Ludzie drogi
Inaczej – trudno ich nazwać. Starają się funkcjonować OBOK lub POZA istniejącymi układami: politycznymi, społecznymi, personalnymi… Jest ich niewielu, ale maniackim nieraz uporem potrafią coś zmienić we wciąż szarej rzeczywistości. Zygmunt Bauman powiedział kiedyś, iż partykuła „nie” świadczy o wolności, jest jej ostatnim przejawem w globalizowanym świecie. Nie napisałem: w „globalizującym się” ale „globalizowanym”. To spora różnica. „Ludzie drogi” są tedy specjalistami od używania na co dzień owej przestrzeni, na jaką pozwala odrzucenie istniejącego status quo.
Kontrkultura istniała „zawsze”; wyrażana poprzez sprzeciw następców wobec poprzedników. Odrzucając myśl Platona – Artystoteles tworzył kontrkulturę. Wykpiwając klasycyzujących literatów – Mickiewicz dokonywał w tradycji polskiej przełomu romantycznego, by po latach „zasłużyć” na słowa Brunona Jasieńskiego, który w futurystycznym manifeście proponował, by wreszcie wynieść z muzeów „nieświeże mumie Mickiewiczów i Słowackich”. Koło historii. Kręcące się zresztą coraz szybciej…
W tym roku środowisko (zwane niekiedy środowiskiem wolnościowym, gdyż występuje niezmiennie w obronie podstawowych WOLNOŚCI ludzkich – swobody wypowiedzi, wyznania, prawa do pracy i rzetelnego wynagrodzenia etc., będąc też en masse zdecydowanie antyglobalistycznym) polskiej kontrkultury obchodzi dwie ważne dla siebie rocznice. Pierwszą jest 15-lecie istnienia jedynej trybuny swobodnej wypowiedzi, jaka przetrwała trudne często koleje losu. Myślę tu o mieleckim periodyku „Inny Świat”. Wcześniej przestrzeń kontrkultury organizowały: trójmiejska „Mać Pariadka”, a po jej upadku – związany głównie ze Słupskiem i Krakowem – „A-tak”.
Ekipy, tworzące poprzednie tytuły, rozjechały się po świecie lub – pozbawione niedobrych znamion „zawodowstwa” – zajęły się czymś całkiem innym. Krzysiek Galiński z „Maci…” – hipoterapią. Michał Przyborowski z „A-taku”, wybitny zresztą historyk polskiej myśli niezależnej, zajął się podróżami po szerokim świecie. (Dwa dni temu odezwał się po długiej przerwie. Z Nepalu).
Janusz „Krawat” Krawczyk powołał do życia „Inny Świat” jako fanzine muzyczny. Na takim etapie znajdowała się jego świadomość w roku 1993. Edytowany co pół roku „IŚ” nasiąkał potem ideami anarchizmu by stać się głównym pismem anarchistycznego ghetta . Kilka spotkań z nowymi przyjaciółmi zmieniło podejście Krawczyka do roli, jaką periodyk miał jego zdaniem pełnić. Poprzez ludzi (nie: poprzez rozczytywanie się w mądrych książkach i teoretycznej papce „naukowych” artykułów, co też czynił i czyni, ale z dystansem) „Inny Świat” poszerzył spectrum wypowiedzi, zaakceptował postaci teoretycznie ruchowi obce i zaproponował ich dorobek szerszemu gronu czytelników.
Dzięki tekstom i tłumaczeniom (w pracach nad „IŚ” brali m.in. udział: zmarły w maju br. anglista, wybitny tłumacz Bukowskiego i Brautigana Piotr Madej czy wykładająca obecnie w Indonezji inna znawczyni najnowszej literatury USA Vanda Zakrzewska) z dziedziny ochrony środowiska, szeroko pojmowanych zjawisk kultury, historii i myśli społecznej, ale również poprzez nadążanie za labilną rzeczywistością – „Inny Świat” zaimponował nawet postaciom uznanym oficjalnie. Zaimponował na tyle, by poczęli publikować na jego łamach.
Przez 14 lat pismo (umieszczone już w Wikipedii) ukazywało się jako półrocznik, obecnie jest całkiem legalnym kwartalnikiem, podobnie jak łódzki Magazyn „Obywatel” – dostępnym w EMPiK-ach. Niektórzy uważają Krawczyka za „odstępcę” od ideałów – wyszedł on bowiem do czytelników z propozycją znacznie szerzej, niźli środowiskową. Ale jest to jedyny sposób na poszerzenie kręgu odbiorców i – co nie mniej ważkie – także kręgu autorów.
„Inny Świat” ilustrują znani rysownicy: Stanisław Jan (znany też jako Qrde lub Lord Niziołek), Marek „Dłógi” Gajda czy „weteran” ruchu – Krzysztoff Ska-in May. Podobnie bowiem jak w przypadku „Ulicy Wszystkich Świętych”, wileńskich „W Paszczu” i „Juodraštis” („Brudnopis”) czy Magazynu „Obywatel” – cenzura i przedziały pokoleniowe nie istnieją. Liczy się jedynie aktywność i świeżość propozycji myślowych. Od lat ruch wspierają choćby wielki malarz-surrealista z Elbląga, były szef „Galerii EL”, Ryszard Tomczyk (rocznik 1931) i historyk ze Schweinfurtu Henryk Sporoń (rocznik 1926). Obaj znacznie lepiej czują się pośród poszukujących, niźli tych, którzy podobno „znaleźli”.
Mielec jako miasto niczym szczególnym w annałach kultury się nie zapisał. Ale dwaj twórcy „Innego Świata”, Krawczyk i Arkadiusz Jeleń, działający w izolacji od lokalnego środowiska, ale obecni wśród zdarzeń Polski, Litwy i Czech – już tak.
Nieco inna sytuacja przytrafiła się poznańskiemu „Rozbratowi”. On także we wrześniu ukończył solidny wiek lat 15. „Rozbrat” to nie tylko squat, równie legendarny w środkowej Europie jak wileński „Kablys”, ale MIEJSCE SPOTKAŃ wszelkich poznańskich inicjatyw pro-społecznych. Teren bliski serca miasta, enklawa, pozostała po zlikwidowanych warsztatach samochodowych, jest miejscem przepływu ludzi i idei. Tam działa Biblioteka Wolnościowa, odbywają się koncerty i spektakle alternatywnych teatrów (od „Suki off” po Komunę „Otwock”) czy spotkania niezależnych wydawców i działaczy związkowych Inicjatywy Pracowniczej Marcela Szarego, nielicznego związku zawodowego, który powstał ze współpracy robotników „Ceglorza” (słynne, choćby z czasu czerwca 1956 Zakłady Metalowe im. H. Cegielskiego) i anarchizujących syndykalistów, skupionych wokół „Rozbratu”. Związek ten jest nieliczny, ale bardzo aktywny na arenie ogólnokrajowej (strajk Poczty Polskiej z gdańszczaninem Barkiem Kantorczykiem jako głównym liderem, walka środowisk medycznych z Bielska-Białej – także zgrupowanych wokół Inicjatywy Pracowniczej i tamtejszego działacza Andrzeja Klisia).
O ile Mielec to TYLKO ludzie (i Net, bez którego „Inny Świat” nie mógłby powstawać), „Rozbrat” to MIEJSCE i ludzie, wokół niego skupieni. Po latach okazjonalnych wydawnictw „Rozbratki”, jako Oficyna Wydalnicza Bractwa Trojka (głównie „Metys” Hojak i Jarek Urbański jako interesujący socjolog globalizacji) edytują teraz nieźle przygotowane i tłumaczone książki. Wydali już m.in. Alberta i Chomsky’ego i nie zamierzają na tym poprzestać. Mniej strawny zdaje się być półrocznik „Przegląd Anarchistyczny” – naukowe ambicje nie idą w parze z klarownością myśli (podobnie jak w przypadku wrocławskiego „Recyklingu Idei”).
Różnorodność działań (niektóre z nich podejmowane są razem z „Teatrem 8Dnia” i teatrem „Strefa Ciszy”) – od propagowania wymiany bezgotówkowej w dzielnicach robotniczych po miejską „lauferkę” po odkrywanie nieznanych twarzy przestrzeni społeczno-urbanistycznej Poznania – nie pozwalają nawet na określenie, czym właściwie JEST „Rozbrat”. I tak właśnie ma pozostać. Animatorzy enklawy przy ul. Pułaskiego – „Szoszon”, „Ruda”, „Paspartoo”, „Sancho” czy „Metys” – mają teraz inny problem. Od lat są już solą w oku prezydenta Poznania, któremu NIE-URZĘDOWE formy uspołeczniania i ukulturalniania nie mieszczą się w głowie. Poznań tradycją niemiecką stoi, tam za wszystko należy płacić. Ci, którzy nie żądają etatów, dotacji, dyplomów uznania czy premii kwartalnych – są wyraźnym zagrożeniem dla sposobu funkcjonowania miast, jaki proponują prezydent Grobelny czy podobny mu prezydent Kruczkowski z Wałbrzycha. W opinii biurokratów działacze „Rozbratu” wykładający na wszystko własne pieniądze są pozostałością komunizmu – nawiedzonymi zwolennikami budowania społeczeństwa lokalnego poprzez czyny społeczne.
Nieważne, iż aktywizują Poznaniaków (i tak mniej biernych, niż mieszkańcy Lublina czy Białegostoku, gdzie zabór rosyjski wciąż tkwi kamieniem w głowach, dociążony przez lata walki z „reakcyjnym podziemiem”, czego zachód Polski niemal nie zaznał). Nieistotne, że biorą w obronę wykorzystywanych i słabszych (mieszkańców robotniczej Dolnej Wildy czy Krzesin w ich walce przeciw lotnisku myśliwców F-16), że karmią bezdomnych i pomagają wyrzucanym z domów dzieciom odrabiać lekcje. Pokazują bowiem, iż bez odgórnej, administracyjnej „czapy” społeczeństwo na poziomie lokalnym umie się zorganizować. Podważają tym samym sens tworzenia setek nowych etatów dla ludzi, którzy uważają się za niezbędnych dla funkcjonowania kraju.
Toteż pewnym jest, iż prezydent Grobelny wykorzysta obecną sytuacją prawną (realny właściciel ziemi, na której funkcjonuje „Rozbrat” jest zadłużony i banki chcą licytować teren pod budowę developerskiego osiedla) i postara się squat zlikwidować, nie proponując niczego w zamian. Potrzeba zdecydowanej postawy środowiska wolnościowego z całej Polski, być może zbiórki pieniężnej, by użytkujący grunta mogli je nabyć na zasadzie pierwokupu. A z konsolidacją poszczególnych ośrodków najlepiej nie jest, co wyraźnie widać, gdy czyta się niezależny serwis netowy www.cia.bzzz.net.
Ostatnim NAPRAWDĘ ZNACZĄCYM gestem środowiska jako CAŁOŚCI była „W-wa 29”, antyszczyt w stolicy w kwietniu 2004. Kilka tysięcy ludzi i żadnych incydentów, mimo prowokacyjnie usadowionych na dachach strzelców wyborowych, którzy „dla zabawy” mierzyli ze swych karabinów do tłumu. Tam poznano wreszcie skrywaną przez lokalne władze Dolnego Śląska prawdę o wałbrzyskich biedaszybach. Stowarzyszenie „Biedaszyby” – złożone z typowo górniczej braci, ludzi prostych i twardych – raptem stało się niemal maskotką polskiej kontrkultury. OBIE strony musiały przełamać sporą dozę nieufności, by nawiązać, trwającą do dziś, współpracę. Romek Janiszek czy Władek Wałowski są obecnie legendarnymi postaciami środowisk wolnościowych. Zasłużyli na to niewątpliwie, przywracając mieszkańcom byłego Zagłębia Wałbrzyskiego nadzieję i godność po politycznej (podjętej już w 1989) decyzji o likwidacji kopalń węgla kamiennego. Od strony prawnej – biedaszybnicy są jednak przestępcami – wydobywają to, czego właścicielem jest Skarb Państwa. Trudne wybory i niedostosowane do realiów przepisy nie ułatwiają życia ani mieszkańcom Dolnego Śląska, ani lokalnej władzy, bezradnej wobec braku funduszy na aktywizację rejonu.
Zgodnie z założeniami ruch kontrkulturowy ulega jednak decentralizacji. Dwa podstawowe kiedyś dla niego ośrodki Trójmiasto i Kraków oddały prym Poznaniowi czy Górnemu Śląskowi. Aktywność Warszawy polega głównie na jątrzeniu sporów.
Najciekawsze imprezy środowiskowe odbywają się teraz w Raciborzu (coraz lepsza „Pilarszczyzna”, nazwana tak ku pamięci międzywojennego działacza anarcho-syndykalistycznych związków zawodowych, żołnierza Powstania Warszawskiego z roku 1944, Tomasza Pilarskiego) czy okolicach Bielska-Białej („Na Czarnym Szlaku”). Impet poznańskiej „Abramowszczyzny” skończył się przed dwoma laty. Nieznani przedtem szerzej przedstawiciele ruchu – Andrzej Kliś z Bystrej k. Bielska-Białej czy raciborski poeta „Benton” – potrafią (gdy muszą, to nawet sami) poradzić sobie z organizacją meetingów i zadbać o atmosferę, którą pamięta się miesiącami.
Podobnie Wilno, które wraca na mapę polskiej kontrkultury czy po prostu kultury, dzięki ludziom, skupionym w latach 90. wokół „Gazety Wileńskiej”. Tam zresztą układy złożone wielce, bo łatwo narazić się na zarzut „polskiego nacjonalizmu”. Grupa „TKM”, szczuplejsza od środowiska „Rozbratu”, podejmuje jednak równie różnorodne inicjatywy. Od organizowania koncertów punkowych (zespoły z Polski także grywają nad Wilią) przez działalność wydawniczą (periodyk „Chaos”, następnie „W Paszczu”) do poważnych wykładów i międzynarodowych sympozjów. Obecnie wilniucy i ich litewscy równolatkowie (żaden nie przekroczył 40. roku życia) starają się rozpocząć trudny proces odbudowy wzajemnego zaufania społeczności litewskiej i polskiej konieczny do normalnego funkcjonowania Wileńszczyzny. Po stronie polskiej największy w tym udział braci Radczenko – Aleksandra i Antoniego – oraz Staszka Tarasiewicza, redaktora naczelnego „Infopolu”, największego polskojęzycznego portalu na Litwie. W środowisku litewskim wyróżnić trzeba Dariusa Pocevičiusa czy Kasparasa Pociusa, wileńskich naukowców, kiedyś liderów słynnego „Laboratorium protestu”, teraz założycieli Wolnego Uniwersytetu i redakcję wydawnictwa „Kitokios knygos”. W kontaktach z Kasparasem nie przeszkadza Polakom nawet jego wada wymowy – jest nadzwyczaj serdeczny, jak onegdaj większość ludzi tzw. Kresów.
Władzom Litwy, w przeciwieństwie do sytuacji w Polsce, nie przeszkadzają prywatne poglądy twórców kontrkultury. Olek Radczenko jest zawodowym… dyplomatą, jego przyjaciele-Litwini wykładają na uniwersytecie. Różnica w podejściu? Zasadnicza. Administracja samorządowa i rządowa nad Niemnem i Wilią traktują wolnościowców jako sojuszników w przełamywaniu stereotypów, uprzedzeń i barier kulturowych. W niewielkim tyglu dotrzeć się muszą wszystkie skłócone elementy – litewskie, rosyjskie, żmudzkie czy polskie. Bezrobocie tu żadne (4%), ale problemów niemało. Brak surowców naturalnych, przemysłu, kadry, ludzi aktywnych… I wielki odpływ młodzieży za granicę. Jeśli Litwa ma przetrwać jako organizm państwowy, jej włodarze muszą zapewnić społeczeństwu NORMALNOŚĆ. I robią to – bardzo powoli, acz rozsądnie. Czego o Akcji Wyborczej Polaków na Litwie powiedzieć się nie da. To przecież jej działacze zamówili u znanego wileńskiego grafika Antanasa Szakalisa naklejki i koperty z nadrukiem w postaci portretów Stalina, Hitlera i… Piłsudskiego jako twórców litewskiego Holocaustu w nadziei spolaryzowania postaw wilniuków i zdobycia głosów mniejszości polskiej. Skutecznie. Trzech naszych, pożal się Boże polityków, weszło do litewskiego parlamentu.
Aktywizm – to najistotniejsza zasługa wszelkich działaczy wolnościowych. Nie korzystają z artystowskiej taryfy ulgowej, przebywają między „szarymi” ludźmi i pokazują im, iż własnym sumptem można zapewnić sobie lepsze, ciekawsze życie. Przeszkadzają środowiskom korupcjogennym i tym z polityków, którzy chcą uszczęśliwiać obywateli wyłącznie swoją wizją społecznego dobra i porządku. Nie dopuszczają też do powstawania zarodków totalitaryzmu, będąc rodzajem „sumienia” lokalnych społeczności.
Uczciwym ekipom rządzącym powinni być jak najbardziej na rękę, wyręczają je bowiem w wielu drażliwych kwestiach. Przykład Wilna dowodzi, iż da się koegzystować pokojowo, nie rezygnując z własnych przekonań, a gdy trzeba – bo cel istotny – dążyć do osiągnięcia go razem.
Ciekawe, jak ułoży się koegzystencja władz i kontrkultury w Lublinie A. D. 2008. Przestrzeń Działań Twórczych TEKTURA (ul. Wieniawska 15A) zorganizuje bowiem w dniach 7-9 listopada spotkania squattersów, animatorów kultury niezależnej i artystów ulicy, pod nazwą „Tekturafest”. Jak piszą organizatorzy: „W ramach festu odbywać się będzie giełda wydawnictw niezależnych, artzinów, koszulek i wykłady. Będzie moduł poświęcony polskiemu squattingowi, streetartowi. W przestrzeni miasta planujemy cykl wydarzeń parateatralnych”. Tu właśnie nastąpi realne zderzenie oczekiwań mieszkańców grodu i jego administracji z postawami gości „Tekturafestu”. Póki imprezę ograniczają ramy, zapewnione ścianami budynku – sprzeczność interesów niewielka. Ale kontrkultura „bez uwięzi”, w rzeczywistej przestrzeni Lublina, może naruszyć jego statykę.
O co, rzecz jasna, samym twórcom chodzi. Problem w reakcjach. Chociaż gdy zmarły tej zimy „ostatni ekolog RP” Darek Wlaźlik organizował kilka lat temu w „Chatce Żaka” „Spotkania z Książką Europejską”, gdzie zaprosił także animatorów i wydawców wolnościowych – reakcji nie było. Żadnych. A to wskazuje na stan apatii, który żadnej społeczności jak dotąd na zdrowie nie wyszedł. Lubelskiej również.
* * *
Tragedią kontrkultury może być tylko jedno – „uklasycznienie”, stanie się wzorcem dla kolejnych pokoleń. Dbają o to wszelkiej maści krytycy, których mózgi funkcjonują absolutnie statystycznie – MUSZĄ oni powkładać wszystkie znane sobie zjawiska w jakieś szuflady, opatrzone czytelnymi etykietami. I ci z twórców kontrkultury, jacy – poczuwszy w pewnym momencie miłość do zaszczytów i mamony – w ich imię już tylko udają „apostołów wolności”. Co przydarza się niestety wielu ludziom ruchu. Ale zdradą samych siebie mimowolnie budują – wywołując sprzeciw kolejnego pokolenia. I tak (na razie) bez końca.
Podkreślenia pochodzą od redakcji.
Lech L. Przychodzki
Kultura Enter
2008/11 nr 04
Dusza raciborskiej Pilarszczyzny – Benton
Afisz tegorocznej Pilarszczyzny
Podstawowy dziś „organ” polskiej kontrkultury – mielecki „Inny Świat” promowany w Łodzi
Ryszard Borkowski koncertuje podczas meetingu w „Liberte” w Czeskim Cieszynie
Lublin, luty 2004. Obok grobu Zenona Kononowicza uczestnicy warsztatów www.RegioPolis.net. W środku twórczyni polskich Indymediów – Ellen Southern
Współpraca ośrodka wileńskiego z polską kontrkulturą wciąż się rozwija
Antyszczyt W-wa-29. Tak Stowarzyszenie Biedaszyby z Wałbrzycha dołączyło do kontrkultury
Ekipa łódzka i jej goście po zakończeniu antyszczytu w Warszawie
Jesień 2008. Drugi dzień „Na Czarnym Szlaku” w Beskidzie Małym. Z lewej poeta, publicysta i reżyser-dokumentalista z Wilna Antoni P. Radczenko, z prawej red. nacz. „Innego Świata” – Janusz Krawczyk
Andrzej Kliś, działacz związkowy i wydawca, organizator „Na Czarnym Szlaku” łączy się poprzez Skype’a z Vandą Zakrzewską w Indonezji. Temat – Chiny A.D. 2008
Nieszczęsna naklejka Szakalisa (patrz tekst artykułu)
Sztandary Ska-ina May'a na mieleckiej Wyspie Wolności podczas X-lecia „Innego Świata”
Plakat jednej z imprez TEKTURY
Biedaszybnicza Barbórka w 2004 roku