirytusu na głowę.

Janusz Milanowski