Strona główna/FELIETON. Coś żywego

FELIETON. Coś żywego

Zawsze byłem uodporniony na wyroby rzemiosła czy przemysłu pamiątkarskiego (w latach 60. ubiegłego wieku rzemiosło jeszcze istniało). Nigdy sobie nie przywiozłem z Zakopanego ciupagi ani pudełka z szarotką. Wyjątki to kubek z Węgier z nazwą miejscowości Ópusztaszer i wizerunkiem kaczki, który kiedyś wydawał mi się zabawny (w tej miejscowości jest skansen historyczny, a w nim panorama przedstawiająca zajęcie Wielkiej Równiny przez Węgrów pod wodzą Arpada; Panoramy Racławickiej nie widziałem, tę przedstawiającą „zajęcie ojczyzny” i owszem) oraz ceramiczna butelka ze stylizowanymi kwiatkami i ptaszkiem, tudzież wierszykiem, uzależniającym długie życie i młodość aż do śmierci od pociągania z niej każdego ranka. Trudno za pamiątkę ze Stanów uznać kilogramową puszkę z szynką „Krakus”, która w 1981 roku przeleciała ze mną tam i z powrotem przez Atlantyk i wróciła nieotworzona. Do wyjątków należą też dzwonki: mosiężny z Użhorodu, ceramiczne z Drohobycza i z Niagara Falls w Ontario oraz filiżanka i fajansowy kieliszek z napisem Niagara (te ostatnie pamiątki to niby z Kanady, ale jak prawie wszystkie pamiątki na świecie w XXI wieku wyprodukowane zostały w Chinach).

Moja z gruntu sentymentalna natura znajdowała sobie inne obiekty – z Tatr przywoziłem jakieś kamyki, które w wartkiej wodzie górskich potoków mieniły się niezwykłymi kolorami i pyszniły takąż fakturą, po wyschnięciu zaś banalnie matowiały i szarzały. Ze Stanów przytachałem piórko mewy podniesione z plaży w Cape Cod w Nowej Anglii i drugie, które uroniła jej pacyficzna siostra gdzieś na piasku Monterey Bay. Z Litwy garść muszelek ślimaków i małży wyłowionych… chciałem napisać z Issy, ale przecież to Niewiaża płynie przez Szetejnie. Prawdę mówiąc, legendarne rzeki legendarnych poetów zaskakują, wystarczyło podwinąć dżinsy do kolan i ‒ gdyby nie śliskość kamieni i mulistość dna ‒ można by się przeprawić na drugi brzeg Niewiaży. A „tam gdzie Ikwy srebrne fale płyną”? Boże drogi, toż każda jako tako sprawna dziewczyna przeskoczyłaby tę strużkę, wijącą się jak wstążeczka przez błonia czy kartoflane poletka między Krzemieńcem a Poczajowem. Ze wsi Szetejnie, z ośrodka Czesława Miłosza miałem ochotę zabrać sobie też coś innego – chciałem uszczknąć jedną z wysokich na półtora metra francuskich pelargonii, które wspaniale kwitły w sali z fortepianem, i ukorzenić ją sobie w domu. Ale z Szetejń nie wracałem jeszcze do Polski, tylko jechałem na kilka dni do Wilna.

I tu już dotykam tego, o czym chcę napisać. Otóż z tych podróży i wyjazdów tak naprawdę chciałem mieć na pamiątkę coś żywego, oczywiście nie amebę czy jakąś bakterię. Ani nie czarną wiewiórkę z Toronto czy osła z Sozopola (to był pierwszy – poza ogrodem zoologicznym – osiołek, którego widziałem), ale trawkę, ale kwiatek, ale drzewo. Różnie z tym bywało. Z campingu Ataköy pod Stambułem przywiozłem sosnowe szyszki z nasionami i nawet mi wykiełkowały, urosły na wysokość dziesięciu centymetrów i zginęły. Węgierskie petunie i szałwia tak smakowały mszycom, że następnej wiosny już ich nie siałem.

Papryka czereśniowa – która rosła w ogrodzie Istvana Kovacsa w Salföld ‒ od paru lat rośnie w moim ogródku i w skrzynce na balkonie. Dobrze się chyba miewa, bo z każdym rokiem jest dorodniejsza; gdyby czereśnie były takie duże jak ona… Przekroiłem jedną i policzyłem pestki – było ich 285. Rozmnaża się więc lepiej niż muzułmańscy uchodźcy. Gdybym posiał wszystkie ziarenka ze stu papryczek, które mi dojrzewają, miałbym wiosną prawie 30 000 sadzonek. Kiedy przychodzi do pikowania, to zawsze staram się posadzić wszystko, co wzeszło, głupio pozbawiać szans roślin, których proces wzrostu się uruchomiło. Został jeden kubeczek i dwie sadzonki, jednakowe ‒ rzucać monetą?

Myślę też o tych roślinach, które przewinęły się przez parapety puławskiego mieszkania: palmy hodowane z pestek, cytryny, które nawet owocowały, papirusy, skrzydłokwiaty. Ze Szwecji w latach 80. przywiozłem, pierwszy raz ją tam widząc, zieloną roślinę o dekoracyjnych liściach, która rośnie u nas w domu do dzisiaj, w którymś tam pokoleniu. Nie wiedziałem, jak się nazywa. Potem to, co u mnie dostępuje luksusu doniczki, spotkałem w przydrożnych rowach Toskanii, rosnące jako chwast. Nie nazywa się najpiękniej: zroślicha stopowcowa (Syngonium podophyllum). Prawdę powiedziawszy, nawet wydawałoby się rdzennie polskie ziemniaki to przybysze. Nie, nie uchodźcy, ale imigranci. Pomidory również. A kapusta? Co tu mówić o polskości takich odmian jak kapusta włoska czy (apage, Satanas!) brukselska (efekt tego, że głowiasta zadała się z belgijskim jarmużem). Czy do pomyślenia jest polska wiejska chata bez malw i słoneczników? Polski cmentarz 1 listopada bez chryzantem? A to też przecież obcy: malwy znad Morza Śródziemnego, słoneczniki z Ameryki, chryzantemy z Chin, Japonii, Korei i Mongolii.

Poprzednim razem wspomniałem o stuleciu szkoły, do której chodziłem przez jedenaście lat i w której zdałem maturę. Nie wracałbym do tematu, gdybym w książce Danuty Mitosek-Sabbo, zatytułowanej Puławskie reminiscencje (Lublin 2016), co wskazuje na niefikcjonalny, ale wspomnieniowy charakter tej publikacji, nie trafił na akapit, w którym autorka pisze o jednym z nauczycieli:

„Z klasami, których był wychowawcą, jeździł na wycieczki szkolne. Kiedyś w Krakowie klasa zemściła się na jego kapeluszu, który zwiał wiatr – uczniowie kopali nim jak piłką. Konsekwencji nie było”.

Ani chybi chodzi o moją klasę i wycieczkę, na którą XI b wyruszyła popołudniem 13 września 1961 roku. Nie żebym pamiętał tę datę dzienną, ale łatwo ją ustalić. Ktoś miał tranzystorowe radio i w pociągu, między Dęblinem a Radomiem, słuchaliśmy relacji z pucharowego meczu Górnik Zabrze‒Tottenham Hotspur, wygranego przez zabrzan 4:2 (ten największy w owym czasie sukces polskiej klubowej piłki nożnej na niewiele się zdał, u siebie Anglicy zrewanżowali się z nawiązką, wygrywając 8:1). Nieprawdą jest, że wiatr zwiał z głowy kapelusz naszemu wychowawcy, a myśmy się nad tym kapeluszem pastwili, kopiąc go. Prawdą jest, że wieczorem nasz wychowawca zostawił nas w klasztornym schronisku pod opieką towarzyszącego rodzica (naukowca z Instytutu Uprawy Nawożenia i Gleboznawstwa, chodzącego w śmiesznych spodniach pumpach i mówiącego cienkim głosem kastrata, co oczywiście bardzo nas śmieszyło), a sam poszedł załatwiać jakieś swoje krakowskie sprawy. Na stojącym drewnianym wieszaku przy drzwiach został jego kapelusz. Nie bacząc na obecność dorosłego, wzięliśmy ten kapelusz w obroty, najpierw jeden po drugim go przymierzając, a następnie rzucając nim po klasztornej sypialni.

Od tamtej pory ilekroć w filmie Goldfinger widzę Harolda Sakatę rzucającego śmiercionośnym kapeluszem, przypomina mi się tamta krakowska scena. To było symboliczne wypowiedzenie posłuszeństwa, uwolnienie się od paraliżującego strachu. Dla kilku kolegów cena wyzwolenia okazała się wysoka. W drodze powrotnej w pociągu przeholowali z alkoholem, wytoczyli się na puławski peron pijani i na zbity pysk wylecieli ze szkoły. Konsekwencje więc były, choć nie ze względu na kapelusz – o tym, że posłużył nam do zabawy, nauczyciel pewnie się nawet nigdy nie dowiedział.

Cóż, niezależnie od najlepszych intencji, nasz wychowawca miał psychopatyczne skłonności: kruchość swej postury nadrabiał wrzaskiem, uczennicom na każdym kroku podkreślał ich intelektualną nicość, co nie znaczy, że szanował godność uczniów płci męskiej. Samorząd klasowy traktował jak, nie przymierzając, obecny rząd traktuje Trybunał Konstytucyjny. Dzisiaj pewnie byłby – i nie on jeden z moich nauczycieli – szczerym zwolennikiem rządzącej partii, wtedy – był to przełom lat 50. i 60. ‒ przed utożsamianiem się z przewodnią siłą powstrzymywał go katolicyzm.

„Tegoroczny Ogólnopolski Konkurs Poezji Więziennej wygrała Zuzanna N. ‒ słynna morderczyni z Rakowisk” ‒ czytam w leadzie (przepraszam za ten anglicyzm) reportażu Nie bój się Boga, to tylko ja, opublikowanego w „Gazecie Wyborczej” 12 października. Niemal dwa lata po zbrodni gazeta ją przypomina może nie tak sugestywnie, jak ją opisywały tabloidy, ale dość detalicznie, ilustrując tekst zdjęciem zabójców na ławie oskarżonych, wysokim na pół kolumny i szerokim na cztery szpalty, oraz mniejszym, przedstawiającym dom, w którym doszło do morderstwa (wystawiony na sprzedaż „za nieco ponad połowę ceny” ‒ raczej wartości). Zapewne bezpośrednim impulsem było wystąpienie Zbigniewa Ziobry do Sądu Najwyższego o kasację wyroku i zastąpienie kar 25 lat więzienia karami dożywocia, co praktycznie sprowadza się do różnicy pięciu lat (teraz skazani mogą się ubiegać o przedterminowe zwolnienie po 20 latach odsiadki, przy dożywociu – po 25). Czy warto? Oczywiście warto przypominać okrutne zbrodnie i budzić ludu gniew, sugerując, że sędziowie wyrozumiale traktują zwyrodnialców. W tym jest jakiś interes polityczny. Jednak jaki interes mają telewizje, prosząc nagminnie o komentowanie wyroków rodziny ofiar, skoro z góry wiadomo, że będą one wyrażały potrzebę przywrócenia kary śmierci, tego właściwie nie wiem. Budzenie złych emocji? „20-letnia dziś Zuzanna karę odbywa w Zakładzie Karnym nr 1 w Grudziądzu, w więzieniu dla kobiet. (…) Skazana nie chce rozmawiać z mediami, ale wiadomo, że dobrze zaadaptowała się do życia za kratami. Ze stron internetowych zakładów karnych można się dowiedzieć o jej sukcesach poetyckich”. Te sukcesy to piąte miejsce w zeszłym roku w Ogólnopolskim Przeglądzie Sztuki Więziennej w Sztumie i wygrana w tym roku Konkursu Poezji Więziennej w Krasnymstawie; w ciągu 22 lat w tym drugim wzięło udział ponad pięć tysięcy osadzonych. Nie tylko zbrodnia, ale i poezja jest więc bohaterką reportażu. Jego autor jest fachowcem w tematyce kryminalnej, przytacza in extenso – przecież mogłem napisać „w całości” ‒ nagrodzony wiersz i prosi o jego „zrecenzowanie” literacki autorytet, jakby ocena – prostego dość ‒ wiersza przekraczała możliwości dziennikarza i czytelników jego reportażu. Autorytet P.T. autorytatywnie się napina, mając na myśli wersy, mówi o wersetach, w zapisie luźnych motywów dostrzega brak związku semantycznego i logicznego, stwierdza, że tekst nie jest deklaracją wiary ani niewiary, jakby musiał być, i kończy efektowną konkluzją: „Krótko mówiąc: bełkot bez wartości literackiej”. Sekretarz jury i rzecznik prasowy więzienia w Krasnymstawie, niebędący krytykiem literackim, eseistą i redaktorem, broni werdyktu, jak umie: „Jury oceniało najlepszy wiersz nadesłany przez więźniów, a nie przez poetów”. Różne rzeczy można, moim zdaniem, temu wierszowi zarzucić, ale nie to, że motywy w nim występujące nie wiążą się ze sobą, że ten tekst jest pozbawiony logiki, że to bełkot. Pozbawiony wartości literackiej? Chyba jestem mniej wyrozumiały od P.T. recenzenta – nie wyobrażam sobie bełkotu posiadającego wartość literacką. Nie zacytuję wiersza, o który chodzi. Mam nadzieję, bo ja wierzę w swoich czytelników, że Państwo będą wiedzieli dlaczego.

8 października w Radomsku odbyło się podsumowanie VIII Ogólnopolskiego Konkursu im. Janusza Różewicza. Wygrał go Piotr Machul z Warszawy, wyróżnieni zostali Joanna Nowak z Płocka i Marcin Królikowski z Warszawy, a w finale znaleźli się także Anna Błasiak z Wielkiej Brytanii, Marzena Jaworska z Warszawy i Jakub Bogucki z Wrocławia. Ta wiadomość do gazet nie trafi. Nagrodą w tym konkursie jest publikacja debiutanckiej książki poetyckiej. Zwycięski tom nosi tytuł Ultimatum (jak hiszpańskie wino, które pija jego autor) i żadna gazeta codzienna wiersza z niego nie przedrukuje. Nie chcę napisać, że reportaż Nie bój się Boga, to tylko ja zachęca do przestępstwa początkujących poetów, ale z jednej strony traktowanie zabójczyni jak celebrytki („słynna morderczyni z Rakowisk”, „nie chce rozmawiać z mediami”), z drugiej zaś odmawianie wszelkiej wartości temu, co pisze, to moim zdaniem gruba przesada.

Bohdan Zadura

Bohdan Zadura – poeta, prozaik, tłumacz, wieloletni redaktor naczelny „Twórczości”. Laureat m.in. Międzynarodowej Nagrody Literackiej im. Hryhorija Skoworody za 2014 r., zaś w 2015 roku został wyróżniony Nagrodą im. C.K. Norwida.

Materiały wideo

For privacy reasons YouTube needs your permission to be loaded.

Wyrażam zgodę

"Czytaj mnie": Bohdan Zadura w Wojewódzkiej Bibliotece Publicznej im. H. Łopacińskiego w Lublinie, fot. Paweł Znamierowski. Archiwum WBP im. H. Łopacińskiego w Lublinie.

"Czytaj mnie": Bohdan Zadura w Wojewódzkiej Bibliotece Publicznej im. H. Łopacińskiego w Lublinie, fot. Paweł Znamierowski. Archiwum WBP im. H. Łopacińskiego w Lublinie.