Znane historie z teatrem w tle. Po 13. edycji festiwalu Konfrontacje Teatralne
Trzynaste „Konfrontacje”, które odbyły się w dniach 8-12 października 2008 roku pod hasłem „Żydzi w teatrze”, mają znaczenie symboliczne. Po latach milczenia, odsuwania w dyskusjach publicznych zjawiska nieobecności dawnych mieszkańców Lubelszczyzny na dalszy plan, temat powrócił i tym mocniej zabrzmiał na deskach teatru. Od razu pojawiły się ważne pytania. Po pierwsze: jak opowiadać o Żydach? Kim oni są? Co znaczą dla przestrzeni naszego życia, naszych miast? Są Inni czy Swoi? Jeśli Inni, to jacy? Bliscy czy dalecy? Głośna sprawa Jedwabnego – które stało się miastem-archetypem dla wszystkich miejsc, w których mieszkańcy mordowali swoich sąsiadów, a także swoistym odbiciem wizerunku Polaków, zawartym w książce Jana T. Grossa Sąsiedzi – pokazała, jak bardzo temat wzajemnych relacji jest bliski każdemu z nas. A Konfrontacje Teatralne zdemaskowały nieumiejętność rozmowy o nich.
Lublin w historii Żydów polskich zajmuje miejsce szczególne. Przez setki lat spotykali się tutaj Romowie, Tatarzy, Niemcy, Ukraińcy, Polacy i Żydzi. W tym mieście organizowany był Sejm Czterech Ziem (Waad Arba Racot), czyli centralny organ samorządu Żydów Korony I Rzeczpospolitej. Było bardzo ważnym dla tej społeczności ośrodkiem rozwoju intelektualnego. W tutejszych drukarniach wydawano modlitewniki i książki talmudyczne. Wspaniale, że po latach milczenia (okres komunizmu) powoli wracamy do najtrudniejszych i najważniejszych spraw, czyli relacji z ludźmi, którzy przez wieki współtworzyli naród polski. Żydzi byli bardzo ważną, prawie trzy i pół milionową mniejszością narodową zamieszkującą tereny Rzeczpospolitej. Dzisiaj aż trudno jest uwierzyć, że w dniu wybuchu II wojny światowej co trzeci mieszkaniec Warszawy mówił w jidysz, obecnie wpisanym na listę światowego dziedzictwa UNESCO języków zagrożonych wymarciem. Jeszcze dwa pokolenia i będziemy się go uczyć tak, jak języka łacińskiego czy greckiego. Mając tę wiedzę o Polsce, która ponad sześćdziesiąt lat temu była zupełnie innym krajem, rozglądamy się dookoła siebie bezradnie patrząc na podarowane nam dziedzictwo poniemieckie na Pomorzu, Mazurach i Dolnym Śląsku, opustoszałe pożydowskie sztetle[1] na Lubelszczyźnie, Łódź straszącą dziś szarymi ulicami, a którą kiedyś nazywano „Paryżem Wschodu”. Tęsknie spoglądamy na wielojęzyczne i wielonarodowościowe Wilno oraz Lwów, które urosły w naszej zbiorowej świadomości do synonimów Arkadii (zwłaszcza Wilno, dzięki Miłoszowi, Konwickiemu i in., co zapoczątkował już Mickiewicz). Budzimy się w podarowanych po zawierusze wojennej miejscach jako nowi gospodarze tych ziem, jeszcze nie do końca znający wszystkie dawne kąty. Dwa pokolenia, niemówiące o żydowskiej przeszłości drewnianych domów, wychowały trzecie pokolenie, które rzadko wykazuje zainteresowanie tożsamością swojej małej ojczyzny. Z tego miasta pochodził również cadyk Jaakow Icchak ha-Lewi Horowitz, zwany Widzącym z Lublina, którego grób – znajdujący się na Starym Cmentarzu – jest ważnym miejscem pielgrzymek. W przededniu wojny Lublin zamieszkiwało ok. 42 tysiące Żydów. Większość z nich straciła życie w getcie utworzonym na Starym Mieście dla mieszkańców Lubelszczyzny oraz w obozie koncentracyjnym na Majdanku. Po wyzwoleniu Lublina przez wojska sowieckie w 1944 roku powstał tu Centralny Komitet Żydów Polskich. W 1945 roku żyły w mieście 4553 osoby narodowości żydowskiej, a w 1990 roku tylko 45 osób.[2]
Przywołałam powyższe informacje, aby podkreślić, jak ogromną pustkę w przestrzeni zostawili po sobie te dawni właściciele mieszkań obecnego centrum miasta. Szewc, krawiec, sprzedawca cebulaka, gwar dzieci uczących się w chederach, zniknęli bezpowrotnie z zabudowań ulicy Lubartowskiej, Podzamcza czy Kalinowszczyzny. Brama Grodzka, w której aktualnie mieści się największe w Polsce muzeum historii mówionych przy Teatrze NN jest strażnikiem pamięci losów tragicznie zmarłych, pierwotnych mieszkańców ziemi lubelskiej. Miejscem chroniącym przeszłość przed zapomnieniem. Przypominającym, że ta ogromna, pusta przestrzeń pod Zamkiem, kilkadziesiąt lat temu tętniła życiem, wypełniona ulicami, domami, synagogami…. Nowy, odbudowany Lublin, rzadko przywołuje pamięć o swojej wielokulturowej, a przede wszystkim żydowskiej, tożsamości.
Polskę reprezentowali na festiwalu głównie młodzi twórcy. W 2007 roku Tadeusz Słobodzianek zaprosił aktorów i reżyserów na warsztaty „Sztuka Dialogu” do Nasutowa. Wśród edukatorów byli przede wszystkim znawcy tematu Holocaustu, co niejako narzuciło artystom właśnie ten punkt widzenia relacji polsko-żydowskich. Anna Bikont, znana ze wspaniałej pracy jaką wykonała na rzecz wyjaśnienia prawdy związanej z Jedwabnem oraz opisania losu poszczególnych postaci, Dariusz Libionka, historyk badający zagładę Żydów na Lubelszczyźnie, wieloletni pracownik państwowego muzeum na Majdanku (obozu zagłady), Tomasz Pietrasiewicz, twórca i dyrektor Ośrodka „Brama Grodzka – Teatr NN”, Jan Tomasz Gross, autor książek Sąsiedzi i Strach, który wprowadził w polskie widzenie historii również czarne plamy – myślę tu przede wszystkim o Jedwabnem oraz przypadkach jawnego antysemityzmu opisanych w jego kolejnej książce, prof. Jacek Bomba – psycholog, socjolog prof. Paweł Śpiewak, prof. Leon Neuger jako literaturoznawca i oczywiście pomysłodawca, Tadeusz Słobodzianek, dramatopisarz i twórca scenariuszy. Pozytywnym zjawiskiem jest edukacja historyczna i próby jej przetransponowania na język teatru, ale przecież II wojna światowa trwała pięć lat, Holocaust w jej czasie – cztery, ponieważ w 1944 roku weszli do Polski Rosjanie i tym samym niszcząc wojska Hitlera zatrzymali tę straszliwą maszynę mającą na celu eksterminację narodu żydowskiego. Owocem warsztatów stały się spektakle, które wprost – korzystając z historii mówionych – lub pośrednio – przy pomocy utartych stereotypów, schematów językowych i innych środków – opowiedziały znaną wszystkim przypowieść o biednym Żydzie gnębionym przez podłego krwiożercę Polaka-antysemitę. Przyjemnie na tym tle przedstawiał się spektakl-koncert Pawła Passiniego pt. Tehilim/Psalmy. Reżyser w bardzo ciekawy sposób zaaranżował modlitwy wspólne dla chrześcijan i Żydów. Gog i MagogMichała Zadary, brzmiący tak ciekawie i dziwnie dla ucha nieprzyzwyczajonego do zawiłości tradycji żydowskiej jest dobrym punktem wyjścia do rozmowy o Lubelszczyźnie przed Holocaustem. Przedstawienie, oparte w całości na tekście Martina Bubera z książki Gog i Magog. Kronika chasydzka, przypomina pierwszą próbę w teatrze, kiedy jeszcze nie wiadomo, dokąd aktorów zaprowadzi wizja reżysera. Aktorzy nie mają pojęcia, o czym mówią, bez jakiegokolwiek przygotowania tematycznego, miejscami wyrzucają w przestrzeń swoje kwestie. Tymczasem są to słowa, które dla Żydów były przyczyną sporów o fundamentalnym znaczeniu. Spektakl ani nie przybliża, ani nie oddala widza od klimatu sztetl. Moim zdaniem niesłusznie pozostawia go obojętnym, bo cóż to były za czasy! XIX wiek, jednocześnie rozwijająca się Haskala[3] zwalczająca coraz popularniejszy[4]w małomiasteczkowym klimacie Lubelszczyzny chasydyzm. Zażarte spory talmudyczne nadały z pozoru nieciekawym obejściom barwny koloryt. Zadara, który podobno „jest bardzo wkręcony w temat, ma ogromną wiedzę”[5] nie podjął próby wejścia w spór dotyczący tego jednego, konkretnego zagadnienia, opisując kilka różnych, niezależnych od siebie opowiastek. W rezultacie miałam wrażenie, że aktorzy nie wiedzą, co mówią, ale ponieważ to coś brzmi bardzo tajemniczo, czyli ciekawie, z ochotą i pasją oddają się swojej roli, czyli byciu aktorem. Tymczasem jak ma się sprawa z Gogiem i Magogiem? Posiłkując się słownikiem Alana Untermana pod hasłem o tytule spektaklu możemy przeczytać, że bezpośrednio przed przyjściem Mesjasza dojdzie do wielkiej wojny Goga i Magoga przeciw Izraelowi, w wyniku której będzie miało miejsce wielkie spustoszenie. Wizja ta pochodzi z proroctwa Ezechiela (Ez 38,2). Nawróceni na judaizm goje w erze mesjańskiej wyrzekną się judaizmu, uciekną, a Żydzi, którzy nie zaniedbywali przykazań szabatu, unikną udręk wojny. Spełnienia proroctwa dopatrywano się w różnych okresach trudnych dziejów narodu Izraela, na przykład w czasie najazdu atamana Chmielnickiego na tereny Lubelszczyny. Ze spektaklu Michała Zadary ani to w żaden sposób nie wynika, ani też nie zostają przywołanie ciekawe postacie chasydów. Niespójny, nieprzemyślany, nie jest też w niczym nowatorski. Przyjechał reżyser, rzucił pomysł, pojechał. Mówi się o trudności w relacjach polsko-żydowskich. W rozmowach pojawiają się bardzo bolesne słowa jak nienawiść, niechęć, niezrozumienie, antysemityzm wreszcie. Zadara miał pomysł na spektakl. Szkoda, że rezultat wciąż przypomina wyłącznie ideę, a przecież stanowił świetną okazję do poznania nowej, zapomnianej kultury. Uważam jednak, że jest to dobry punkt wyjścia dla kogoś, kto będzie miał więcej czasu na twórczą pracę oraz aktorów chętnych do zgłębienia przynajmniej podstawowego sensu tego tematu, bowiem jest on wart nieco większej uwagi.
Dobrym przykładem tego, jak historii opowiadać nie należy, jest również spektaklMaestro w reżyserii Anny Smolar, powstały na podstawie tekstu Jarosława Bramowa- Newerly’ego. Nawiązujący w bezpośredni sposób do wydarzeń marca 1968 roku, a więc do powojennej historii Polski, mógłby stać się ważnym elementem w dyskusji na temat wolności, praw człowieka, swoistego rozliczenia młodych Polaków ze starą historią w wymiarze nie tylko lokalnym, ale i symbolicznym. Mógłby, ale nie będzie, ponieważ jest długi i… nudny. Aktorzy snują się po scenie, niespecjalnie wyrażając zainteresowanie swoimi postaciami. Zdzisław Wardejn, odtwórca głównej roli muzyka Orlanda Steinberga stworzył zalążek do ciekawej postaci Żyda, któremu przypadło żyć w okresie, kiedy najpierw Niemcy wybili większą część jego narodu, a potem komuniści Rosjanie pod flagą biało – czerwoną wymusili na ocalonych emigrację do najróżniejszych części świata. O tekście Newerly’ego mówi się, że jest przestarzały, że po co go odgrzebywać, że to już nieaktualne. Nieprawda. Żyjemy wciąż z nierozliczonym rachunkiem. Jeśli nie zmierzymy się z historią, ona nas dopadnie i przygniecie, jak to się stało w kolejnym dziele Laboratorium Dramatu, tym razem fenomenalnym Przylgnięciu. Fabuła jest oparta na wydarzeniach, które miały miejsce w Jedwabnem oraz innych miejscowościach, w których mieszkali obok siebie Polacy i Żydzi. Wiele jest przypadków pochodzących z czasów wojny morderstw dla grabieży, z zemsty, wreszcie ze strachu. Tym razem opowiadana historia jest niezwykle aktualna. Oto w dniu ślubu w lokalnego gangstera wstępuje dybuk, czyli duch zmarłego, przemawiający ustami zajętej przez siebie osoby nowym głosem – znakiem zmiany osobowości. Przypadkiem zupełnie idealnie „zrobiona” scenografia – ozdobione przy pomocy graffiti ArtStudio w Chatce Żaka – dodatkowo nadała spektaklowi rys współczesny. Pyton, główny bohater, w którego wstąpił duch małej dziewczynki, dochodząc powoli do prawdy o losach dybuka dowiaduje się, że na ziemi, którą kupił w czasie wojny miało miejsce brutalne morderstwo małej Hany, żydowskiego dziecka, a jego współsprawcą był również dziadek gangstera. Aldona Figura, reżyserka spektaklu, świetnie poprowadziła swoich aktorów. Tekst Piotra Rowickiego jest spójny, konkretny, dający się przełożyć na historię o pewnym wydarzeniu. Myślę, że wszyscy aktorzy biorący zasługują na specjalne, indywidualne wyróżnienie. Stanisław Brudny, wyjątkowy aktor, tym razem w roli współsprawcy zbrodni, przejmująco pokazał postawę człowieka zagubionego, uwikłanego w przemilczane prawdy od lat skrywane w drżącym ze strachu sercu, że ona któregoś dnia wyjdzie na jaw. I wychodzi, w najmniej spodziewanym momencie. Pyton (Leszek Lichota – bardzo dobra i ciekawa rola ukazująca ewolucję bohatera), w końcu musi odkupić winy swojego przodka, a tym samym, symbolicznie, wszystkich, których podobna opowieść dotyczy. A jest za jakie winy płacić, bowiem do dzisiaj mieszkańcy Jedwabnego uważają, że tamto morderstwo Żydów na rynku, w stodole, polach i okolicy to nie była zbrodnia, a w ogóle to dawno i nie prawda, nie ma o czym mówić. Chciałoby się schować grzechy pod łóżko i żyć dalej, tymczasem wiemy doskonale, że na cudzej krzywdzie swojego szczęścia budować nie można, jak to czytaniu swojego dramatu udowodnił Tadeusz Słobodzianek. Czytanie Naszej klasy było przeżyciem niezwykłym. Odbyło się późną nocą, w małej sali Teatru Osterwy i było dwugodzinną opowieścią z bardzo dobrą pointą – najlepiej mają ci, którzy zawczasu wyjechali, jak Jakub Baker (przed wojną Piekarz). Autor oparł swój tekst w całości na pracy reporterskiej Anny Bikont. Z książki My z Jedwabnego zaczerpnął dialogi i informacje o bohaterach dramatu, ludziach żyjących lub pochodzących z Jedwabnego naprawdę, a więc nie postaciach fikcyjnych. Wszystkie wydarzenia, losy bohaterów dramatu, ich kolejne refleksje są prawdziwe. Zebrała je w całość i wydała dziennikarka „Gazety Wyborczej”, ale z jej książką już tak jest, że każdy ją zna, tylko nikt nie czytał. Tymczasem tekst Słobodzianka, jeśli zostanie wystawiony w teatrze, ma szansę przebić się do szerszej publiczności jako głos prawdy o nas, Polakach. Ten dramat jest bardzo potrzebny w rozmowach o naszej przeszłości i o tym, kim jesteśmy, na jakiej ziemi dorastamy, z czyich jabłoni rwiemy owoce. Pamiętam historię, którą opowiedziała mi osoba pracująca w Teatrze NN przy zbieraniu opowieści mówionych. Pewien starszy pan pochodzący z małej miejscowości na Lubelszczyźnie, a mieszkający obecnie w Stanach Zjednoczonych, wysłał swojego wnuka na tereny dawnej ojczyzny. I powiedział mu, że nie ma mieszkańców, nie ma języka, nierzadko nie ma też zabudowań, ale są stare jabłonie. Niech więc zje jabłka z drzew i z ich soków nauczy się historii o ziemi swoich przodków.
Podróż poślubna, Żyd i Nic, co ludzkie bazują na tym samym problemie – kiedy w Polaku rodzi się antysemita oraz co się dzieje z Żydem, gdy odkrywa swoją tożsamość, a także jak barwne potrafią być reakcje jego otoczenia. Znowu utrwala się stereotyp Żyda jako Innego, tym razem kryształowego jajka, o którym nie wolno powiedzieć nic złego, żeby nie zostać posądzonym o bycie anty. Żyd jest ciekawą oceną naszej wiedzy na temat dawnych sąsiadów, utrwalonych przez pokolenia stereotypów, chętnie powielanych na murach bloków w formie graffiti (i przy okazji ciekawym popisem aktorskim). Tymczasem Nic, co ludzkie, podzielone na trzy części, jako całość tworzy łzawą historyjkę o jednym tylko aspekcie prawdy. Nieumiejętnie zostali poprowadzeni aktorzy, zwłaszcza w trzeciej części, w której opowiadane są historie prawdziwe. „Wypożyczone” z Teatru NN na potrzeby sztuki przekazują relacje o wydarzeniach strasznych czasów wojny. Plusem spektaklu jest wykorzystanie faktów z historii opowiadanych niejako w imieniu uczestników wydarzeń. Minusem, że ów pokaz jest niedopracowany. Prawdę można przekazać tylko w jeden sposób – wierząc w nią bezgranicznie. A oglądając to przedstawienie miałam nieodparte wrażenie, że przejaskrawienie postaw, sytuacji, fałszywe emocje są zupełnie niepotrzebne, nie wierzę im… Mimo to cieszę się, że na deski teatru wracają opowieści o wydarzeniach, które miały miejsce w przeszłości. To są początki, dopiero wypracowujemy sposób opowiadania o naszej wspólnej historii. Jeszcze wiele spektakli zejdzie z afiszy zanim zdecydujemy się na dystans i humor, jakim uraczyli widzów panowie z Izraela prezentując The Timekeepers o przyjaźni ortodoksyjnego Żyda z liberalnym homoseksualistą, pod czujnym okiem ponurego i złowrogiego kapo w obozie koncentracyjnym Auschwitz.
Wciąż jeszcze teatr w Polsce mówi językiem wszystkim znanym – jeśli Żyd, to skąpiec i oszust (jak w Homo Polonicusie), czyhający na upadek z wysokości nieświadomego Polaczka. Tymczasem nasza wspólna historia jest barwna, o wiele ciekawsza, niż tylko to jednostronne spojrzenie. Anna Janina Kloza, bohaterka białostockich pierwszych stron gazet, mimo strasznych i bardzo groźnych pogróżek neofaszystów, nie poddaje się i w ciekawy, pozytywny sposób promuje wśród białostocczan wiedzę o ich wielokulturowej przeszłości, co zostało w tym roku docenione poprzez przyznanie jej nagrody imienia Ireny Sendler. Sama Pani Sendler i jej postawa to materiał na bardzo dobry spektakl o różnych stanowiskach, jakie człowiek może przyjąć w obliczu zagrożenia. Ona zdecydowała się na ratowanie żydowskich dzieci razem z ich dokumentami, ocaliła więc nie tylko ich ciało, ale również tożsamość. A to tylko niektóre z pozytywnych zachowań i sposobów postępowania Polaków. Poza tym wciąż rosnąca popularność festiwali kultury żydowskiej – krakowskiego i warszawskiego – świadczą o tym, że Polacy chcą się dowiadywać nowych rzeczy, pytają, szukają. Istnym fenomenem wydaje się fakt, że dzisiaj, w XXI wieku, w polskim mieście Kolbuszowa, gdzie wszystkich Żydów zabito w czasie Holocaustu, a Ocaleni z zagłady znaleźli nowy dom na Dolnym Śląsku a potem w Izraelu i Stanach Zjednoczonych, w herbie miasta widnieje gwiazda Dawida i złożone pod chrześcijańskim krzyżem w geście pojednania dłonie. Niewiele zostało po samych Żydach, a gmina bezskutecznie (jak dotąd) próbuje odzyskać budynek po synagodze, w którym aktualnie znajduje się muzeum miejskie. Niemniej ten herb pokazuje, że można było podejmować próby dialogu, nawet jeśli były one najeżone wzajemnymi uprzedzeniami, problemami z porozumieniem czy innymi trudnościami.
Jesteśmy krajem o bardzo ciekawej, różnorodnej topografii. W krwi Polaka miesza się Wschód i Zachód. W wyniku różnych czynników, w tym zawieruchy wojennej, zostaliśmy zmuszeni do migracji, które sprawiają, że każde pokolenie musi od początku, jeszcze raz, na nowo oswajać przestrzeń otrzymaną od przodków. Powoli, jak małe dzieci, stawiamy poznawcze kroki. Relacje polsko-żydowskie również oswajamy tą metodą. Z ogromnym trudem wypracowujemy swój język opowiadania historii z udziałem Żydów. Cieszę się, że Janusz Opryński zdobył się na odwagę organizacji festiwalu w całości poświęconemu zagadnieniu ludzi, którzy przez całe stulecia razem z nami współtworzyli historię Polski i na zawsze zostali w nią wpisani. Wędrując po Lubelszczyźnie gdzieniegdzie możemy odnaleźć ślady po mezuzach, maleńkie zadrapania framugi, w których ukryty był fragment Tory. Synagogi nieco nieśmiało stoją w cieniu ogromnych katolickich świątyń i prawosławnych cerkwi. Nasze cmentarze nie przylegają do siebie, ale tworzą klamry zamykające granice miasteczka. W Tykocinie na Podlasiu zachowała się niebieska gwiazda Dawida, która zdobi dom przy ulicy Kaczorowskiej 1. Myślę, że wbrew temu, co pokazał w swojej części spektaklu Nic, co ludzkie Paweł Passini więcej nas łączy, niż dzieli. Współtworzyliśmy tę samą przestrzeń, tylko na różne sposoby, innym językiem kołysząc do snu swoje dzieci. O tym też warto pamiętać, tworząc kolejne spektakle opowiadające o naszych, polskich Żydach.
Korzystałam z:
Alan Unterman, Encyklopedia tradycji i legend żydowskich, przeł. O. Zienkiewicz, Warszawa 1994.
Adam Dylewski, Śladami Żydów polskich, Warszawa 2002.
Martin Buber, Opowieści chasydów, Poznań 2005.
Korzystałam również z wiedzy nabytej w czasie nauki w Studium Kultury i Języków Żydowskich oraz z własnych podróży śladami dawnych sztetl. Przypisy stworzyłam z myślą o czytelnikach nieobeznanych z terminologią świata żydowskiego.
Agnieszka Ilwicka
[1] Sztetl – małe miasteczko, do kilku tysięcy mieszkańców żydowskich, z jidysz jako lingua franca, znajdujące się na terenach dzisiejszej Lubelszczyzny, dawnej Galicji, Wileńszczyzny, Podlasia i Rosji, charakteryzujące się osiadłym, rolniczym trybem życia i wielopokoleniowymi rodzinami; symbol zacofania. Polskie sztetle dzisiaj oglądamy przez pryzmat twórczości Singera, ale warto pamiętać, że pisał o nich również Perec. W zbiorowej świadomości pojawiły się dzięki przeniesieniu na duży ekran powieści Szolema Alejchema Dzieje Tewji Mleczarza jako spektaklu i filmu Skrzypek na dachu. [2] Dane liczbowe podaję za: Adam Dylewski, Śladami Żydów polskich, Bielsko-Biała 2002, s. 158. [3] Haskala – ruch intelektualny żydowskiego oświecenia późnych lat XVIII wieku w Europie, opowiadający się za integracją z zamieszkiwanymi przez diasporę (rozproszonych po całym świecie Żydów) narodami m.in. poprzez polepszenie edukacji dotyczącej spraw świeckich, rozwój i nauczanie odradzającego się języka hebrajskiego oraz nauczanie historii żydowskiej. [4] Chasydyzm – ruch odrodzenia religijnego powstały na terenach wyniszczonej powstaniem Chmielnickiego Rzeczypospolitej XVIII wieku, w oparciu o nauki Izraela Baal Szem Towa; zachęcał ludzi do doświadczania obecności Boga w radosnej ekstazie m.in. poprzez taniec, śpiew, a także życie codzienne. Charakterystyczna jest postać cadyka, czyli sprawiedliwego, który – jak wierzono – miał moc czynienia cudów, a przez jego obecność spływała na ziemię boska energia. Zwolennicy Haskali zwalczali chasydów, naigrywając się z ich niskiego poziomu wykształcenia oraz prowincjonalnego charakteru tego ruchu, który przecież rozprzestrzenił się dzisiaj na cały świat, stając się religią dla ortodoksyjnych Żydów. [5] Wywiad z aktorem Piotrem Żurawskim dotyczący spektaklu Gog i Magog, Gazeta Festiwalowa „5 ściana” 2008 nr 2 z 10 października 2008 (Lublin).
Kultura Enter
2008/11 nr 04