Kim Hadziejeu
Legenda Mińska
Kim Hadziejeu lub po prostu Kim – legendarny dysydent oraz unikatowy miński intelektualista z czasów radzieckich. To żywa encyklopedia, nauczyciel wielu utalentowanych chłopaków oraz dziewcząt, którzy jak muszki roili się dookoła niego w latach sześćdziesiątych–dziewięćdziesiątych ubiegłego stulecia. Powiem więcej: imię „Kim” w tamtych czasach kojarzyło się z całą szkołą, swego rodzaju akademią wolnej sztuki. W mieszkaniu, gdzie mieszkał Kim, bez przerwy gromadzili się młodzi ludzie obu płci, przeważnie w wieku szesnaście–dwadzieścia pięć lat, i wśród tego harmidru oraz tłumu dla każdego „przyszłego geniusza” „Guru” – Kim Hadziejeu – zawsze znajdował czas na rozmowę. Rozmawiano na przeróżne tematy, można nawet powiedzieć – o wszystkim: o poezji starożytnej i sztuce współczesnej, o reżimach politycznych w Afryce oraz systemach filozoficznych świata antycznego, o kulcie osoby Stalina oraz o Angele Davis… Młodzież ciągnęło tam – na Kisialowa, d. 17, m. 24, aby podyskutować lub po prostu posłuchać Kima, który, jak się wydawało – wiedział wszystko.
Ironia losu: zawziętego „antysowietczyka” Kima rodzice nazwali na cześć Młodzieżowej Międzynarodówki Komunistycznej – KIM [kom. tłum. – skrót od nazwy ros.]. W latach dwudziestych–trzydziestych ХХ stulecia modne było nadawanie dzieciom takich imion, jak: Leninid, Leninir, Reumira, Akciabryna, Melor (Marks, Engels, Lenin) i nawet Czałnałdzin (Czeluskin na krze) [kom. tłum. – skrót od nazwy ros.].
Skąd zwykły radziecki stróż (stróż – główna oficjalna „posada” Kima) posiadał taką nieograniczoną wiedzę oraz ogromny intelekt, wiedzieli wszyscy. Z więzienia! Najczęściej „nowicjuszowi” opowiadano następującą legendę czy historię. W 1948 roku, kiedy Kim był studentem filologii Białoruskiego Uniwersytetu Państwowego, zaczęła się znana sprawa lekarzy kremlowskich. Wszędzie odbywały się zebrania w zakładach pracy, na których jednogłośnie wykrywano przestępstwa lekarzy i uchwalano petycję o ukaraniu wrogów ludu w najbardziej surowy sposób.
I w takiej histerycznej scenerii wspólnego krzyku: „Ukrzyżuj go!” – znalazł się człowiek, który miał swoje zdanie i, co więcej, wypowiedział je! Był nim Kim Hadziejeu. Podczas kolejnego zebrania „w sprawie wykrycia wrogów ludu” zabrał głos i bezpośrednio z mównicy powiedział: „Stalin jest zabójcą i ukarani powinni być nie niewinni lekarze, lecz on – Józef Stalin!”.
Za tak szczery apel Kim dostał, podobno, dziesięć lat stalinowskiego gułagu i od tego historycznego momentu zaczęły się prawdziwe „uniwersytety” przyszłego nauczyciela młodzieży. A skończyły się one dopiero z nadejściem chruszczowskiej odwilży w 1956 roku. Co prawda w 1962 roku Kim znowu trafił do więzienia, do słynnych „Krestów”, ale już nie na długo – tylko na dwa i pół roku.
Przez pewien czas Kim siedział w więzieniu KGB znajdującym się w piwnicach budynku KGB, które i teraz są dobrze znane mieszkańcom Mińska, tym którzy lubią chodzić na plac. Ta znana instytucja znajduje się obok księgarni Centralnej, na prospekcie Niepodległości (w tamtych czasach – prospekt Stalina, później – Lenina, a na koniec, przed ostatnią zmianą – prospekt Skoryny). Tam znajdował się też pierwszy „uniwersytet” Kima. Jego bazą była wspaniała biblioteka, która liczyła setki tysięcy tomów najróżniejszej literatury. Można tam było odnaleźć książki, które nie trafiały do zwykłych bibliotek lub były zakazane. Więźniowie KGB mogli korzystać z książkowej skarbnicy, a biorąc pod uwagę to, że mieli bardzo dużo wolnego czasu, łatwo domyślić się, że taki fanatyk książek, jakim był Kim – odnalazł dla siebie wszystko, czego tylko dusza zapragnąć mogła. Były student Hadziejeu z głową pogrążył się w skarby biblioteki.
Kim wspominał też o jeszcze jednym źródle pomnażania wiedzy. Tym źródłem było wielu jego współwięźniów, którzy na wolności mieli tytuły doktorów oraz profesorów i byli znakomitymi naukowcami oraz pisarzami, malarzami, a także inną twórczą inteligencją.
Jednym słowem, Kim wyszedł na wolność, mając głęboką wiedzę. I pewnie to, że w więzieniu nie było możliwości prowadzenia w miarę regularnych notatek, dzienników, a może i wrodzone zdolności wyrobiły w nim nawyk gromadzenia wiedzy nie w zeszytach, tylko bezpośrednio w głowie.
Jak by nie było, to pod koniec lat pięćdziesiątych ubiegłego stulecia w Mińsku pojawił się człowiek w średnim wieku, który namiętnie palił niezwykle mocne papierosy z ustnikiem „Pamir” i lekko dawał fory każdej mińskiej elicie – najwyższego intelektualnego kręgu. Ten człowiek bardzo dobrze znał się na teatrze (między innymi znany reżyser U. Rudau zaczynał swoją drogę twórczą w „akademii” Kima), bardzo dobrze znał historię poezji oraz samą poezję, historię Chin oraz Tajwanu i, chyba, historię każdego kraju. Bardzo dobrze był zorientowany w sztuce modernistycznej i mógł wygłosić prelekcję o twórczości Paula Cézanne’a. Lubił też rozmawiać o Schopenhauerze i nie bardzo szanował sowieckiego poetę Twardowskiego…
Takim człowiekiem był Kim.
Była też jedna nieprzyjemna okoliczność: intelektualisty Kima nikt nie chciał zatrudnić nawet na stanowisku zwykłego korektora w gazecie. Trzeba było za coś żyć – na chleb trzeba było jakoś zarobić. I wyjście się znalazło.
Należy zaznaczyć, że dla takich osób jak Kim droga do nauki była zamknięta. Istniało jednak pewne „podziemne przejście”. Nie mając stopnia naukowego, Kim świetnie pisał prace doktorskie dla innych! I za taką pracę płacili. Radziecki dysydent Hadziejeu za pieniądze pisał prace dyplomowe oraz doktorskie z różnych dziedzin nauk społecznych.
Poznałem Kima Hadziejewa gdzieś na początku lat siedemdziesiątych. Do tego czasu napisał jedenaście doktoratów oraz dwie rozprawy habilitacyjne, a także niezliczoną liczbę prac dyplomowych, rocznych, referatów oraz innych tekstów intelektualnych. Obecnie przez Internet można wszystko znaleźć oraz zamówić pracę naukową na najwyższym poziomie. W tamtych czasach mało kto mógł dorównać Kimowi w napisaniu doktoratu, w Mińsku – na pewno nikt.
Mimo że nieoficjalne pieniądze za doktoraty nie były małe, jednak nie gwarantowały spokojnego życia w warunkach radzieckich. Rzecz była w tym, że „czołowy na świecie” system wymagał konieczności zatrudnienia każdego obywatela ZSRR. Bezrobocie równało się darmozjadztwu i było karane pozbawieniem wolności na okres około dwóch lat.
Dlatego Kim był zmuszony posiadać oficjalne miejsce zatrudnienia. Trzeba było trafić do takiej instytucji, gdzie wydadzą książeczkę pracy i zostanie wpisany upragniony zapis: „Przyjęty do pracy…”. Przeważnie dla osób bez kwalifikacji, a do takich właśnie należał były więzień gułagu – zapis standardowy brzmiał tak: „Przyjęty do pracy jako stróż”. W taki sposób stróż stał się ważnym „zawodem” pierwszego mińskiego intelektualisty Kima Hadziejewa.
Bajka i wermut
Kim pisał Bajkę. Tekst Bajki, znajdował się w zwykłym szkolnym zeszycie w kratkę, był pisany bardzo ściśle – wydawało się, że autor oszczędza papier. Możliwe, że w tym „oszczędzaniu” przejawiały się atawizmy byłego więźnia. Bajka była omawiana przez koło młodych geniuszy i możliwe że najlepsze „wynalazki” w tym tekście należały do „młodych”. Kim, o dziwo, nie był ani zazdrosny, ani ambitny, skromnie uważał siebie za zupełnie nietwórczego człowieka. Mówił: „Jestem gotów oddać życie, aby chociaż jeden wiersz napisać tak jak Mandelsztam czy Pasternak”.
„Akademia” Hadziejewa miała jedną cechę, widocznie właściwą każdej bohemie – tak w Związku Radzieckim, jak w dzisiejszym społeczeństwie „demokratycznym”, z iluzoryczną wolnością – u Kima cały czas się piło. Piło się „Wermut”, „Agdam”, „Zołotuju Wosień”, „Wodar sadou” azerbejdżański portwejn… Piło się wódkę, żubrówkę, wodę kolońską „Trojnoj” i nalewkę z aralii.. Piło się wszystko, co się pali.
Skutki takiego trybu życia były smutne. Wiele osób dosłownie wpadało w alkoholizm, trafiało do Nowinek na leczenie choroby alkoholowej oraz innych chorób psychicznych. Niektórzy przebrnęli przez bagno tego raju Kima i zostali znanymi w naszych czasach literatami oraz malarzami. Jednak zdecydowanej większości już od dawna nie ma na tym świecie: odeszli bez świadomości tego, że trafili w pułapkę alkoholizmu, tak pięknie ubarwioną intelektualnymi rozmowami dysydenckimi oraz czytaniem „genialnych” wierszy kolejnej ofiary alkoholu.
Ciekawe jest to, że Kim, kierując swoją „akademią” przez kilka pokoleń „chłopczyków”, też spożywając napoje alkoholowe w nie mniejszej ilości niż ci młodzi ludzie – sam nie został alkoholikiem.
Pracoholik
Kim nie był alkoholikiem. Ale był „pracoholikiem”. Pracował całodobowo, z przerwą na sen. A czasami, kiedy pojawiała się konieczność – to bez przerwy: bywało, że nie spał kilka dób. Mieszkanie Kima przypominało biuro, w którym przez cały czas snuli się jacyś ludzie: przychodzili, wychodzili. Ale nikt nie pozostawał bez uwagi: gospodarz znajdował chwilę, żeby zamienić słowo z każdym.
Tylko na pierwszy rzut oka to był chaos, a tak naprawdę życie Kima oraz ważnych osób z jego otoczenia było podporządkowane tylko im znanemu planowi. I kiedy Kim zaczynał omawiać z jakimś poetą – w tym momencie głównym „chłopcem” – nowy wiersz geniusza, robili to w odosobnieniu, w jedynym dużym pokoju w mieszkaniu Kima, a pozostali przechodzili do kuchni, gdzie najczęściej pili wino lub herbatę. Bywało też odwrotnie: gdy gości było dość dużo, wtedy pozostawiano dla nich „salon” – to znaczy duży pokój, a Kim i „dyżurni” chłopcy zamykali się w kuchni.
Zwykle taki porządek trwał przez cały dzień i wieczór. Potem, kiedy przychodziła noc, ludzie się rozchodzili – kto mógł, ale zawsze znalazła się jedna lub kilka osób, które zostawały i nocowały na podłodze lub w łóżku i nie można było stwierdzić, gdzie śpi gospodarz, a gdzie goście. W ogóle nie pamiętam, aby Kim spał, chociaż bywałem w jego mieszkaniu niejeden rok. Bywało, że też zostawałem na noc, ale i przez sen słychać było intelektualne rozmowy o literackich nowościach lub o kryzysie na Morzu Karaibskim. Można zapytać: co oprócz picia napojów alkoholowych robiłem u Kima? Byłem człowiekiem nauk ścisłych, a „akademia” Kima miała jednak charakter humanistyczny. Myślę, że odpowiedź nie jest prosta. Ale wydaje się, że ciągnęło mnie tam nieznane mi drugie „ja”, w którym żyła muzyka, poezja, białoruska staroświeckość oraz miłość. Spotkania z Kimem oraz z innymi ludźmi z jego otoczenia dały mi faktycznie drugie wykształcenie humanistyczne. Pewnego razu zapytałem Kima – człowieka o uniwersalnej wiedzy: „Co należy przeczytać z literatury światowej, aby zostać wszechstronnie rozwiniętą osobą?”. On ułożył dla mnie indywidualny program, który zrealizować można było w ciągu dwóch lat. I ja go wykonałem! W tym spisie literatury były zaznaczone dzieła literatury światowej, klasyczne arcydzieła, bez znajomości których, według mnie, nie można było wyobrazić sobie wykształconego człowieka. Panorama literackich geniuszy była dość obszerna: od antycznych poetów Wergiliusza i Owidiusza do współczesnych rosyjskich pisarzy Biełowa i Rasputina oraz naszego białoruskiego klasyka Wasila Bykawa.
Bywało, że wiedza Kima jednak nie wystarczała do tego, aby napisać kolejny doktorat lub artykuł. Wtedy szedł do biblioteki Akademii Nauk. Ja, jako doktorant, też bywałem tam dość często. I podczas przypadkowego spotkania rozpoczynaliśmy dyskusję, a naród akademicki w krawatach i okularach dziwił się tej znajomości. Widowisko było rzeczywiście niezwykłe: nieczęsto spotkasz w bibliotece prawdziwego bezdomnego – niemłodego już człowieka w podartym swetrze, rozczochranego i śmierdzącego tanimi papierosami „Pamir”. Tym bezdomnym był Kim.
Ani dnia bez „trzepania”
W roku 1979 Kim obchodził swoje pięćdziesięciolecie. Wielu zwolenników oraz przyjaciół nieuznanego geniusza rzuciło się, kto jak mógł, składać życzenia swojemu idolowi. Był stół, były toasty, piło się wino i wódkę. Śpiewali swoje piosenki nieuznani radzieccy bardowie. Były też prezenty: ktoś przyniósł nową patelnię, inny kupił nową koszulę (Kim nie lubił nówek i przez lata nosił obskurny sweter).
Jednak głównym prezentem był szkolny zeszyt z wymownym nagłówkiem: „Ani dnia bez «trzepania»”. Łatwo się domyślić, że ten wyraz jest przefrazowanym tytułem znakomitej książki Jurii Aloszy Ani dnia bez linijki, która w czasach radzieckich była bardzo popularna. Wydaje się, że to poeta Grysza Trestman – wielki mistrz różnych drwin, przyniósł ten humorystyczny zeszyt.
Nazwa zeszytu bardzo dokładnie odzwierciedlała fenomenalną pracowitość i zdolność Kima, a jednocześnie marność wszystkiego co zrobił.
Taboret jako biała broń w rękach Kima
W życiu człowieka taboret odgrywa dużą, a może i największą rolę. Z nim może konkurować chyba tylko łóżko, które bierze na siebie drugą z głównych pozycji człowieka – stan „leżący”. Pierwszą z pozycji pracującego obywatela jest stan „siedzący”. I tu na pomoc wam przyjdzie starszy przyjaciel człowieka – taboret.
Kim Hadziejeu odkrył jeszcze jedną funkcjonalną stronę taboretu, a mianowicie – wykorzystał go jako białą broń.
A było to tak.
…Ostatnią kroplą był „lot” Waleryja L. przez zamknięte okno mieszkania Kima na ulicę Kisialowa. Kim mieszkał na niewysokim, według dzisiejszych norm, piętrze – na pierwszym, ale dom był zbudowany według projektu z dawnych czasów – miał wysoki sufit i dlatego odległość od okna do ziemi była znacząca. Warto dodać, że „ziemia” była asfaltem – więc lądowanie skończyło się dla Walerego złamaniem obu nóg. Czy miał „białą gorączkę” z powodu nadużycia alkoholu, czy po prostu mózg poety się wyłączył – teraz już trudno stwierdzić. Ale jednoznacznie można powiedzieć, że było to wynikiem wielu czynników „akademii” Kima: alkoholu, psychotropów, papierosów i stworzonej tam dusznej, teraz powiedziałbym – niechrześcijańskiej atmosfery.
Współistnienie najróżniejszych ludzi: geniuszy i przeciętniaków, cnotliwych dziewczynek i prostytutek, zakochanych chłopców i osób o nietradycyjnej orientacji, młodych i ludzi starszych – wszystko to składało się na „akademię” Kima. Niewątpliwe jest to, że konflikty oraz niezdrowe tendencje w końcu znikały.
Trzeba powiedzieć, że od Kima do szpitala psychiatrycznego była przetarta nieprosta droga. Jeden leczył się z alkoholizmu, inny z narkomanii, a ktoś po prostu zwariował.
Więc „lot” Walerego L. ostatecznie nastawił mnie na zdemaskowanie Kima. Pewnego razu, będąc „na gazie”, siedzieliśmy u Kima i sprzeczaliśmy się o to, kto w naszym otoczeniu najlepiej pisze. Przypomnieliśmy o młodym talencie – Walerym L., który po wylądowaniu na asfalcie trafił nie na zwykłą traumatologię, a na chirurgię przy szpitalu psychoneurologicznym w Nowinkach.
Przypomnieliśmy o jeszcze jednym częstym gościu Nowinek – Bigu. Big – to pierwszy przyjaciel Kima. Pełne imię – Borys Iwanowicz Gałuszko, skrót trzech pierwszych liter – Big. Był on z pokolenia Kima i wydaje mi się, że obaj wiedzieli o czymś, co było dla nas absolutnie niedostępne. Pewnie każde pokolenie zabiera ze sobą do Wieczności tylko jemu znaną tajemnicę ich czasu.
Big żył, a dokładniej, trzymał się dzięki jakimś lekom. Był narkomanem. Możliwe, że dlatego tak raziły jego oczy, które paliły się niezdrowym ogniem, opalając czerwonym połyskiem każdego rozmówcę. Nie zważając na to zamiłowanie Biga do narkotyków – był lubiany w Kimowskiej alkoholowej kompanii. Był to inteligent minionej epoki, tych czasów, kiedy istnieli prawdziwi profesorowie oraz prawdziwi poeci.
Ale Big nie był ani pisarzem, ani malarzem. Był poliglotą. Swego czasu pracował jako wykładowca angielskiego w Instytucie Języków Obcych. Znał nie tylko angielski, ale i francuski, niemiecki, hiszpański oraz wiele innych – w sumie około czterdziestu języków. Pamiętam, jak ktoś z malarzy, chyba był to Ancipau, przyniósł czasopismo pornograficzne w języku holenderskim. Zdjęcia zrozumieliśmy bez tłumaczenia, ale później pojawiło się pytanie: „Co jest tam napisane?”. Bigowi wystarczyło kilka godzin, żeby uporać się z tekstem, chociaż wcześniej z językiem holenderskim nie miał do czynienia.
Nauka nie wie, dlaczego ludzie uprawiający zawody intelektualne zaczynają nagle tracić rozum od zbyt intensywnej pracy mózgu. Znałem kilku fizyków, którym bez powodu „siadła czapa”, o poetach – szkoda mówić: w ich przypadku to w ogóle granica pomiędzy normalną działalnością mózgu a procesem twórczym zaciera się do takiego stopnia, że niejasne jest – czy jesteśmy przed jakimś stadium poetyckiego natchnienia, czy jest to po prostu przejaw specyfiki natury ludzkiej.
Pewnego razu podczas konferencji w Instytucie Języków Obcych, w czasie w gorączkowej dyskusji naukowej na temat „Języki oraz dialekty”, Big stwierdził: „Dialektów istnieje o wiele więcej, niż myślicie, szanowni koledzy. W ogóle na całym świecie istnieją tylko trzy języki: angielski, rosyjski oraz ukraiński. Reszta języków – to są ich dialekty”.
Powiedziane to było w obecności bardzo uczonego audytorium i w sposób najpoważniejszy. „A co z chińskim?” – nagle ktoś zapytał. „Miau… miau… miau…” – zamyślił się na chwilę Big i bardzo poważnie odpowiedział: „Dialekt kocięcy!”.
Tak Big po raz pierwszy trafił do Nowinek. Systematycznie wychodził stamtąd i znowu wracał, jednym słowem – zaprzyjaźnił się z tym miejscem.
Wracając do tematu, powiem, że można wymienić jeszcze wiele osób, których los tak czy inaczej zmienił się dzięki „akademii” Kima, zazwyczaj w nie najlepszym kierunku.
Pewnego razu, będąc po sporej dawce alkoholu, powiedziałem Kimowi prosto w oczy o tym, co ostatnio nie dawało mi spokoju: „Kim, twoja akademia, twoi dysydenci oraz „za mądre” rozmowy i dyskusje – wszystko to bzdura. Wszyscy twoi wizytatorzy po krótkim czasie stają się zwykłymi pijakami, alkoholikami, narkomanami. Oni są stałymi bywalcami w Nowinkach oraz innych psychiatrykach”.
Co się zaczęło dziać z Kimem! Nigdy nie widziałem go w takim stanie. Oczy były zalane jakąś żółtą złością, usta się trzęsły, szczęka opadła… Nagle chwycił stojący obok taboret i z całej siły puścił go w moje plecy. Taboret okazał się bardzo nietrwały – podobnie jak całe otoczenie Kima – i od uderzenia rozleciał się na drobne kawałeczki.
Chyba z rok nie chodziłem do starego wariata Kima, ale później się pogodziliśmy…
Na skrzydłach efedryny
Jak już mówiłem, Kim zarabiał na życie pisaniem różnego rodzaju traktatów naukowych, których wymiary sięgały prac habilitacyjnych. Kiedy brał się za zamówienie, zmieniał swój porządek dnia w radykalny sposób. Przerwa na sen kurczyła się i roboczy harmonogram rozkładał się na całą dobę, przy czym takich dób mogło być trzy, pięć albo więcej.
Jak wytrzymać kilka bezsennych dób i przy tym pracować bez przerwy, twórczo, z wielkim intelektualnym obciążeniem? Dla mnie osobiście, młodego doktoranta Instytutu Fizyki AN BSRR – było to niezrozumiałe. Sam Kim mówił coś o dopingu – według mnie dość podejrzanym. Wykorzystywał dziwną kombinację składników – wódka i efedryna. Pierwszy składnik znałem dobrze, ale żeby wykorzystywać wódkę jako środek przeciw zasypianiu – o niczym takim nigdy nie słyszałem. Jeśli chodzi o efedrynę, to wiedziałem jedno: są to jakieś krople do nosa na katar. Ale pewnego razu mogłem osobiście sprawdzić metodę Kima wykorzystywaną przy pisaniu prac naukowych. A było to tak.
Wiosną 1973 roku nadszedł czas zakończenia pierwszego roku nauki na studiach doktoranckich. Przygotowywałem się do zdania próbnych egzaminów do tak zwanego minimum kandydackiego, w tym także z filozofii. Aby przystąpić do egzaminu, trzeba było napisać referat na jakiś filozoficzny temat, bliski wybranej specjalizacji. Jak teraz pamiętam, mój temat brzmiał „Zasada przyczynowości w mechanice kwantowej”. Nagle pomyślałem: a może napisać ten referat wspólnie z Kimem, sprawdzić jego słynną metodę „szturmu mózgowego” w ciągu bezsennych nocy na skrzydłach gorzało-efedrynowego stymulatora.
Powiedziane – zrobione. Powiedziałem Kimowi, że niby nie potrafię sam napisać referatu z filozofii, a czasu brakuje, i poprosiłem go o pomoc. Ten się zgodził i powiedział, żebym wcześniej przyniósł mu kilka najważniejszych książek dotyczących problematyki referatu. Jako humanista Hadziejeu nie znał fizyki, ale jako myśliciel miał wiele do powiedzenia na temat problemów filozoficznych samej fizyki. Więc można było zabierać się do roboty.
Tak zrobiliśmy. Na kilka dni przed startem epokowego eksperymentu dałem Kimowi pięć–siedem książek, kilka czasopism „Sukcesy Nauk Fizycznych”, a on wyznaczył czas spotkania. Przypadł on na jedną z dób dyżuru Kima Hadziejewa w firmie, gdzie pracował jako stróż.
W ustalonym czasie przyszedłem do Kima do domu. Od razu rzuciło się w oczy, że na jedynym pracowniczo-obiadowym stole gospodarza leżały moje książki – widocznie już opracowane, ponieważ wystawało z nich sporo papierowych wstążek-zakładek. Kim wyjął opakowanie pigułek z napisem „Efedryna” i powiedział: „Ja zaraz wezmę połowę opakowania, żeby się rozeszło, dopóki dojedziemy do firmy. A ty, jako osoba nieprzyzwyczajona – możesz wziąć na początek pięć–sześć sztuk”.
Tak więc zrobiliśmy. Za kilka minut poczułem, że umieram. Serce waliło mi mocno, przed oczyma płynęły różowe koła, nastąpił moment nadzwyczajnego pobudzenia, które graniczyło z utratą świadomości. „To szybko minie” – zapewniał Kim. „Do efedryny trzeba się przyzwyczaić, jesteś jeszcze młody. Nie, warto było zacząć od dwóch–trzech pigułek, a nie od sześciu” – dodał, patrząc na moją zieloną twarz.
…O godzinie 20.00 byliśmy w pracy Kima. „Dyżur zdany, dyżur przyjęty” – powiedzieli sobie poprzedni i nowy stróż i rozpoczęliśmy pracę.
Kim od razu postawił warunek: nie wchodzić w żadne dyskusje – on dyktuje, a ja tylko zapisuję. Wyjęliśmy potrzebne książki z zakładkami i zaczęliśmy pracować. „Zasada przyczynności była opracowana jeszcze w antycznych szkołach filozofii Arystafanesa, Empedoklesa oraz Arystotelesa…”
Nie zdążyłem strawić pierwszego natłoku informacji, gdy Kim przeszedł na nowy poziom słownictwa, już z dziedziny fizyki teoretycznej. „Jednak zasada odpowiedniości Bohra uderzyła w deterministyczną wyobraźnię…” Brzmiało dość przekonywająco – zdziwiłem się, skąd on, humanista, zna postulaty mechaniki kwantowej. Przynajmniej w części fizycznej referatu nie było żadnego błędu.
Ledwo nadążałem notować po „lektorze” i tekst referatu faktycznie był już gotowy. Ręka zdrętwiała, głowa w ogóle przestała pracować. „Co, zmęczyłeś się?” – zauważył Kim. „Wyciągaj gorzałę”.
Wyjmuję wcześniej kupioną flaszkę „Stolicznej”. „Nalej po setce” – zarządził Kim.
Wypiliśmy… i nagle zauważyłem, że zmęczenie mija, w głowie się przejaśnia. Rzeczywiście, można pisać z nowymi siłami. Tak też robiliśmy z dość dużym sukcesem przez następne dwie godziny. Kim znowu sięgnął po efedrynę i popił jeszcze setką wódki. Ja ograniczyłem się tylko do wódki: zbyt świeże były wspomnienia o niedawnym zażywaniu „leków”.
Noc ciągnęła się spokojnie, na stole co chwilę systematycznie pojawiały się kartki z moim referatem. Do rana, gdzieś do godziny siódmej, wszystko było skończone. Czterdzieści pięć stron referatu równo leżało pośrodku stołu.
„Już!” – podsumował Kim. „Można iść do domu. Akurat dyżur się skończył”.
Zaczęliśmy się zbierać. Ja, młody chłopiec, ledwo trzymałem się na nogach, a po Kimie nic nie było widać. Wyglądałem na bardzo zmęczonego, na tyle że w autobusie, który wiózł nas do domu, jakieś dziewczyny ustąpiły miejsca nie Kimowi, a mnie…
Epilog
Kim przeżył ponad siedemdziesiąt lat, co nie było wcale mało przy takim niezbyt zdrowym trybie życia. Nigdy nie rzucił picia oraz palenia swoich ulubionych papierosów „Pamir”. Ostatnie lata jego życia nie bardzo są mi znane, ponieważ lata dziewięćdziesiąte rzuciły mnie bardzo daleko od „akademii” Kima. Chociaż w podświadomości czasem pojawiała się myśl, że „trzeba odwiedzić Kima”, ale niedane mi było to zrealizować. Od przyjaciół dowiedziałem się, że u Kima wszystko po staremu: pojawili się nowi „chłopcy”, a niektórzy ze starych otrzymali status wiecznych.
Przez całe życie Kim pisał swoją znakomitą Bajkę. Nie wiem, czy ją skończył. Myślę, że jednak nie, bo nikt na ten temat nic nie mówił. Może ktoś jednak ma ten znakomity rękopis w szkolnym zeszycie w kratkę i kiedyś odważy się go wydać. A może Kim spalił Bajkę, jak kiedyś Gogol spalił drugi tom swojego nieśmiertelnego poematu.
Anton Kułon