Strona główna/Dialog i oko

Dialog i oko

Gdzie zaczyna się dialog międzykulturowy? Jak można rozmawiać z miastem? Esej napisany pod wpływem tekstów prof. Władysława Panasa opublikowanych w poświęconym mu numerze „Scriptores”.

„Oko. Każdy ma oko, każdy ma oczy. Są różne oczy: piękne oczy, niebieskie, kasztanowe – ale co te oczy widzą?”

Ten cytat ma swoją drugą część, która pojawi się na końcu, bo właśnie w tym momencie jest w nim miejsce na esej. Ma on też swojego autora – człowieka, który rozmawiał z miastem – lecz aby go przedstawić, najpierw wyjaśnię, dlaczego jest nam tu potrzebny.

A więc – co oczy widzą? Myślę o oczach swoich i oczach cudzych. Myślę o oczach które się spotkały – co te oczy widzą? Co widzą moje oczy i co widzi ten drugi człowiek patrzący na mnie? Wydaje się, że wzajemność tego widzenia jest pewnikiem gwarantowanym prostotą samej jego symetrii, ale tak naprawdę, kiedy patrzymy na kogoś i widzimy, że on patrzy na nas – to właściwie po której stronie oka się znajdujemy?

Zanim spróbuję odpowiedzieć na to pytanie, chciałbym się przyznać, że uważam dialog za działanie magiczne. Cudowne wydają się czasem efekty, które przynosi, ale z magią łączą go również inne, bardziej tajemnicze cechy. Przede wszystkim – tak jak magia – jest on narzędziem mocy. Jeśli się dobrze zastanowić, wszystko, co nas otacza i co robimy jest w jakimś sensie uwikłane w sieć związków mocy, relacji władzy, którymi nieustannie zasnuwamy świat. Bierze się to stąd, że nasz komfort psychiczny zależy od poczucia kontroli nad otoczeniem, a ta – od tysięcy obiektywnych i subiektywnych czynników. W odróżnieniu jednak od wszystkich innych utensyliów władzy, dialog nie jest żadnym szczególnym wynalazkiem i dotyczy najprostszej sytuacji: ty i ja. Każdy z nas, można powiedzieć, od urodzenia nosi dialog w plecaku i do jego zastosowania nie potrzebuje nic prócz drugiej osoby.

Oczywiście, moc tej magicznej różdżki można nadużyć poprzez manipulację rozmówcą, ale wtedy efekty jej działania nie będą cudowne tylko wulgarne. Dialog staje się cudowny, kiedy paradoksalnie wyrzekamy się możliwości kontroli nad drugą osobą, a wręcz przeciwnie: poddajemy się częściowo jej władzy. Mechanizm ten jest prosty do wyjaśnienia. Dla rozmówcy jesteśmy częścią środowiska zewnętrznego, jednym z wielu czynników, od których zależy jego subiektywne poczucie kontroli otoczenia. Jednak, co nas wyróżnia, to fakt, że w momencie dialogu jesteśmy jedynym takim czynnikiem, który sam może się dać skontrolować. Jak? Po prostu dając się poznać. Dając się „zobaczyć”. I tu wracamy do oka: co musi zobaczyć oko, aby dać się zobaczyć przez drugie oko?

Spojrzenie jest mową uniwersalną. Jeżeli rozmówcy nie mówią wspólnym językiem, brak kontaktu wzrokowego ze strony jednego z nich może u drugiego budzić agresję. Agresję czyli strach. Strach czyli intuicyjną świadomość braku symetrii wzajemnej kontroli czyli niebezpieczeństwa zdominowania przez drugą stronę: obaj się nie rozumiemy, ale on mnie widzi, a ja go nie; to niesprawiedliwe. Przekonali się o tym amerykańscy żołnierze podczas afrykańskich misji stabilizacyjnych i dlatego dostali zakaz noszenia lustrzanych okularów podczas rozmów z tubylcami.

A więc wymiana spojrzeń nie jest zwykłym skrzyżowaniem się strzałek – ja widzę ciebie, a tym mnie. Jest to zgoda na to, aby ktoś na mnie spojrzał, aby ktoś mnie poznał, zobaczył moje intencje. Pod względem relacji władzy, dialog jest odpowiednikiem właśnie tak pojętej wymiany spojrzeń. Dialog to zdjęcie lustrzanych okularów; to dzielenie się władzą. Jednak, aby tego dokonać, trzeba dostrzec u rozmówcy potrzebę takiego działania z naszej strony; tę samą potrzebę, którą mamy w stosunku do niego. I to jest prawie ów moment, kiedy rodzi się wzajemność. Bo czy moje oczy widzą tę potrzebę w taki sposób, że staje się ona dla mnie imperatywem do ustąpienia pola drugiemu człowiekowi?

Dialogiem najtrudniejszym choć technicznie najprostszym do przeprowadzenia jest rozmowa z samym sobą. Powyższe pytania kierujemy przecież do samych siebie. Ten najtrudniejszy dialog już trwa – od pierwszych linijek tego eseju. To w nim rodzi się wzajemność i na nim musimy się skupić – każdy indywidualnie – aby nie stała się ona innym wariantem Tuwimowskiego egoisty, którym jest zawsze ten, kto „dba bardziej o siebie niż o mnie”.

Rozmowa z samym sobą przypomina nieco pogoń psa za własnym ogonem. Z jednej strony nie chcemy nikomu pokazać naszych oczu, więc zakładamy lustrzane okulary, ale przecież chcemy zobaczyć oczy tego drugiego, które też są nasze, więc je zdejmujemy. I tak w kółko. Gdyby ktoś mógł nas zobaczyć w takiej sytuacji, pękałby ze śmiechu, ale to jest ten właśnie moment, kiedy rodzi się wzajemność. Jeśli sami sobie nie okażemy tej wzajemności, to i nie okażemy jej drugiej osobie. W pogoni za własnym ogonem nie pomoże ani szybkość, ani podstęp, ani cierpliwość. Pies dogoni własny ogon, kiedy przestanie go łapać i po prostu zdyszany zwinie się w kłębek. Brzmi to jak piękny paradoks mistrza zen, ale ma praktyczne implikacje. Aby poznać czym jest wzajemność, warto najpierw przytulić samego siebie.

Jeśli myśląc o dialogu, myślę tylko o drugim człowieku, to, paradoksalnie, zachowuję się jak ten pies. Bo tym kimś innym, kimś nieznanym, z kim trzeba rozmawiać w pierwszej kolejności, tym „pierwszym innym” i „obcym” jesteśmy my sami dla siebie. Dobrym przykładem jest rachunek sumienia. Czy nie jest to spotkanie z kimś „innym”, nieznanym, kimś, kto chce się ukryć, wyślizgnąć temu, kto próbuje ów rachunek sumienia zrobić? Myślenie o dialogu jest rachunkiem sumienia. Od jednego z pytań takiego rachunku sumienia zaczął się ten esej.

Jeśli wielokulturowość i dialog międzykulturowy lokujemy gdzieś poza naszym życiem codziennym i traktujemy jak wielkie słowa na specjalne okazje, to popełniamy błąd w założeniach. Dialog międzykulturowy nosimy w sobie i właśnie tam – u źródła, na dobrze znanym i tylko naszym polu – trzeba się go uczyć.

A kiedy już przestaniemy gonić swój ogon i złapiemy się we własne objęcia, nasze magiczne zdolności dialogiczne rozszerzą się w zaskakujący sposób. Wypłyniemy na szerokie wody dialogu, którego tylko małą częścią jest dialog z innym, odmiennym od nas człowiekiem. Okaże się wówczas, że umiemy rozmawiać z przedmiotami i z całymi krajobrazami, z umarłymi i z tymi, co się jeszcze nie narodzili. Zrozumiemy, czym jest dziedzictwo i jak ważna jest w nim nasza epizodyczna rola. Na przykład autor cytatu otwierającego ten esej, rozmawiał z miastem. Nazywał się Władysław Panas, był semiotykiem, a jego rozmówcą był Lublin:

„Jest tak, że przestrzenie mówią. Ludzkie przestrzenie zamieszkane przez ludzi mówią jeszcze bardziej. Jest taka tajemnicza właściwość i ludzi, i przestrzeni, w których ludzie żyją – że natychmiast owe prozaiczne miejsca, w których się spełnia i dokonuje życie – przekształcają się w przestrzeń symboliczną. […] Tak jakby człowiekowi konieczna była nadwyżka sensu, symboli. Wydaje się, że człowiek nie mógłby żyć w miejscu nie obrośniętym legendą, dodatkowym sensem, fabułą i narracją.”

Władysław Panas mówił tu o sobie. Wyrzucony w 1968 roku z uniwersytetu w Poznaniu przeniósł się do Lublina na KUL. Nie interesował go jednak los wygnańca, gościa hotelowego, mieszkańca pozbawionego – jak pisał wiele lat później – poczucia zakorzenienia historycznego, nie chcącego lub nie mogącego pamiętać o przeszłości.

Metodą na dogonienie własnego ogona była dla niego edukacja, praca nad sobą, traktowanie miejsca swojego życia jak wyzwania, dla którego znalazł następująca metaforę: „Widziałbym Lublin jako Miasto-Księgę, bardzo podobną pod tym względem do innych ksiąg miast europejskich i pozaeuropejskich […] Jest to […] księga, która jawi się nam żyjącym tutaj (to jest też jej magiczność i właściwość) jako coś bardzo codziennego, prozaicznego, niepozornego, nieciekawego, niepociągającego i wcale nie fascynującego. […] Właściwie nie ma powodu, żeby ją kochać, ale może to jest rodzaj ćwiczenia zadanego nam, testu na naszą wrażliwość – żeby stać się jej godnym.”

Podsumowując swój pobyt w Lublinie, mógł powiedzieć publicznie: „Tak, ja mam specjalną sprawę z Lublinem i to, co chcę o tym mieście powiedzieć (przede wszystkim sobie chyba), to powstaje w książce, którą piszę. I mam nadzieję, że się skończy w jakimś momencie moja droga. Ta specjalna sprawa polega na tym, że jest to droga kogoś, kto tu nie znalazł się ani z wyboru, ani z przypadku, a z przymusu, na zesłaniu, na takiej Syberii. Jest to droga od nienawiści do czegoś, co jest podobne do miłości.”

Czy tego chcemy, czy nie, jesteśmy stworzeniami Księgi. Nawet jeżeli odkryjemy ulotność i względność jej znaczeń, to i tak nigdy nie znajdziemy się poza nią i nigdy nie uwolnimy się od odpowiedzialności za jej treść. Na początku było Słowo, dziś jest Tekst, ale to wciąż jest ta sama nauka czytania, nauka patrzenia, która potem przynosi dobre owoce w dialogu.

„Każdy ma oko, każdy ma oczy, są różne oczy, piękne oczy, niebieskie, kasztanowe, ale co te oczy widzą? Mówimy o księdze, która tak stawia sprawę: co one mogą zobaczyć? Jak się mogą przebić i czy się przebiją? Czy jesteśmy zdolni? O czym to będzie świadczyło? Nie o miejscu, nie o tej Księdze, tylko o nas.”

Marcin Skrzypek

Kultura Enter
2009/03 nr 08