Kreując kreatywność
Inflacja kreatywności
Starożytność bez wątpienia była epoką wynalazków totalnych, dziejowych odkryć, które ukształtowały historię ludzkiego świata. Powszechnie niedoceniane wieki średnie – choć w swym mozolnym, scholastycznym rytmie – także doprowadziły do wypracowania szeregu wiekopomnych rozwiązań i koncepcji. Renesans to geniusz i niedoścignione wizje Leonarda da Vinci, wyprawy Kolumba, odkrycia Bacona, Galileusza czy Machiavellego. Zrodzony w baroku konceptyzm to wszak prototyp tej tak popularnej dziś ‘kreatywności’. Podobnie oświeceniowe ideały wiedzy, głęboka potrzeba zrozumienia otaczającego świata, nie tylko antycypowały współczesne mody, ale także wyzwalały autentyczne, niespożyte pokłady kreatywności. Nie mniej przełomowy charakter miały odkrycia wieku XIX, w którym powstała teoria ewolucji Darwina, teoria rozwoju kapitalizmu Marksa oraz niezliczona ilość rozmaitych wynalazków napędzających obłędne tempo rozwoju cywilizacyjnego w Europie i Ameryce Północnej. Wreszcie przełomowe odkrycia wieku XX: telewizja, DNA, atom, loty kosmiczne, Internet. To nieustannie wzrastające tempo rozwoju było czytelną sugestią, że postęp myśli ludzkiej będzie coraz szybszy. Pozwoliło to także stworzyć mit progresu cywilizacyjnego, w który chętnie uwierzyli zwłaszcza ludzie z Wall Street, Silicon Valley i Brukseli.
I rzeczywiście, poruszamy się dziś samochodami zaopatrzonymi w pokładowe komputery, liczbę dostępnych kanałów telewizyjnych (wielu „w HD”) mierzymy w tysiącach, latamy kapkę dalej w kosmos, czasami udaje nam się wyleczyć złośliwy nowotwór. Zarazem na świecie głoduje ponad miliard ludzi, jeszcze więcej nie ma dostępu do opieki medycznej, rozwarstwienie w dystrybucji dóbr nigdy nie było większe, a stan środowiska naturalnego dawno przekroczył poziomy pozwalające na jego regenerację. Wszystko to sprawia, że coraz częściej nękają nas niezręczne pytania: czy ludziom żyje się coraz lepiej? Czy aby na pewno powinniśmy określać bieżące procesy cywilizacyjne mianem rozwoju? Czy w ciągu ostatniego ćwierćwiecza dokonaliśmy odkrycia, które można nazwać przełomowym?
Swego czasu Arystoteles wyraził przekonanie, że rozwój filozofii i nauki w Grecji możliwy był dzięki dobrodziejstwu wolnego czasu, którym dysponowali dobrze sytuowani obywatele greckich państw-miast. Tymczasem nadejście współczesności odebrało nam ten właśnie element: czas wolny. Jak wyjątkowo trafnie pisze Zygmunt Bauman, obecnie upływa on znacznie szybciej, a każda wolna chwila zostaje błyskawicznie zagospodarowywana i skonsumowana przez rynek pędzący pod dyktando postępu. Pracujemy by konsumować, konsumujemy by pracować. Także procesy twórczego myślenia, odkrywania zostały wpisane w tryby machiny produktywności – dziś tworzymy, wynajdujemy i odkrywamy zawodowo. Zawodowstwo oznacza profesjonalizm, zarazem jednak podporządkowanie regułom gry rynkowej. W konsekwencji współczesna kreatywność to już nie wynalazki przekładające się na dobrobyt ludzi, to nie wiekopomne dzieła, to także nie przełomowe idee. Współczesna kreatywność to lepsze kampanie marketingowe, pozwalające zwiększyć konsumpcję dóbr, to sprawniejsze samoloty bezzałogowe, pozwalające likwidować niewygodnych wrogów z krajów rozwijających się bez konieczności ryzykowania życiem własnych żołnierzy, to wreszcie uczone, ciekawsze, a co najważniejsze jeszcze bardziej kreatywne bajanie o kreatywności.
Symptomatyczne, że im mniej odkrywamy, tym więcej o kreatywności mówimy. Im bardziej egzotyczne i nieznaczące w praktyce są nasze odkrycia, tym gorliwiej je celebrujemy. Im usilniej przymuszamy się do kreatywności, tym bardziej wtórni jesteśmy.
Tyrania postępu
Cóż więc się zmieniło? Niewątpliwie ewolucji podlega porządek gospodarczo-polityczny, w którym jesteśmy zanurzeni i który stwarza niepodlegające dyskusji tło naszego życia. Ubóstwo olbrzymich mas ludzi i wzrastające bezrobocie nie tyle zachęcają do kreatywności, co ją wymuszają. Wypychanym poza margines społeczeństwa młodym ludziom udaje się niekiedy dokonać gospodarczych cudów, dzięki którym wymykają się objęciom biedy, a opinia publiczna odtrąbia triumf przedsiębiorczości. Znacznie mniej spektakularny, ale powszechny los tych, którzy wyścig przegrywają lub odmawiają w nim udziału, umyka uwadze. Można odnieść wrażenie, że sztucznie stymulowana kreatywność jest tak daleka od nieskrępowanej swobody twórczego myślenia Starożytnych, jak dalece odmienna jest sytuacja współczesnych ludzi rzuconych na rynek pracy od opisywanej przez Arystytotelesa kondycji Helleńczyków, którzy tworzyli fundamenty współczesnej kultury.
W Europie kreatywność postrzegana jest jako motor napędowy gospodarki i szansa na odzyskanie dominującej pozycji Starego Kontynentu na ekonomicznej mapie świata. Świadczy o tym nie tylko tematyka współcześnie toczonych w Brukseli dyskusji, ale także dokumenty operacyjne, jak opublikowany w 2010 roku przez komisję Europejską green paper dotyczący rozwoju przemysłów kreatywnych i kulturalnych. Im bardziej ewidentny staje się sukces kapitalistycznych gospodarek Chin i Indii w wyścigu o wykręcenie jak najwyższego PKB dzięki jak najefektywniejszemu przykręceniu śruby pracownikom, tym bardziej Europę przeraża wizja czasów, w których to człowiek z Zachodu szyje koszulki na eksport do Azji. Antidotum dla tracącej oddech gospodarki europejskiej ma więc stać się innowacyjność i kreatywność, które to od zawsze były domeną krajów tej części globu. Optymizm wiążący się z tą genialną strategią lekko zatruwa jednak pytanie, na ile jest ona racjonalna i znajduje oparcie w faktach, na ile zaś jest to brzytwa, której chwyta się tonący.
Postrzeganie kreatywności jako nadziei na lepszą przyszłość i przezwyciężenie piętrzących się kryzysów gospodarczych rodzi jeszcze jedną wątpliwość. Mechanizm przekształcania każdego fragmentu rzeczywistości w towar jest konstytutywny dla gospodarki kapitalistycznej. W krajach rozwiniętych konsumpcja odmieniana jest przez wszystkie przypadki, a wyrafinowanemu utowarowieniu podlegają coraz bardziej subtelne elementy naszego życia. O ile sam człowiek stał się towarem i narzędziem dawno temu, to obecnie przyszedł czas na utowarowienie wszelkiej idei, myśli czy koncepcji. I tak, poprzez rozwój praw do własności intelektualnej, grabieże dokonywane techniką patentowania, sublimacja procesu komodyfikacji sięgnęła samej kreatywności. Ironią losu jest, że wspomniane techniki pozwalające kreatywność sprywatyzować, jednocześnie są dla niej zabójcze.
Czy więc to dzisiejsze rozprawianie o kreatywności, żonglowanie nią w debatach i aktach autokreacji nie jest po prostu freudowskim lapsusem? Czy aby nie jest tak, że podświadomie boleśnie odczuwając jej deficyt, neurotycznie ją afirmujemy? A prościej: czy nie mówimy o niej tak dużo właśnie dlatego, że coraz bardziej nam jej brakuje?
Kult indywidualizmu
Potrzeba bycia kreatywnym, kształtowania podmiotowości, z całą mocą ujawnia się życiu prywatnym jednostki. Fundamentem społecznie zdrowego, stabilnego i udanego życia jest wszak akceptacja i uznanie ze strony grupy osób znaczących, które otaczają człowieka w skomplikowanej przestrzeni relacji interpersonalnych. Ilość uwagi, jaką jednostce poświęcają inni uczestnicy gier społecznych, waga jej głosu, siła oddziaływania jej gestów, determinuje pozycję w, zwykle hierarchicznej, strukturze. Jedna ze strategii budowania tej pozycji opiera się na manifestacji odmienności. Kwestionowanie utartych schematów i tradycyjnych wartości zazwyczaj zdobywa jednostce uwagę społeczności. Zarazem współczesny świat znudzony wszystkim, zblazowany wtórnością, złakniony kreatywności, ceni zwłaszcza to, czego brak najbardziej mu doskwiera: odmienność. Tym samym bycie wyjątkowym jest obecnie w cenie. Autentyczna unikalność jest jednak jednocześnie coraz bardziej wymagająca.
Już w latach sześćdziesiątych ubiegłego wieku Herbert Marcuse obwieścił jednowymiarowość świata. Wszelka kontestacja jest łatwo wchłaniana przez główny nurt, alternatywy ujarzmiono i wpisano w obowiązujący dyskurs, ewentualnie odłożono do szuflady zarezerwowanej dla buntowników. Jak znakomicie opisuje to w No Logo Naomi Klein, bycie rewolucjonistą i noszenie koszulki z Che Guevarą jest w pełni akceptowalne, o ile za koszulkę tę się zapłaci, a pomiędzy wybuchami obywatelskiej krnąbrności posila się burgerami z McDonalda i tankuje na Shellu. Innymi słowy: konsumuj, a potem do woli opowiadaj o rewolucji i chodź na manifestacje.
Dość widoczne jest zatem, że odmianę, nowość i kreatywność po prostu się kreuje, a następnie sprzedaje. Towar ten stał się przy tym źródłem dość lukratywnych interesów. Każdy ułamek nowości jest natychmiast podchwytywany przez korporacje, wielką maszynerię wizerunkową, specjalistów, którzy potrafią oszlifować ten diament. Tym sposobem innowacyjne pomysły są skupowane za bezcen i przekuwane na wielomilionowe zyski dzięki globalnej dźwigni i niepohamowanemu popytowi na wyjątkowość. Prosta to zasada rynku, że drogie jest to, co rzadkie. Z drugiej strony nawet pod nieobecność autentycznych pomysłów, agencje reklamowe całkiem sprawnie radzą sobie z kreowaniem oryginalności przy wykorzystaniu technik psychologiczo-marketingowych. I jakoś się to wszystko kręci.
W naszym polu społecznym zwykliśmy więc dziś grywać w kreowanie kreatywności. Jak i w innych grach, tak i tu reguły kształtujemy w codziennych interakcjach. Nagrodą jest społeczne uznanie, które przy dłuższej rozgrywce da się wprząc w show biznes i przełożyć na zysk materialny. Mamy też i karę ostracyzmu dla przegranych, których opinia publiczna spycha w niebyt zgodnie z najprawdziwszą z ontologii esse est principi. Ważne przy tym, by pamiętać, że rozgrywce podlegają także same kryteria. I tak agencje kreatywne i reklamowe kształtują gusta klientów. Rynek ustala, co jest w cenie i co w modzie. Zarządcy renomowanych uczelni i instytutów badawczych dyktują mody na badania naukowe. A korporacyjni sponsorzy dyktują, czym ci zarządcy interesować się powinni. Dopiero z dalszej perspektywy widać, że w istocie toczy się tu prawdziwy konflikt interesów i rozgrywka o hegemonię w polu władzy. Tło tworzy szara codzienność mas, którym pozostaje gorączkowanie się skandalami z prasy. Mas wytresowanych na kowali własnego losu i self-made-manów. Jednak, by świat mógł grać w kreatywność, miliardy muszą pracować naprawdę.
Richarda Floridy banał kreatywności
Wymyślić coś nowego nie jest łatwo. Trzeba przy tym uważać, by w kreatywnym zapale nie trafić za kratki, wymyślając i propagując coś, co zostało już uprzednio wymyślone i opatentowane. Jak trafnie wskazuje Daniel Bensaïd, w istocie jest nawet jeszcze gorzej, zdarza się bowiem, że nawet coś tak wtórnego, jak uprawa zbóż, którą od niepamiętnych czasów stosują autochtoni, może zostać opatentowana, a następnie zakazana. Na całe szczęście ciągle można jeszcze rozprawiać o kreatywności. Ba, o kreatywności prawić nawet warto, by wesprzeć mit rozwoju jednostki jako wolnej molekuły, której trzeba tylko powietrza i wolnego rynku, by rozwinęła skrzydła swych indywidualnych kompetencji. Takim to rozprawianiem zajęli się piewcy klasy kreatywnej z Richardem Floridą na czele.
Niedościgniony wzór kreacji – tuż obok szeregu innych rekordów – jeszcze w zamierzchłych czasach ustanowił Bóg Wszechmogący tworząc wszystko z niczego. A choć trudno akt ów przebić, współcześni przypowieść tę biorą za dobrą monetę i próbują swych sił twórczych, przynajmniej w wymiarze werbalnym. Każdy polityk szerzy dziś wieść o kryzysie, a od kiedy kultura biznesem się stała, także i o wyczerpaniu rezerw prostych, potrzebie gospodarki opartej na wiedzy i rozwoju przemysłów kreatywnych i kulturalnych. Zdarza mu się czasem wspomnieć o inwestycji w człowieka. Zaprawdę brzmi to chlubnie i uczenie, w praktyce jednak nie przekłada się na nic namacalnego.
Obserwujemy więc w ostatnich dekadach wysyp kreatywności aplikowanej we wszystkich możliwych dziedzinach życia. Jest kreatywna bankowość, która pozwala w łatwy sposób przelewać pieniądze podatnika europejskiego francuskim i niemieckim gigantom bankowym, dzięki aparatowi fikcyjnej pomocy dla pogrążonej w kryzysie Grecji, bądź skupywaniu toksycznych obligacji przez Europejski Bank Centralny. Kreatywność ta, choć może wcale nie aż tak wyszukana, w praktyce działa: bankowcy inkasują kolejne transze greckiej pomocy, a świat wini Grecję za kryzys strefy euro. Podobną kreatywnością wykazuje się zresztą także amerykański FED przekazując co roku prywatnym gigantom finansowym biliardy (1 i 12 zer) dolarów. Działania te mają także bardziej lokalne i powszechne oblicze określane jako kreatywna księgowość.
Mamy i kreatywny marketing. Burze mózgów raz po raz przetaczają się przez agencje reklamowe całego świata, by zlać nas chwilę potem rzęsistym deszczem reklam, które zachęcają do kolejnego kredytu konsumenckiego. Wszyscy zresztą wiemy, że najskuteczniejsze są te reklamy, które nie tyle prezentują produkt, co gotowy, indywidualny styl życia dodawany gratis. Spryskaj się Axem, a przybędzie ci charyzmy. Kup Nike’i, a nie będzie dla ciebie rzeczy niemożliwych. Kup Ipoda, a przybędzie ci podmiotowości. Taka też i rola Marków Kondratów, Antoniów Banderasów i Johnów Cleese’ów, którzy przekonują ludzi na granicy bankructwa, że jeśli wezmą kredyt konsolidacyjny, to za dotknięciem magicznej różdżki staną się tak fajni i niezależni, jak nasze gwiazdy.
Mamy wreszcie i kreatywność w kulturze. Wspominane przemysły kreatywne i kulturalne są autentycznym błogosławieństwem, pozwalają bowiem konsumować szybciej, lepiej i – co najważniejsze – więcej. Mimo całej ludzkiej kreatywności w kreowaniu kreatywności, w istocie król jest nagi, a na naszych oczach rozgrywa się cyniczny festiwal pozorów.
Festiwal jako pasywność ucieleśniona
Kiedy pół wieku temu Guy Debord pisał o spektakularyzacji życia społecznego, prawdopodobnie nie spodziewał się, jak totalne oblicze spektakl ów może przybrać w wieku XXI. Spektaklem stają się obecnie intymne tragedie ludzi, szczyty polityczne G8 czy G20, spektaklem jest demokracja ze swoimi konsultacjami społecznymi i kulturą partycypacji, spektaklem staję się nawet krytyczna refleksja nad spektakularyzacją. Deficyt idei i sposobów pozyskania atencji opinii publicznej stał się tak dotkliwy, że chwytać trzeba po wszelkie środki. W obszarze kultury radykalne przesunięcie ku spektaklowi manifestuje się poprzez festiwalizację życia kulturalnego.
Wrocławskie życie publiczne jest sztandarowym przykładem zaklinania i kreowania rzeczywistości. Nie poruszając poważnych tematów, zwrócić wystarczy uwagę na kwestię dla władz miasta marginalną, jaką jest życie kulturalne. Warto podkreślić, że nie idzie tu o koncerty i spektakle z biletami, na które nie stać większości mieszkańców, ale o życie kulturalne. Nie od dziś wiadomo, że „kulturę” najłatwiej produkuje się opłacając gwiazdę, by dla przykładu „zaśpiewała”: należy wyłożyć pieniądze (podatnika), gwiazda śpiewa, ludzie się gapią i wracają do domu zadowoleni. Kultura została liźnięta. Kreatywnie tworzy się tu mit o finansowaniu kultury, podczas gdy finansuje się nie tyle kulturę, co rozrywkę. Podobnie zresztą przedstawia się promocja piłki nożnej, a w istocie gapienia się, jak inni w piłkę grają. W istocie nie ma to ze sportem nic wspólnego, o ile za aktywność sportową nie uznać neurotycznego podskakiwania po każdej strzelonej bramce. Tak pojęta festiwalizacja życia publicznego ma przy tym czysto polityczne podłoże: pasywność mas jest na rękę niewidzialnej ręce rynku.
Wymiar edukacyjny, angażowanie lokalnej społeczności w samodzielne działania, tworzenie przestrzeni dla swobodnych dyskusji i spotkań, zazwyczaj funkcjonują wyłącznie w formie deklaratywnej. Warto jednak o nich wspominać, bo dobrze wyglądają we wnioskach unijnych i raportach końcowych. W istocie zwykli ludzie nie mają czasu, sił, ani ochoty, by włączać się w animowanie życia kulturalnego. Konieczność ciężkiej pracy skutecznie zniechęca do aktywności społecznej tych, którym ciężko związać koniec z końcem, nawet nie wliczając wydatków na przedstawienia operowe czy teatralne. Te zarezerwowane są dla nowej elity; nowej, bo nie tyle intelektualnej, co finansowo-przyjacielskiej. O ile oczywiście wygospodaruje ona chwilę pomiędzy jednymi zakupami a drugimi, by odwiedzić teatr. W istocie idzie tu o wąską grupę osób, która mimo wysokich dochodów, nie musi nawet płacić za udział w wydarzeniach kulturalnych – finansowane przez podatnika bilety i specjalne zaproszenia są dystrybuowane w gronie znajomych. Idzie więc o tę grupę osób, która zna się aż nadto dobrze, o ludzi, którzy wpadają na siebie raz po raz, więc siłą rzeczy znają się i wspierają wzajemnie. W przypadku Wrocławia to zaś akurat ci sami ludzie, którzy lokują się w górnych obszarach zarobków, o pensjach stanowiących kilkudziesięciokrotność mediany zarobków, podbijający średni dochód w mieście do niespotykanie wysokiej średniej 1 000 euro brutto.
Choć więc podatki płacą wszyscy, to na końcu zebrane pieniądze trafiają na z góry upatrzone pozycje. Oczywiście część środków jest dystrybuowana pomiędzy podmioty zewnętrzne i można się o nie ubiegać w drodze konkursów. Wydatkowanie pewnych pul podlega z kolei wyjątkowo restrykcyjnym procedurom przetargowym. Problem w tym, że cała armia przepisów, jakimi obwarowana jest dystrybucja, w praktyce nie stanowi jakiegokolwiek zabezpieczenia w obliczu życzliwej ręki podawanej przez zaprzyjaźnionych urzędników. Nie dziwi więc, że także wokół przemysłu, jakim stała się kultura, krąży coraz więcej interesantów ze świata finansjery i twardego biznesu. Przykładowo we Wrocławiu potężne pieniądze na projekty kulturalne i sportowe regularnie wygrywa firma Dynamicom, która w kręgach fachowców obśmiewana jest za partactwo i brak profesjonalizmu.
Błąd popełniany jest w samym punkcie wyjścia: kulturę zrównano ze spektaklem. Godzą się na to zarówno włodarze, artyści, jak i mieszkańcy. Ci ostatni pasywnie podziwiają tych, których show biznes namaścił do roli gwiazd. Nadworni artyści, animatorzy i kuratorzy finansowani ze środków publicznych robią, co do nich należy: trochę prowokują, trochę szokują, trochę prawią o nieuczesaniu i buncie – tak akurat, by wszyscy mieli poczucie, że kultura jest niezależna, by skanalizować rewolucyjne nastroje, ale zarazem, by głowy nadto nie wychylać. A co najważniejsze: by nie tykać tematów drażliwych i politycznych – kultura dla artystów, a polityka dla polityków. Tymczasem paradoks komodyfikacji polega na tym, że im bardziej realne ma przełożenie krytyka, im bardziej jest ona twórcza i autentyczna, tym bardziej odcina się ją od finansów i uwagi opinii publicznej. Komercyjny sukces jest z kolei zwykle najlepszym dowodem ujarzmienia, fasadowości i braku prawdziwego politycznego znaczenia.
Skomodyfikowana, kultura traci swój najważniejszy wymiar, jakim jest potencjał krytyczny. Sztuka nie zaprasza już do Gadamerowskiego jej współtworzenia, ale raczej do pasywnej recepcji komunikatów o zabarwieniu artystycznym. Wymiar hermeneutycznej gry interpretacji zastępuje konsumpcja determinowana tyranią rynku. Procesy te znajdują swe odzwierciedlenie w pasywności obywatelskiej i bezładnych poszukiwaniach wartości prowadzonych po omacku wśród rubieży zgranych motywów. Autentyczna potrzeba narracji, która nadawałaby życiu jakikolwiek sens, spycha jednostki w objęcia Jana Pawła II, Matki Polski, czy ku adoracji insygniów lokalnej drużyny piłkarskiej. Uzupełnienie tych pozytywnych elementów krztą nienawiści do Innego, homoseksualisty, muzułmanina czy imigranta, pozwala ostatecznie spreparować jakiś karłowaty zalążek tożsamości.
Taki jest polityczny efekt ignorowania delikatnej tkanki stosunków międzyludzkich, wtłaczania ich w okowy relacji rynkowych, pauperyzacji osłodzonej snuciem mitów o wolności i możliwościach. To w istocie banalnie proste – każde działanie ma konsekwencje; brak działania także.
Podatnik mecenasem kreatywności
Jak Europa długa i szeroka organizuje się konferencje, debaty, spotkania, konsultacje, panele, podczas których eksperci debatują, radzą, prawią o rozwoju, demokracji, a i kreatywności. Wysyp specjalistów oferuje swoje usługi w zakresie doradztwa wszelkiego: począwszy od szkoleń w zakresie robienia dobrego wrażenia, na byciu kreatywnym kończąc. Całe pokłady banałów przekazuje się w niesmacznie profesjonalny sposób – prawione krągłym językiem, przy wykorzystaniu modnego, branżowego słownictwa i sugestywnych frazesów, obowiązkowo okraszone niezobowiązującym żartem dla rozluźnienia. Tak zarabia się pieniądze w kreatywny sposób. A wiadomo, że za usługi te najhojniej płaci podatnik.
Ten stan rzeczy nie dotyczy oczywiście wyłącznie kultury, ale całości wydatków publicznych. Otwarte fundusze emerytalne od przeszło dekady grabią polskiego podatnika w majestacie polskiego prawa i przy pełnym przyzwoleniu polityków. Koncerny farmaceutyczne naciągają podatnika europejskiego na zakup niepotrzebnych szczepionek – jak miało to miejsce w przypadku siejącej przerażenie epidemii świńskiej grypy – w majestacie europejskiego prawa i przy pełnym przyzwoleniu polityków. Być może najbardziej skandalicznym aktem pogwałcenia fundamentów demokracji były decyzje rządów o sfinansowaniu z publicznych pieniędzy finansowych spekulacji oraz hazardowych igraszek finansistów z Ameryki i Europy w okresie katastrofy finansowej z lat 2008-2009.
Pogłębiające się kryzysy społeczne, które ujawniają się z coraz większą mocą na całym świecie jasno dowodzą, że kreowanie kreatywności nie rozwiąże naszych problemów gospodarczych. Na dłuższą metę nie da się bowiem uprawiać polityki prawiąc o kreatywności i wolności ekonomicznej, jednocześnie rujnując materialne fundamenty gospodarki. Podobnie nie jest możliwe rozwijanie kultury poprzez reprodukcję bezmyślnego spektaklu, za który rachunek wystawia się podatnikowi.
Roland Zarzycki