A.R.Cz.: „Mój proces twórczy jest bardzo fizjologiczny”
Walancina Kisialowa (kurator, dyrektor artystyczny Galerii Sztuki Współczesnej „Ŭ”): Pewnego słonecznego dnia do Galerii wszedł młody człowiek. Wtedy wcale nie zwrócił mojej uwagi. Zapytał, komu może przekazać płytę zawierającą jego prace. Zazwyczaj od razu nie przeglądam przynoszonych płyt, odkładam je na później. Nagle zdecydowałam oderwać się od pracy, tym bardziej że był w pobliżu. Uruchomiłam zatem płytę w komputerze, zaczęłam przeglądać jej zawartość. Już pierwsze prace całkowicie pochłonęły moją uwagę. Zobaczyłam prace o takiej sile przekazu i uroku, jakich nie widziałam już od dawna. Po zapoznaniu się z kilkoma zdecydowałam się natychmiast z nim porozmawiać. Oderwałam oczy od ekranu, nikogo już nie było, a przecież minęły sekundy. Był to rodzaj mistycyzmu. Złapałam się na myśli, że nawet nie zarejestrowałam jego wyglądu. Kolejną intrygującą mnie sprawą był podpis artysty – A.R.Cz. Owszem, rozszyfrowałam kryptonim, co jeszcze bardziej mnie zaintrygowało. Znów wróciłam do jego obrazów. Był bardzo produktywny. Wszystkie prace były starannie posegregowane w poszczególne katalogi chronologicznie. Resztę dnia spędziłam, przeglądając te obrazy. Gdy przejrzałam wszystkie, zaczęłam od początku. Te prace mnie zahipnotyzowały…
Stasia Rusiecka:- Skąd się wziął A.R.Cz.?
A.R.Cz.: To są, wiadomo, inicjały Andrieya Romanowicza Czikatiło. Wcześniej również podpisywałem swoje akwarele na przykład Osioł. Był to element biczowania się, ironii wobec siebie. W pewnym momencie siedziałem, patrzyłem na to, co namalowałem, i pomyślałem: „Jak mogę być takim osłem!”. Z poczucia żalu i rozpaczy właśnie tak się podpisałem. Ale to już odeszło w przeszłość. Czikatiło… Oczywiście, nie można tej postaci traktować jako fizycznie istniejącej osoby, jest to pewne metafizyczne określenie, odzwierciedlające pewną energię, jej zapach, kolor. Dla mnie Czikatiło jest określeniem raczej wewnętrznym, czymś co pozwala wychwycić pewną bliską, a nawet intymną, ściśle związaną z głębią podświadomości, postać. To nie człowiek, lecz fetysz, symbol, głos ludzkiej psychiki. Kiedyś mój przyjaciel określił mnie żartobliwie „seryjnym” artystą. Miał rację, podchodzę do tego, można by to określić, w pewnym sensie „seryjnie”. Wiadomo, że maniacy działają pod wpływem silnego afektu, według psychiatrów odczuwają euforię, można by powiedzieć – „szaloną ekstazę”. To odmienny poziom świadomości: człowiek jakby unosi się nad otaczającą go rzeczywistością. Po powrocie następuje poczucie satysfakcji. Dla mnie płótno czy papier to ofiara, może nie ofiara, lecz obiekt, z którym robię, co mi się podoba. Przynosi to poczucie satysfakcji. Nie przypominam sobie dokładnie, skąd się wziął A.R.CZ., pewnie jakoś spontanicznie… Może to zabrzmi absurdalnie, dziko, strasznie, niemoralnie, lecz nie osądzam ludzi takich jak on. Myślę, że na swój sposób to również artyści, którzy nie znaleźli sposobu fizycznej realizacji swojego wnętrza. Lub odwrotnie, znaleźli maksymalnie fizyczny sposób. Sądzę, że bardziej to drugie. Nie działali poprzez płótno, papier, lecz w rzeczywistości. Z pewnością stanęli o krok dalej od innych. Jak nie brzmiałoby to okropnie. To nie jest jakieś „malowidło” czy fantazja. W zasadzie gardzę fantastami.
S.R.: Kogo masz na myśli, mówiąc fantaści?
A.R.Cz.: Fantaści to oszuści w dziedzinie sztuki. Ci którzy wymyślą sobie temat, a następnie przedstawiają go w sposób atrakcyjny na płótnie. Możliwe, że są osoby zainteresowane analizą takich dzieł. Wydaje mi się to jednak nieuczciwe. Nie chcę i nie mogę w ten sposób postępować.
S.R.: Kiedy zacząłeś malować?
A.R.Cz.: Zacząłem malować we wczesnym dzieciństwie i już w tym czasie podpisywałem swoje prace. Do szkoły plastycznej w gruncie rzeczy nie uczęszczałem. Byłem wysyłany, ale odmawiałem. Już wtedy uważałem, że najpierw powinienem wykorzystać swoje wewnętrzne pokłady, aby wydobyć „podstawę”, i dopiero potem, jeśli będzie taka potrzeba, kształcić się… Dlatego zdawałem do szkoły plastycznej świadomie, w wieku dwudziestu pięciu lat. Poczułem, że stoję w miejscu, zrozumiałem, że nadszedł właściwy moment. Nie dostałem się za pierwszym razem, ponieważ wcześniej nie malowałem ani portretów, ani martwej natury. Byłem zmuszony do korzystania z korepetycji. Po ukończeniu szkoły dostałem się na Akademię Sztuk Pięknych.
S.R.: Jak przebiega Twój proces samokształcenia? Czy podejmowałeś próby poznania miejscowych artystów białoruskich?
A.R.Cz.: Zasadniczo nie miałem żadnych kontaktów z osobami ze środowiska artystycznego. Nie rozumiałem, czym się zajmują, a co najważniejsze – w jakim celu. Każde działanie musi być umotywowane. Czasami mam wrażenie, że człowiek, który mógł zostać znakomitym inżynierem czy rolnikiem, z powodu pewnej absurdalności został artystą plastykiem. Wernisaże, oczywiście, odwiedzałem, oglądałem i dochodziłem do wniosku, że nie mogę poważnie traktować prac, które są tam wystawiane. Tak naprawdę jest to wielka tragedia, gdy artysta nie ma nic do powiedzenia.
S.R.: Może podziw budzą artyści światowej sztuki?
A.R.Cz.: Niezatarte wrażenie wywarli na mnie Lucian Freud, Joaquin Sorolla, Repin, może to dziwne, niedawno zmarły Tetsuya Ishida… Mam problem z zapamiętywaniem imion. Również artystów. Jestem w stanie zafascynować się, przechowywać to uczucie przez całe życie… Na przykład Frida Kahlo. Przez długi czas starałem się zapamiętać jej imię, wreszcie się go nauczyłem na pamięć. Oczywiście są też inni artyści, ale po prostu trudno mi pamiętać ich imiona.
S.R.: Gdzie znajdowałeś te informacje? Nie w każdej książce na temat sztuki, zwłaszcza na Białorusi, można znaleźć prace, na przykład, Luciana Freuda.
A.R.Cz.: Pochodzę z dość wykształconej rodziny. Moja matka jest bibliotekarzem, więc w domu zawsze była dobra literatura. Zgromadziłem sporo książek na temat sztuki. Chociaż podchodzę do tego bardzo sceptycznie, ponieważ człowiekowi nieobce są błędy. Jednak mając na celu rozwój osobisty, czemu nie. Szczerze mówiąc, nie choruję na tego typu pasje, nie potrzebuję tego typu inspiracji. Mój proces twórczy jest bardzo fizjologiczny.
S.R.: Mówiąc: fizjologiczny, masz na uwadze potrzebę malowania nie z powodu czegoś lub kogoś, lecz wewnętrznego „przymusu” do malowania czy pisania?
A.R.Cz.: Tak, właśnie chodzi o „przymus”. Ten stan jest trudny do opisania, ponieważ składa się z bardzo delikatnych emocji. Towarzyszące temu objawy somatyczne są dość wyraźne: niepokój, nadwrażliwość na wszystko (głosy, sylwetki, zwroty, napisy), pewna „niewyraźność”, gorączka, dreszcze… To bardzo wzruszające i głębokie przeżycie. Wydaje mi się, że źródło przestępstw seryjnych morderców i źródło twórczości jest to samo, ma tę samą siłę napędową, a mianowicie energię nieświadomości. Jak niszczenie i tworzenie, morderca i ofiara. Są to rzeczy skrajne, jednak części tej samej całości.
S.R.: Czyli impuls twórczego działania pochodzi nie z zewnątrz, lecz jest pewnym stanem, który wymusza proces twórczy…
A.R.Cz.: Dokładnie, stan wewnętrzny. Gdybym w tej chwili był, powiedzmy, w tym stanie, postrzegałbym wiele rzeczy inaczej. Poczuć i doświadczyć ten stan jest wielką radością dla mnie. W tym czasie rzucam się w wir pracy, wykonuję ją, a następnie przez dwa–trzy dni jest kompletny „spokój”. Znowu funkcjonuję normalnie: spożywam posiłki, patrzę, uczę się. Po jakimś czasie ten stan wraca, a następnie znów się cofa. Tak wygląda moje życie.
S.R.: Kiedy to się zaczęło?
A.R.Cz.: Dość dawno. Teraz nauczyłem się nawet pobudzać ten stan, gdy jest to konieczne, lub powstrzymywać. Z pewnością to nie oznacza, że pracuję tylko w stanie takiej ekscytacji. Praca nad obrazem, na przykład, trwa długo, zwłaszcza jeśli jest to duże płótno. Oczywiście nie można cały czas szaleć. Na etapie początkowym, tworząc „bazę”, to jest niezbędne. Następnie jest etap kolejny, również dostarczający satysfakcji, gdy wykańczam obraz, dopracowuję szczegóły. Takich etapów jest kilka.
S.R.: Obecnie studiujesz na Akademii, gdzie istnieje wyraźne, bezkompromisowe określenie sztuki, które niekoniecznie odpowiada Twoim twórczym „zainteresowaniom”. Jak sobie radzisz, łącząc naukę i pracę?
A.R.Cz.: Po prostu z zasady nie łączę ich wcale. Od początku wyraźnie rozgraniczyłem te dwie dziedziny. W Akademii nie realizuję nic ze swej twórczości, tylko uczę się zawodu. Do procesu edukacji podchodzę bezuczuciowo. Nie obchodzi mnie, jaki jest temat, zagadnienia, technika.
S.R.: Zupełnie „odizolowujesz się”?
A.R.Cz.: Niezupełnie. Wystarczy, że wyraźnie to rozgraniczę: edukacja to edukacja, twórczość to twórczość. Nie chcę tego łączyć, ponieważ mój proces twórczy ma przebieg zbyt intymny i osobisty.
S.R.: Czy masz wrażenie, że rzeczywiście potrzebowałeś akademickiej nauki zawodu?
A.R.Cz.: Oczywiście, to ma wpływ. Myślę, że doskonalę się w dobrym kierunku. Powstające obecnie obrazy to efekt moich wcześniejszych szkiców oraz moich obecnych możliwości. Są, moim zdaniem, znacznie lepsze.
S.R.: Twoje prace, szczególnie akwarele, są nacechowane spontanicznością, wyglądają, jakby były „niedokończone”. Świadomie ich nie „dopracowujesz”?
A.R.Cz.: Jest to raczej tragedia mojego malarstwa. Chciałbym mieć wszystko wykończone perfekcyjnie. Lubię jednak akwarele „niedopracowane”, odzwierciedlające pewne zniszczenia, że tak powiem. Obecnie nie tworzę akwareli, i pewnie więcej do nich nie wrócę. Był to pewien etap mojej twórczości, odzwierciedlający głęboki osobisty dramat, który nadal przeżywam. Konieczna jednak była ta mobilizacja i „wyrzucenie” tego z siebie. Akwarela umożliwiała to. Wszystko to powstało w tym czasie i było związane z tym doświadczeniem. Po prostu wyrzucałem swój żal i złość. To był sposób na prowadzenie dialogu ze sobą, z osobami, które mnie skrzywdziły. Teraz to już mija. Czasami myślę, że chyba potrzebuję kolejnego dramatu. Obecnie nie doświadczam go, kluczową aktualną dziś ideą jest dla mnie „wizja ekscytująca”. Maluję to, co mnie ekscytuje, podnieca metafizycznie, jak również fizjologicznie. Poprzednio doświadczenie dramatu było mocnym bodźcem każdego twórczego działania, również do tworzenia prozy.
S.R.: Jak wygląda przebieg Twojego literackiego procesu twórczego? Czy świadomie decydujesz o tym, co zrobić w danym momencie: pisać książkę czy malować obraz?
A.R.Cz.: Uświadomiłem sobie w pewnym momencie, że gdy zabieram się do pisania, po prostu chcę pisać prozę. W tym momencie nie mógłbym malować, ponieważ nie widzę kolorów, nie wyczuwam pędzla. To się dzieje samoistnie. Gdy z kolei zaczynam malować, zastanawiam się, jak mogę w ogóle coś napisać. Gdybym usiadł w tej chwili do pisania, nie mógłbym ułożyć nawet zdania. Kiedy indziej po prostu siadam i zapisuję całą stronę.
S.R.: „Wyrazy” często pojawią się w Twoich pracach, nie tylko literackich, również na obrazach i akwarelach. Jest to wartościowy element kompozycji, swoista kropka nad „i” Twojej malowanej „opowieści”…
A.R.Cz.: Prawdopodobnie nie jestem w stanie wszystkiego opowiedzieć językiem obrazu. Wyrazy, liczby przychodzą już podczas kolejnych etapów pracy. Są to dla mnie wyraźne symbole magiczne. Czasami, w trakcie pracy nad prozą, zapominam się i próbuję łączyć wyrazy w pewien wzór. Dość często w ogóle nie potrzebuję żadnych słów na płótnie, momentami są niezbędne. Dzieje się to jednak nieświadomie.
S.R.: Czy pokazujesz swoje prace osobom bliskim, przyjaciołom, czy potrzebujesz oceny niezależnego odbiorcy?
A.R.Cz.: Minimalnie. Powiedziałem wcześniej, moje życie jest wyraźnie rozgraniczone na pracę twórczą i życie codzienne. To się nie łączy. Kobieta, z którą jestem od ponad dziesięciu lat, na przykład, boi się moich prac. Nie zna tej części mojej osobowości, która kieruje moim procesem twórczym. Mój przyjaciel… choć pewnie to on uważa się za mojego przyjaciela. Ponieważ osobiście nie jestem w stanie ani kochać, ani się przyjaźnić. Nie mam w sobie „tego”, co jest odpowiedzialne za to w moim mózgu… Co do reakcji oglądających moje obrazy, pewnie interesuje ich to. Ich ocena jednak nie ma dla mnie żadnego znaczenia.
S.R.: Określenie „piękna” w szerokim ujęciu oraz swej wieloznaczności jest istotne dla wielu artystów. Jak je rozumiesz?
A.R.Cz.: Na ten temat często dyskutuję z kolegami ze studiów. Próbuję przekonać ich do czegoś oczywistego, do bycia nieugiętym i niezależnym według swoich możliwości, w swojej ocenie. Moim zdaniem, trzeba posiąść umiejętność akceptowania rzeczywistości w każdej odmianie: dostrzegać estetykę okropnego i estetykę doskonałego, w podobnym stopniu napawać się bólem i czułością, podziwiać piękno powodzi i spalonej wsi, inspirować się widokiem bagna i oceanu. Należy bronić się przed uprzedzeniami i konwencjami. Spojrzeć na świat szeroko otwartymi oczami. Wtenczas będziesz osobowością o wewnętrznej harmonii i równowadze. Mam własny krytyczny punkt widzenia na każdy temat, a mianowicie religii, sztuki i światopoglądu. Dużo czytam, interesuję się wieloma rzeczami. Nie należy jednak wszystkiemu wierzyć. Powiedzmy, że ktoś twierdzi, że jest coś piękne, ale to nie znaczy, że tak jest. Należy posiąść umiejętność tego, by w rzeczy najbardziej odrażającej dostrzec fenomen… Na przykład w literaturze najbardziej cenię Bunina i Czechowa. Lubię ich, ekscytuję się, czytam ponownie, nawet kosztem czegoś nowego. Jednocześnie lubię Sorokina. Jest to diametralnie inna literatura. Na temat Sorokina, na przykład, krążą opinie, że są to „tanie, brukowe książki”. Sądzę, że nie. Dostrzegam piękno każdej rzeczy. Tworzę wokół siebie klimat, który mnie pociąga. Przed podjęciem studiów, na przykład, pracowałem w kostnicy. Czułem się komfortowo. Jest to miejsce pracy ciekawych ludzi oraz wyjątkowe miejsce codziennych spotkań ze śmiercią. Dostrzegłem w tym piękno. Ktoś inny mógłby stwierdzić, że to obrzydliwe i odrażające. W mojej opinii jest to uzewnętrznienie ograniczeń.
S.R.: Rozumiem, co masz na myśli. Co jest jednak Twoim osobistym poczuciem piękna? Jakie Twoje emocje wywołuje piękno? Obojętne, czy jest ono odrażające, czy doskonałe.
A.R.Cz.: To jest nieuchwytne. Na przykład oglądam dzieła Muncha. Na pierwszy rzut nie mają nic szczególnego: naga kobieta, łóżko. Jest tu jednak magia. Dzieło to zostało wykonane etycznie. Myślę, że to jest najważniejsze. Artysta „doświadczył” ten obraz jako doświadczenie życiowe. Będąc w Akademii, na przykład, tworzę, wiele pisząc – utwory, kompozycje. Lecz brak w tym piękna. Jestem tylko rzemieślnikiem. Tyle z tego, że w przyszłości te utwory będę mógł wykorzystać według własnego uznania.
S.R.: Czy są to szkice?
A.R.Cz.: Raczej podłoże. Ostatnio zauważyłem, że pisząc, kombinuję, w jaki sposób dopracuję tę pracę akademicką. Z pewnością jest to złe, ponieważ zaczynam używać fantazji, jak to czynią fantaści, o których wspominałem wcześniej, czyli przedwstępnie zaczynam tworzyć ciekawy obrazek.
S.R.: Możliwe, że jest to kolejny etap?
A.R.Cz.: Raczej dołek.
S.R.: Poruszyłeś temat śmierci. Czy doświadczenie pracy w kostnicy zmieniło Twoje nastawienie w tej kwestii?
A.R.Cz.: Nie. Jestem bardzo emocjonalną osobą, ale nie sądzę, że dziś coś może mnie dogłębnie wzruszyć. Widziałem wiele przerażających rzeczy, nie tylko w miejscu pracy, ale w życiu w ogóle. Ogólnie rzecz biorąc, nie poszedłem do kostnicy w poszukiwaniu pewnego rodzaju emocji i wrażeń. Po prostu szukałem materiału. Z tego właśnie powodu chcę tam wrócić ponownie. W swoim czasie byłem palaczem, pracownikiem fizycznym, frezerem, strażnikiem na parkingu, wykonywałem jeszcze kilka okropnych zawodów, zbierając informacje. Kostnica to akurat zbiór najciekawszych ludzi i sytuacji. W moich powieściach już to zostało opisane. W ogóle staram się obserwować życie. Uważam, że jest to bardzo przydatne artyście. W moim dorobku artystycznym jest film Game over, który stał się symbolem końca znaczącego okresu w moim życiu. Fabuła filmu układa się w ciąg różnego rodzaju obrazów: mój pierwszy akademicki obraz martwej natury, moja siostra, która podczas nocy sylwestrowej ogląda film Tarkowskiego Solaris, urocza dziewczynka, która ze wstydem i zainteresowaniem obserwuje swojego psa w momencie wypróżniania się, ubabrany sanitariusz wyjący nad zdemaskowanym trupem… To mieszkańcy płonącego domu. Jest ciepło. Ale to tylko przez chwilę, ponieważ następnie jest ogień i śmierć. Mówiłem już wcześniej, pragnę „ekscytującej wizji”. Osobisty dramat mnie opuścił, więc na razie czerpię postacie z kostnicy.
S.R.: Jakiego rodzaju filmy Ci się podobają?
A.R.Cz.: Bardzo lubię Aleksandra Sokurowa. Filmy takie jak Ojciec i syn, Rosyjska arka, Moloch. Oglądam je co jakiś czas, regularnie. Almodovar, moim zdaniem, jest geniuszem. Roman Balayan, Kira Muratova, wszystkie dzieła Ryazanova, Tarkovskiego…
S.R.: Wracając do Czechowa i Bunina, które ich utwory faworyzujesz?
A.R.Cz.: Są to: Ciemne aleje, Suchodoły, Cienka trawa Bunina, Pocałunek, Spać się chce, Historia Pani NN Czechowa. Echo ostatniej noweli, na przykład, zabrzmiało w mojej najnowszej powieści Gry. W ogóle lubię całą jego wzruszającą, łóżkową twórczość. Jest ona, moim zdaniem, bardzo nieprzyzwoita, niewymuskana, niezwykła, bardzo rosyjska, „do przesady”, jak sam Czechow. Zawiera liczne podteksty, których obywatel nie chce dostrzec. Podobnie Bunin.
W teatrze zajęliśmy miejsca 33 i 34, w samym środku, a nawet w centrum, w podobnej odległości od wejścia i wyjścia. „Historia Pani NN”. Sztukę tę oglądaliśmy jedenaście razy, teraz dwunasty. Za każdym razem pociągała nas swoją „Czechowością”. Śmieszne określenie wymyślone przez Tanyę, z entuzjazmem przejęte przeze mnie. Cienka niewidoczna linka moralności, prawie libido, przewijała się przez cały spektakl, podobnie jak szpikulec przenika kawałek martwej świni. Linka z haczykiem zaczyna tkwić w każdym człowieku, który kiedykolwiek miał styczność z Panem Antonim, doktorem, filozofem i po prostu mężczyzną. Ta najgorsza beznadzieja od wcielenia do wcielenia, ta niezdolność do uświadomienia chwilowości bytu, ten dramat bytów niższych, ta komedia bytów wyższych… Pan Antoni żyje w nas, jak glista w ciele nieprzypilnowanego dziecka. Okropny placek z mięsa ta „Historia Pani NN”, historia pani od mięsa. Taki wczorajszy schabowy serwowany na przedwczorajszej gazecie, taki wzbogacony o soki żołądkowe gulasz w „kiblu”. Wybitna proza dla mojej ulubionej dziewczyny, dziewczyny Tanyi, której już prawie nie pożądam. Już nawet boję się jej ciała, ponieważ zbyt dobrze go znam. A jeszcze ten zapach, czasami. Na pierwszej randce był zapach, pamiętam… a potem… może ze trzy razy. Pamiętam, opowiadałem jej o Kramskim. Mówi, że kiedyś było to interesujące, do dwudziestu, potem zobojętniała… (z powieści Gry).
S.R.: Oprócz filmu zajmujesz się również muzyką…
A.R.Cz.: Tak, mam takie pragnienia – osiągnąć niemożliwe. Jeden z moich projektów muzycznych to Czarne słońce (Black Sun). Jest to szereg bardzo „niemrawych” kompozycji trwających sześćdziesiąt–osiemdziesiąt minut, układam je w programie muzycznym. Jest jeszcze jeden projekt – Milczenie hydrocefala. Tu eksperymentuję ze słowem, czyli nagrywam rozmowy ludzi, następnie odtwarzam w spowolnionym tempie, uzyskując całkiem interesujący efekt. Lubię to robić, ale zazwyczaj robię to w momentach mojego twórczego „spokoju”. Siedzisz sobie, skrupulatnie komponujesz sekwencje, przesłuchujesz i czerpiesz satysfakcję. Malować lub pisać to zupełnie coś innego, to jest „przymus”. W przypadku tworzenia prozy również działy się ze mną rzeczy „dziwne”. Pisałem powieść Wołowina (Beef). Nagle w jednej ze scen bohater rozdzielił się na trzy osoby: mężczyznę, kobietę oraz osobę, która im rozkazuje. Stało się to samo przez się, wbrew moim planom. Nie doświadczyłem tego nigdy przedtem. Podzielony bohater był jakby „trzyosobową” postacią, a dialogi wewnątrz tej postaci zmierzały w kierunku monologu. W tym momencie odczuwałem zapachy, smaki, słyszałem dźwięki, głosy bohaterów. Nie wierzyłem, że to się dzieje wokół mnie. Myślę, że to się więcej nie powtórzy. Ostatnio robię się „gruboskórny”. Potem miało miejsce coś podobnego, ale była to raczej symulacja z mojej strony.
„Wszystko w porządku, jest ciepło, jesteś kobietą, zasypiasz, wszystko w porządku, czujesz mój dotyk…” Antoni, nagle bardzo wyraźnie poczuł się małym chłopczykiem-kobietą, a nawet jego wnętrze jakby się skurczyło, próbując dopasować się do małego ciałka Antoniego, które z kolei napęczniało, straciło owłosienie, kończyny oraz głowa stały się bezwładne i bezbronne. Poczuł, że stoi na kolanach, ma 14 lat, oczy przymrużone. Stodoła. Pachnie ziarno, i upał. Na wysokim poddaszu stodoły z miejsca na miejsce latają niespokojne gołębie. Sprzedawczyni Wala mówi głosem chłopca nastolatka… nie, to chłopiec-nastolatek mówi głosem sprzedawczyni Wali (z powieści Wołowina).
S.R.: Malarstwo, literatura, muzyka, film. Którą dziedzinę uważasz osobiście za najważniejszą?
A.R.Cz.: Z jakiegoś powodu przede wszystkim uważam się za pisarza. Najbardziej angażuję się w prozę. Chociaż również sporo maluję.
S.R.: Potrzebujesz czytelników?
– Niewątpliwie gdy jesteś czytany, to miłe. Jest w tym pewien hedonizm. Jednakże nie jest to dla mnie tak ważne. Mam fizjologiczny „przymus” pisania. Jeśli tego nie zrobię, zachoruję lub będę musiał skierować tę energię w innym kierunku. Szczerze powiedziawszy, boję się tego „kierunku”. Fajnie, jeśli ktoś to czyta, ale powstaje to nie z powodu czytelnika. Po prostu to część mojego życia. Żyję tak już od dawna, przyzwyczaiłem się i nie wyobrażam sobie swojego życia inaczej.
Walancina Kisialowa: Jego prac nie można określać jako przerażające czy okropne. Rzeczywiście, na pierwszy rzut oka pojawia się strach, ale nie sposób jednak oderwać się od tych „historii”. To jest piękno odrażające, piękno grozy rzeczywistości, która jest obecna w naszym życiu. Na dodatek jego prace nacechowane są doskonałą harmonią. Artysta wykorzystuje najbardziej delikatną technikę – akwarelę, którą opowiada makabryczne, krwawe „historie”. Ale nie spekuluje brzydotą, nie wykorzystuje ludzkiego strachu do zaspokojenia własnych aspiracji. To nie są statyczne szkice odzwierciedlające jego „fantazje”. To wzbudza odczucie, że wszystko to osobiście dotyczy i wzrusza artystę. Być może są to jego osobiste intymne doświadczenia, zadane mu ciosy, wymierzone rany, „odebrane życie”. Ma się wrażenie, że artysta wykonuje prace z wewnętrznej potrzeby. A gdy robi to szczerze, to znaczy, że opowiada o swoim bólu, swojej tragedii, o realiach, których doświadczył, i w tej chwili właśnie pojawia się poczucie piękna… Niewątpliwie bardzo chcemy zaprezentować jego prace. Ale oczywiście wymaga to odpowiedniego przygotowania. Jednak żeby nie szokować publiczności, konieczne jest stworzenie do takiej prezentacji odpowiedniego kontekstu. Istotne jest, żeby publiczność zrozumiała motywy jego prac. Czy jest w tym piękno? Czy jest to w zasadzie sztuka? To pytania, na które odpowiedzieć powinni oprócz odbiorców profesjonalni krytycy sztuki.
PS. Dwie prace A.R.Cz. były zaprezentowane w ramach kuratorskiego projektu „Ona nie może powiedzieć NIEBO”, specjalnie przygotowanego przez Galerię „Ŭ” z okazji drugich Międzynarodowych Targów Sztuki Współczesnej ART VILNIUS ’11, które odbyły się w dniach 13–17 lipca 2011 roku w Centrum Wystawowym LITEXPO w Wilnie. Następnie projekt był również prezentowany w Mińsku.
A.R.Cz., Stasia Rusiecka, Walancina Kisialowa