Strona główna/Cała ta ludowizna jest nie dla mnie

Cała ta ludowizna jest nie dla mnie

Czym jest życie człowieka nie posiadającego żadnej pasji? Nudną i pozbawioną radości egzystencją, która bardziej przypomina funkcjonowanie robota. Chcę opowiedzieć o tym, jak doszło do tego, że folklor stał się moją radością i fascynacją.

Życie współczesnego człowieka biegnie bardzo szybko. Jako dzieci czy też młodzież rano biegniemy do szkoły, później dodatkowy angielski, nauka i spać. W dorosłym życiu pochłania nas kariera, rodzina. Każdy usiłuje zapewnić jak najlepszy byt sobie i swoim bliskim, pracuje wiele godzin tygodniowo. Łatwo wpaść w rutynę. Jednak czym jest życie człowieka nie posiadającego żadnej pasji? Nudną i pozbawioną radości egzystencją, która bardziej przypomina funkcjonowanie robota. Nie każdy ma to szczęście, nie każdemu dane odnaleźć w życiu coś, co daje radość, co pozwala mu odciąć się od codziennej szarówki. Niektórzy próbują różnych rzeczy, jednak żadna z nich nie wciąga ich, mimo aktywności nie odnajdują swojej prawdziwej pasji. Ja miałam to szczęście. Chcę opowiedzieć o tym, jak doszło do tego, że folklor stał się moją radością i fascynacją.

Jestem absolwentką filologii polskiej na Akademii im. Jana Długosza w Częstochowie. Mam trzydzieści lat, od jedenastego roku życia gram na skrzypcach. Z folklorem muzycznym regionu sieradzkiego po raz pierwszy zetknęłam się w połowie liceum. Nie szukałam informacji na jego temat, nie interesowałam się nim. Można powiedzieć, że stanął on na mojej drodze w taki sposób, że nie mogłam go ominąć. Kiedy podczas szkolnej uroczystości grałam na skrzypcach, usłyszała to pani etnograf Małgorzata Dziurowicz-Kaszuba, wybitna znawczyni folkloru sieradzkiego. Podeszła do mnie i zaproponowała, żebym spróbowała pograć po sieradzku. Mówiła o tym z taką pasją, że nie umiałam jej odmówić, jednak kiedy zorganizowała spotkanie ze starym wiejskim skrzypkiem, to gdy usłyszałam tę muzykę, od razu zaczęłam zastanawiać się, jak by się wykręcić. Moją pierwszą reakcję trudno byłoby nazwać zachwytem. Uznałam, że cała ta „ ludowizna” jest nie dla mnie i nie będę grała takich „ rzępów”… O założeniu stroju ludowego nie było nawet mowy. Całą tę moją niechęć i rozczarowanie oraz potrzebę wycofania się przezwyciężyła pasja i upór pani Małgosi. Nie potrafiłam jednoznacznie powiedzieć, że nie będę się tym zajmowała. Usłyszałam o festiwalu w Kazimierzu, na którym mogłabym wystąpić w kategorii „ Duży – Mały”, czyli wspólnie ze starym skrzypkiem – mistrzem, od którego przejęłabym repertuar w sposób bezpośredni, ze słuchu, nie za pomocą nut. Zaproponowałam swojego znajomego skrzypka, który dawniej grywał na wiejskich weselach i zabawach, a który mieszkał w tej samej wsi. Pomysł został przyjęty, na szczęście pan Tadeusz Kuźnik zdecydował się odkurzyć swoje skrzypce po wielu latach i znów zagrać. Zaczął się żmudny proces nauki. Trzy ludowe melodie starannie wybrane przez panią Małgosię musiały być zagrane dokładnie jednakowo, zarówno przez mistrza jak i przez ucznia. Zadanie nie było łatwe, nie rozumiałam tej muzyki, jednak pan Kuźnik okazał się cierpliwym nauczycielem. Grał tyle razy, aż w końcu udało mi się przejąć jego sposób grania. Pojechaliśmy do Kazimierza, a tam po raz pierwszy zobaczyłam tłumy ludzi w strojach ludowych z całej Polski, usłyszałam ich muzykę – która unosi się ponad rynkiem, jakby szturmem usiłowała wedrzeć się na zamek. Zrobiło to na mnie ogromne wrażenie, spojrzałam na folklor z większym szacunkiem. Zaskoczeniem było dla nas obojga otrzymanie nagrody. To zmotywowało mnie do tego, aby poznać tę muzykę trochę bardziej. Jednak nie była to jeszcze fascynacja. W dalszym ciągu nie potrafiłam dostrzec jej piękna.

Po powrocie z festiwalu pani Małgosia zaczęła zapoznawać mnie z muzyką innych wiejskich skrzypków. Granie pana Józefa Piechoty wywołało u mnie prawdziwy szok. Ten starszy mężczyzna, zdobywca głównej nagrody w Kazimierzu – baszty, grał tak, że jego melodie leciały prosto do nieba. Po raz pierwszy w mojej duszy coś w stosunku do tej muzyki zaiskrzyło. Uświadomiłam sobie, że folklor nie musi brzmieć jak skrzypienie. Nieśmiało podgrywałam już kilka ulubionych melodii. Potem rozpoczęła się moja przygoda z utytułowanym już Zespołem Obrzędowym z Chojnego, który potrzebował młodego skrzypka na wyjazd do Anglii. Skuszona perspektywą ciekawej wycieczki w miesiąc opanowałam cały repertuar zespołu, co stanowiło niemałą ilość melodii. Była to ciężka praca. Na początku wiele z nich wydawało mi się podobnych, myliłam je, plątałam jedne z drugimi, zapominałam… W zespole grał w tym czasie starszy skrzypek, którego miałam okazję usłyszeć wcześniej, bo to do niego pierwszego zabrała mnie pani Małgosia. Jego gra wówczas nie podobała mi się. Od samego początku nasza współpraca się nie układała. Jego nastawienie dalekie było od życzliwej i cierpliwej postawy pierwszego nauczyciela. Starszy pan patrzył na mnie z niechęcią, robił wszystko, abym nie mogła nauczyć się jego melodii – grał je bardziej zawile, byle tylko nie pozwolić mi się ich nauczyć. Mawiał, że nigdy nie nauczę się grać. Przekaz bezpośredni w tej sytuacji był mocno utrudniony, ale, jak się okazało, nie niemożliwy.

Dzięki występom w zespole spotkałam się również z innymi dziedzinami sieradzkiego folkloru: strój ludowy, który zakładałam już bez niechęci, pieśni, pewne obrzędy i gwara, której nie wyniosłam z rodzinnego domu. Nowością dla mnie było, że młodzi ludzie bez zażenowania posługują się gwarą na potrzeby przedstawienia. Sama zaczęłam się uczyć. Pani Małgosia dbała o to, bym poznawała kolejne melodie. Jeździła ze mną do innych skrzypków, z których wszyscy przyjmowali mnie bardzo życzliwie. Był nieżyjący już Tadeusz Krata – od niego zdążyłam nauczyć się melodii, które dziś uważam za najpiękniejsze w moim repertuarze, Józef Tomczyk – dziś, ze względu na swój stan zdrowia już nie gra, lecz był wtedy wspaniałym skrzypkiem i znakomitym nauczycielem. Poznałam również Stanisława Pryka – uroczego dziadziusia, który w tym okresie już nie grał na skrzypcach lecz okazał się świetnym bębnistą obdarzonym ogromnym entuzjazmem. Chętnie podzielił się on ze mną wygrywanymi niegdyś melodiami. Owijoki i polki, których się nauczyłam porwały mnie i… sama nie wiem kiedy zakochałam się w tej muzyce. Już nie była ona dla mnie „ ludowizną”, lecz muzyką, którą pokochałam i bardzo szanuję. Przy okazji występów na wielu przeglądach folklorystycznych poznałam innych skrzypków z dalszych regionów województwa łódzkiego. Polubiłam spotkania ze skrzypkami, oni również obdarzyli mnie sympatią, chętnie uczyli mnie swoich melodii, jakby cieszyli się, że ktoś chce je grać, że pozostaną one dłużej żywe. Niestety, czas biegnie bezlitośnie, kilku skrzypków zmarło, inni nie są już zdolni grać – to ogromna strata dla regionu. Tym bardziej się cieszę, że zdążyli mnie oni nauczyć, jak grać tę ich piękną muzykę, która niegdyś często rozlegała się na ziemi sieradzkiej.

Dziś nowych melodii szukam w starych nagraniach wiejskich skrzypków sieradzkich, które na szczęście wykonała niegdyś pani Małgosia. To ona niestrudzenie od trzynastu lat czuwa nad prawidłowym przebiegiem mojej muzycznej edukacji, wyszukuje mi repertuar, zachęca do poznawania kolejnych melodii. Poznałam dzięki nagraniom wiele melodii skrzypków, którzy zmarli, zanim ja odkryłam zamiłowanie do folkloru. Rozpoczęciu przygody z muzyka ludową od bezpośredniego kontaktu ze skrzypkami wiejskimi zawdzięczam to, że czuję tę muzykę, nie spłaszczam jej, potrafię z nagrania wysnuć istotę i charakter danego kawałka. To, co gram, jest prawdziwą, ożywioną muzyką dawnej wsi, a nie suchym wydawaniem dźwięków zapisanych w nutach – w nich można zapisać melodię, rytm, dynamikę… ale nie da się zawrzeć istoty i prawdziwego piękna muzyki ludowej, która ciągle staje się inna, w zależności od chwili, w której się ją wykonuje. W toku poznawania sposobu gry różnych skrzypków wypracowałam sobie swoją własną manierę grania będącą wypadkową kilku różnych stylów. Od pierwszego mistrza – Tadeusza Kuźnika przejęłam subtelny sposób zdobnikowania, od drugiego, który nie chciał mnie niczego nauczyć –charakterystyczny sposób głośnego grania dwudźwiękami, pan Józef Tomczyk nauczył mnie operowania smyczkiem tak, by kawałki stały się lżejsze i dynamiczne, a nogi przy nich same podrygiwały do tańca. W trakcie kilku lat pracy stałam się autentyczną ludową skrzypaczką posiadającą odrębny styl grania.

Obecnie mija trzynaście lat od mojego pierwszego spotkania z muzyką ludową. Można więc pokusić się już o podsumowania. Od dwunastu lat gram do tańca Zespołowi Obrzędowemu z Chojnego. Mam na koncie sześć występów na festiwalu w Kazimierzu – dwa w kategorii „Duży – Mały” (raz wystąpiłam jako mały – czyli uczeń, później już jako mistrz), trzy występy w kategorii kapel autentycznych, gdzie na ciachotku (jednostronnym bębenku z brzękadłami) towarzyszył mi starszy bębnista lub też basista, w tym roku wystąpiłam solo w nowo utworzonej kategorii folkloru rekonstruowanego. Pięć razy udało mi się przywieźć z festiwalu nagrodę. To dla mnie ogromny sukces i powód do radości.

Moje zafascynowanie folklorem nie ogranicza się jednak tylko do muzyki, chociaż to ona zajmuje pierwsze miejsce. Gdy zaczęłam studia na kierunku filologia polska, zetknęłam się z dialektologią. Zaintrygowała mnie naukowa strona tego, co już trochę poznałam – a mianowicie gwary sieradzkiej. Nagrodą za te lata pracy nad folklorem była możliwość napisania pracy licencjackiej, a potem magisterskiej, na temat gwary, ale także muzyki, stroju, zwyczajów i obrzędów oraz sztuki ludowej. To spowodowało, że zagłębiłam się także i w tę dziedzinę – temat bliski sercu bardzo ułatwia pisanie pracy dyplomowej.

Dziś biegle posługuję się sieradzką gwarą ludową. Nauczyłam się jej w zespole, na studiach, pomimo, że w moim w domu dbano, abym nigdy się tej gwary jako dziecko przez przypadek nie nauczyła. Strój ludowy noszę jak drugą skórę, cieszę się, kiedy mam okazję go założyć i uważam, że jest najpiękniejszy w Polsce. Doczekałam się wydania książki mojego autorstwa, będącej połączeniem moich prac – licencjackiej i magisterskiej. Mam w repertuarze imponującą ilość sieradzkich melodii ludowych. To wszystko uważam za duże osiągnięcia, których wartość trudno przeliczyć na jakiekolwiek dobra materialne. Bo i korzyści finansowe z takiej działalności nie są wielkie. Nagrody na festiwalach i przeglądach nie należą do wysokich (jeśli się wypadło naprawdę dobrze można liczyć na kilkaset złotych), a i samych przeglądów jest zaledwie kilka w roku. Kapele w naszym regionie nie zarabiają graniem w restauracjach, tak jak ma to miejsce w górach. Niewielkie zarobki nie są systematyczne, nie da się żyć z tej działalności. Gdybym kierowała się jedynie chęcią zarobku, na pewno dawno bym się wycofała. Niestety i w życiu zawodowym nie mam okazji do wykorzystania swojej wiedzy i umiejętności z zakresu folkloru autentycznego. Nie pracuję ani w swoim zawodzie nauczyciela, ani jako folklorysta. Jestem po prostu sekretarką zagłębioną w codzienną rutynę. Lecz kiedy przychodzi pora na wyjęcie z futerału skrzypiec, moje życie nabiera kolorów. Wówczas znajduję się w swoim żywiole, mogę grać, ożywiać melodie, myśląc że być może gdyby nie ja, dawno by już umarły. Wtedy czuję się naprawdę szczęśliwa. To odrywa mnie od szarości codziennego życia. Każdy występ lub próba sprawia mi ogromną przyjemność. Cieszę się z każdej nowopoznanej melodii. Na pewno nie jest to typowe hobby. Niecodziennie można zobaczyć młodą osobę w stroju ludowym, która poświęca się tego rodzaju muzyce. Nigdy nikt nie wyśmiał tego, co robię. Przeciwnie, spotykam się często z pozytywnym stosunkiem znajomych i obcych ludzi. Mimo, iż w niektórych środowiskach, szczególnie wśród młodzieży z dużych miast, folklor staje się ostatnio modny, trzynaście lat temu i przez wiele kolejnych lat niewiele było młodych ludzi o podobnych zainteresowaniach. Zwykle podczas występów i wyjazdów stykałam się z ludźmi o wiele od siebie starszymi. Te znajomości wówczas zawarte są kolejną ogromną korzyścią, której nie da się przeliczyć na pieniądze. Poznałam mnóstwo ciekawych i wspaniałych starszych muzykantów, tancerzy oraz śpiewaczek. Zwiedziłam wiele miejsc, do których pewnie nigdy bym nie pojechała, miałam okazję zagrać na scenie Filharmonii Wileńskiej.

Mam świadomość, że moje życie byłoby szare i smutne, gdyby pewnego dnia los nie postawił na mojej drodze pani etnograf, która odkryła przede mną urok sieradzkiego folkloru. Pokochałam tę muzykę i bardzo ją szanuję, szczególnie dlatego, że musiałam do niej dorosnąć. Nie była ona dla mnie łatwą od samego początku. Wymagała ode mnie pracy, skupienia i całkowitego wyzbycia się stereotypów. Musiałam własną pracą zasłużyć na to, by ukazała mi swój niepowtarzalny urok. Bo jest to muzyka, która ma charakter jak żadna inna. Nie da się jej zamknąć w sztywne ramy, straciłaby wtedy swoją istotę. Jest ona ciągle żywa i taka będzie, póki są ludzie, którzy ją rozumieją i grają. Ja sama zamierzam dalej poznawać nowe melodie (mnóstwo archiwalnych czeka na poznanie), jest jeszcze wiele do zagrania. Mam nadzieję, że w dalszym ciągu będę miała z kim się tym dzielić.