Polka galopka – o strażnikach ludowego brzmienia
Lud wiejski potrafił i bardzo ciężko pracować, i bardzo głośno się bawić. Wieś wydała nie tylko wielu dobrych rolników,, ale i wybitnych muzyków, niezwykle uzdolnionych artystów. W większości samouków. Jeden z ostatnich wiejskich muzykantów stwierdza nawet: „W naszych okolicach nie było skrzypka, co by znał nuty”.
Upalne letnie popołudnie znika za horyzontem lasu. Krowy stoją jeszcze na polu, a pierwsze zaspane komary błyskawicznie odnajdują nagie ramiona opalonych dziewcząt. Wieś pachnie. Nie jest to jednak zapach rozgrzanych słońcem pól czy poufnych plotek z ławek ustawionych przy drewnianych płotach, ustawionych prawie na drodze – tak, żeby wszystko dobrze widzieć. Nie są to rumiane dziewczyny w błyszczących lakierkach i wzorzystych spódnicach. To pachną markowe błyszczyki do ust i kryształowe odświeżacze powietrza w samochodach.
Średniej wielkości wieś w centralnej Polsce i średniej wielkości „Metro Club” , który w dawnych czasach bywał dyskoteką i domem weselnym. Mało gdzie są jeszcze dyskoteki z dudniącym disco polo i chłopakami w białych koszulkach z super mocnym żelem do włosów. Wieś bawi się w klubach z nowoczesnym oświetleniem, monitoringiem, amerykańskimi ochroniarzami („tak, mamy pozwolenie na broń”) z pięknymi modelkami na wysokich koturnach i stylizacjach z „You Can Dance”.
– Proszę pani, teraz miasto przyjeżdża na wiejskie zabawy – śmieje się sześćdziesięcioczteroletnia Janina K. catering and cleaning manager z Metro Clubu – Miastowe przyjeżdżają na te dansy-transy jak mawiają. Naszych nie stać na takie zabawy, no może niektórych…
Janina K. jest słyną w okolicy śpiewaczką ludową. Do lat 80-tych śpiewała w regionalnym zespole folklorystycznym. Ojciec grał na skrzypkach.
– Nigdy do miasta nie wyjechałam, całe życie na wsi. Pewnie, że kocham kulturę ludową, ale tą z dawnych czasów – zastrzega kobieta – Teraz to już nie ma kultury. Żadnej proszę pani, bo to, co dzieje się wokoło, radio i telewizja pokazuje, to ja nie mam słów na to!
–A jak było dawniej? – pytam.
– Dawniej to było normalnie! A teraz nie ma przyszłości, jak ktoś do miasta nie wyjedzie… Wieś już się zmieniła, stare powymierali, inne czasy nastały.
***
Lud wiejski potrafił i bardzo ciężko pracować, i bardzo głośno się bawić. Wieś wydała nie tylko wielu dobrych rolników, ale i wybitnych muzyków, niezwykle uzdolnionych artystów. W większości samouków. Jeden z ostatnich wiejskich muzykantów (którego później odwiedzę), Lucjan Jarząb ( l.73 ) stwierdza nawet : W naszych okolicach nie było skrzypka, co by znał nuty. Tradycyjni muzykanci cieszyli się zazwyczaj poważaniem i szacunkiem na wsi. Dawniej wierzono, że dobry muzykant musi umieć trochę czarować…
Diabelska muzyka
Diabelska muzyka jak wielobarwny kobierzec snuła się po wsiach i przysiółkach. Bo kto, jak nie ten, co ma konszachty z samym diabłem, potrafiłby bez opamiętania grać po kilka-kilkanaście godzin bez przerwy? Ten, kto słyszał porywające i dynamiczne oberki mezzo forte wygrywane na skrzypkach (z basami, lub bez), nigdy nie znajdzie już lepszego porównania dla transu w muzyce tradycyjnej. Może oprócz rytmów wygrywanych na bodhranach przez irlandzkich szamanów? Ale polski bęben obręczowy po kilkugodzinnych sesjach ze śpiewem i tańcem, kiedy muzykant potrząsa bębenkiem nad głową, czy uderza nim w kolano lub ramię – również nie ma sobie równych! Dawny strojnie ubrany muzykant był takim wioskowym szamanem – wprowadzał w trans siebie i odbiorcę, zaglądał w inne światy, czarował dźwiękiem otwierającym niebiosa: Tyn nos muzykant gra i przytupuje, aż się Matka Boska w niebie przypatruje.
Andrzej Bieńkowski –, jeden z wielu współczesnych badaczy terenowych muzyki polskiej wsi –w swojej książce pt.: Ostatni wiejscy muzykanci – ludzie, obyczaje, muzyka wspomina o znakomitym skrzypku Józefie Kędzierskim. Ponoć Kędzierski grał – niczym sam Jimi Hendrix – dziką, ekstatyczną muzykę: „Kładł się na plecach, klękał, grał na skrzypcach ustawionych pionowo”.
Wiejscy muzykanci grali tak, że chciało się ich słuchać. Może właśnie dlatego, że nie słyszano instrumentu, tylko opowieść człowieka o tym, co nosi w sercu, jakie są jego radości i smutki. Grali tak, że słuchacza dreszcz po plecach przechodził! Inna to była muzyka, tkliwa a jednocześnie dynamiczna. Nosiło człowieka, nie dało się siedzieć czy stać – nogi same chodziły.
Ta muzyka naprawdę czarowała: zapominało się o codziennych trudnościach i obowiązkach, muzykanci otwierali inne światy, pełne melodii, barw i gestów. Ruch wirowy i obrotowy tancerzy, np. w oberkach, wzmagał poczucie mistyki. Nikomu nie przeszkadzało i nie uważano tego za błąd, że nie zawsze zagraną melodię muzyk potrafił ponownie odegrać (!). Wykonawcy diabelskiej muzyki byli zazwyczaj samoukami, nie znającymi zapisów nutowych, a wygrywali takie melodie, że zaklinały nie tylko ludzi, ale i zwierzęta po wsiach.
Problem z ludowością
Nie czas i miejsce na osądzanie pracy badaczy kultury ludowej. Historia ludzkości bowiem zna wiele przeinaczeń oraz subiektywnych interpretacji ze strony środowiska naukowego. Polscy folkloryści również wielokrotnie nie potrafili oprzeć się pokusie, aby w relikcie wywołanym z przeszłości nie zobaczyć dowodu długowieczności folkloru: wystarczy cofnąć się do samego Malinowskiego! Dla wielu badaczy i lokalnych aktywistów folklor jest uniwersalny i ponadczasowy; nie dopuszczają możliwości, że na kulturę ludową – bajecznie kolorową, na jej kody i symbole nakładają się nowe paterny i konteksty. Dziedzictwo polskiej wsi w dobie Google Earth i genetycznie modyfikowanej żywności utraciło już swój pierwotny punkt odniesienia. Bez niego bowiem znaczenie kultury ludowej staje się nieczytelne.
Czy wciąż istnieje kultura ludowa skoro jej wykonawcy i nosiciele są konsumentami kultury masowej a nie mieszkańcami świata znanego z dawnych przekazów?
Mitologizacja kultury ludowej doprowadziła do traktowania jej w ramach atrakcji turystycznej. Musi być odpowiednia scenografia i oprawa, bo inaczej publiczność jej nie kupi. Wiekowy rzeźbiarz, który mieszka na drugim piętrze w mieszkaniu u syna, nie będzie popularny jak ten, który ma drewniany płot i piec węglowy w kuchni. Skrzypki powinny być stare, ubiór odpowiedni (czytaj: zgodny ze schematem zarejestrowanym przez badaczy). Kultura ludowa musi być i jest od lat stylizowana, gdyż stała się już znakiem handlowym a nie rzeczywistością; z czym wielu badaczy wciąż nie potrafi się pogodzić. W gabinetach wypełnionych stosami książek i publikacji przemycają swoje koncepcje a skutki ich nadużyć są niewymierne
– Ja go nie mam za człowieka! U mnie taki już się nie pożywi – mówi jeden z wiekowych artystów ludowych. – My, naiwne ludzie, daliśmy mu nasze zdjęcia z młodości. Odbitki tylko przysłał a zdjęć nie oddał. Książki, co w niej o mnie pisze, też nie podarował. Do sąsiada poszedłem obejrzeć…
-– Tak było, że Y.Z. kazał mi wymienić skrzypki na nowsze, bo inaczej na przegląd by nie dopuścił. Moje ponoć piszczały i nie nadawały się do nagłośnienia. A na nich grał mój ojciec przed wojną – twierdził śp. Józef z P. z którym przeprowadzałam wywiad ponad 10 lat temu.
Podobnych opowieści jest wiele na każdej wsi. Muzykanci są jednymi ze strażników mitów i snów ludzkości zaszyfrowanych w kulturze wiejskiej. A może już tylko w samym micie o niej? Rozmowy z ludem (a nie wiedza z książek!) pokazują, iż w pewnym momencie badacze stali się najwybitniejszymi znawcami kultury ludowej i rościli sobie prawa do lepszego rozumienia jej niż lud, który w niej egzystował. Równocześnie nie można zapomnieć o ogromnych zasługach folklorystów i działaczy; dzięki ich ciężkiej pracy i wielkiemu poświęceniu możemy znać i zgłębiać kulturę przodków. Warto jednak mieć na uwadze, iż właśnie z działalności badaczy bierze się wiele w polskiej etnografii „fałszywych ścieżek” – folklor został oszlifowany i uatrakcyjniony o wsiowe wątki; w sam raz na wymiar, na sprzedaż.
Transgresja muzyki wiejskiej, ludowej
Z pokolenia ostatnich wiejskich muzykantów zostało już niewielu. Odchodzą wykonawcy, kontynuatorzy i nosiciele kultury polskiej wsi. We współczesnym świecie, w innym kontekście możemy tylko dalej śnić mit kultury, która wiła się po tutejszych ziemiach, zaglądała pod okienne zazdrostki i szarpała serca ckliwą nutą.
Tendencje do patetyczności, czy generalizowania zjawisk historycznych w polskim narodzie są od zawsze. Wielu wciąż nie może pogodzić się z galopującą w rytm polki rzeczywistością, więc uwznioślają dawne czasy, nieświadomie (?) dążąc do postrzegania ludowości jako doktryny. Świat znany z przekazów już nie powróci i nasza generacja nie jest w stanie go odzyskać – dysponując nawet najnowszej generacji Androidami czy GPS-ami. – Ostatnie pokolenie wiejskich muzykantów przyszło na świat w latach 30’, młodszych już nie ma. Od połowy lat 70’ zaczął stopniowo zmieniać się wiejski repertuar – harmonia wyparła skrzypce, melodie stały się stylizowane, a kultura ludowa zaczęła przemieniać się w folkloryzm. Szanując dorobek przodków, współczesny człowiek wciąż staje przed dyskursem przeszłości: co jeszcze jest wiejskie a co już ludowe? Do jakich granic można posunąć się w opisach wiejskiej muzyki, żeby nie zostać wyśmianym przez badaczy, którzy temat znają najlepiej? Wreszcie –dlaczego współcześni artyści (zwłaszcza muzyczni) wciąż stoją przed widmem zdyskwalifikowania – przynajmniej przez szacowne środowisko naukowe?
W dawnych czasach nie było przecież na wsiach takiej presji; nikt nie dziwił się, kiedy muzycy tę sama melodię odgrywali w trzech lub czterech tonacjach. Konfiguracje w melodii zgodne były z możliwościami technicznymi każdego instrumentu oraz umiejętnościami muzyka. Proszę pamiętać – bardzo rzadko znającego nuty. Współczesne postrzeganie muzyki ludowej musi mieścić się w wytycznych, znaleźć odbicie w przeszłości udokumentowanej przez badaczy.
Przełomem muzycznym była płyta Grzegorza Ciechowskiego: „ojDADAna” z roku 1996. Artysta ludową nutę okrasił rockowym brzmieniem za co został wyklęty przez badaczy kultury tradycyjnej. W kraju zapatrzonym wciąż w przeszłość historyczną koncepcja człowieka transgresyjnego, czyli wielowymiarowego, posiadającego zdolności przekraczania granic materialnych, społecznych i symbolicznych – jest wciąż ostro krytykowaną koncepcją.
Na zachodzie bywało inaczej; od dawna wiele zespołów czerpie z tradycji, powstają nowe terminy muzyczne, co inspiruje do głębokich i wielowymiarowych poszukiwań. Nazwy, które czasami naszym znawcom etnomuzykologii nic nie mówią (Dead Can Dance, Deep Forest, Enigma, Afrocelt Sound System), wyznaczają nową przestrzeń we współczesnej muzyce czerpiącej ze studni przodków. Dopiero Kapela Ze Wsi Warszawa po wielu latach grania w undergroundzie polskiej sceny odważyła się przekroczyć granice kultury wiejskiej z impetem: albumy „Wykorzenienie”, „Wymixowanie” czy „Nord” otworzyły drzwi dla dziedzictwa naszych ojców. Tradycyjna muzyka polska zaczyna coraz częściej nabierać nowych interesujących form i wartości.
Transgresja muzyki ludowej nabiera innego znaczenia w McŚwiecie, artyści nie boją się krytyki naukowej, bo dla nich (wzorem przodków) najważniejsze pozostało to, jak bawi się lud przy ich muzyce: Muzykant ludowy był zazwyczaj amatorem, nie znał pisma nutowego, grał „z głowy”. Uczył się grać drogą naśladownictwa i z pamięci. Zapamiętawszy wątek muzyczny, modelował go i wzbogacał według swojego talentu i możliwości technicznych – pisze dr Jan Łuczkowski, badacz kultury wiejskiej i były dyrektor Muzeum Regionalnego w Opocznie.
Nie odmawiajmy współczesnym artystom prawa do inspiracji i poszukiwań w dorobku przodków. We wszechświecie panuje nieustanny ruch, nie można iść do przodu stale spoglądając za siebie, można wówczas przeoczyć most, widniejący gdzieś na horyzoncie.
Notatki z terenu
Wyjeżdżając na wieś miałam nadzieję spotkać informatorów, których poznałam ponad 10 lat temu przy okazji badań studenckich. Historię weryfikuje jednak rzeczywistość: większość ostatnich muzykantów z regionu gra już tylko dla Św. Piotra.
Podróżuję przez opoczyńskie równiny, jedynie na tej ziemi (jak pisał Andrzej Bieńkowski) grywano „wilczego mazurka”. Rozmawiam z ludźmi na wsiach, opowiadam o Boćku (skrzypku z Opoczna), który w dawnych czasach został napadnięty w lesie przez wilczycę; ta nasikała na niego i zawyła mazurka(!). Skrzypek grywał potem tego „wilczego mazurka” po wsiach i weselach. Najstarsi słuchają z zaciekawieniem legendy, ale nikt nie znał podobnej historii ani mazurka. Dawny folklor, czy współczesny folkloryzm?
Lucjan Jarząb (l. 73) z Różanny, ostatni wiejski harmonista w regionie twierdzi:
– Jak my wymrzemy to i nasza kultura zaniknie.
– Dlaczego? – pytam. – Przecież dalej grywa się na „ludową nutę”.
– Ale to już nie jest ta sama nuta. Tamtej już mój wnuk nie zagra, chociaż do szkoły muzycznej chodzi. A ja, proszę Pani, nie znam zapisów nutowych a grywałem opoczyńskie obery nawet w Anglii!
– Dlaczego młodzi nie grają Waszej muzyki?
– Nigdy nie było dużych pieniędzy z takiego grania – przypomina sobie Jarząb. – Ale dawniej to liczyło się poważanie na wsi. Jak po weselu przynosiło się prowiantu w futerale po instrumencie, to wszyscy szczęśliwi byli i inaczej na ciebie patrzyli. Teraz to pieniądz najważniejszy, a na wsi, proszę ja ciebie, pieniędzy nie ma.
Lucjan Jarząb to przykład typowego wiejskiego muzykanta-samouka. Nauczył się grać na harmonii po tonach ojcowskich skrzypiec.
– Różne badacze do nas zajeżdżali, wywiady robili, kamerowali… Dziś już żadnego z tamtych do domu bym nie wpuścił! – zastrzega stary harmonista.
– ?
– Jak zacząłem grać w kapelach ludowych to doktory zaczęły nas pouczać, że ta melodia to źle zagrana, wymyślali, że błędy robimy! To potem nie graliśmy tak, jak nasze dziadki, tylko tak,, jak na konkurs z nagrodami trzeba było zagrać. Te badacze to krętacze! – Jarząb śmieje się ze swojego rymu.
– A jak Panu podoba się współczesna muzyka, ta z radia i telewizji? – pytam.
– Wcale mi się nie podoba – starszy mężczyzna podnosi głos. – Przecież to w ogóle melodii nie ma! Dawniej to muzyka musiała być miła dla ucha…
Siedzimy przed murowaną chałupą w cieniu prawie dojrzałej wiśni. Pana Lucjana nie trzeba było długo namawiać do zagrania na instrumencie. Idzie do domu po harmonię. Obok płotu przechodzi mężczyzna z krową na łańcuchu. Wysoko na słupie słychać klekot bociana. Jarząb wraca ze starym, pięknie wykonanym instrumentem i w zmienionej koszuli. Dawny nawyk – muzykant musi się prezentować.
– Uszanowanie! – krzyczy w kierunku chłopa z krową. – Krów już na wsiach mało. Koni nie ma. Te maszyny pól nie szanują…
Dwa, trzy akordy i muzyka zaczyna wymykać sie z podwórza. Inna to muzyka…
Stanisław Ksyta (l. 74) z Woli Załężnej, jeden z ostatnich regionalnych skrzypków pokazuje mi portfel wypchany wizytówkami znanych profesorów, naukowców i redaktorów radiowych.
– Dzięki muzyce to ja bywałem w świecie: Węgry, Syberia, Turcja, Anglia… Wszędzie z Opocznianką (Regionalny Zespół Pieśni i Tańca rozwiązany pod koniec lat 80. – przyp. autorki).
– Kiedy ostatnio grał pan dłużej na skrzypkach?
– Dwa lata temu, prowadziłem wesele. Ale ciężko się grało, bo wiek już nie ten, a my bez wzmacniaczy – tyle ile z siebie się wyciśnie! – podkreśla Ksyta.
Stanisław jako kilkulatek podsłuchiwał szwagrów jak grali na skrzypcach – nieczysto, z fałszami, ale skrzypce potrafili nastroić a to już coś. W wieku 8 lat zmajstrował sobie pierwszy instrument z deseczki, a za struny służyły jakieś kabelki.
– Melodie grało się z głowy. Miałem swoje popisowe oberki. Przyjechała kiedyś parę razy profesor Ewa Dahlig-Turek z poznańskiego – chwali się artysta. – Dużo jej zawdzięczam, bo pomogła wiele. O innych badaczach, co to u mnie bywali nie chcę się wypowiadać..
– Jeździł Pan do miasta grać na potańcówkach? – pytam, bo wiele słyszałam o podobnych imprezach w innych regionach.
– Dawniej to potańcówki tylko na wsiach były. Z ładnymi dziewczynami i bufetem – śmieje się Ksyta. – Ale parę lat temu z Lolkiem (Lucjan Jarząb – przyp. autorki) na zaproszenie Andrzeja Bieńkowskiego graliśmy w Warszawie dla studentów na uczelni. Ale jak oni tańczyli, aż się za głowę łapałem! Stolica, a oni tylko polki i oberki chcieli tańczyć!
– Aż tak źle tańczyli?
– Przeciwnie, dobrze, nawet bardzo dobrze!
Wchodzimy do domu, bo komary zaczynają nas coraz bardziej osaczać. Ksyta wnosi do pokoju skrzypki. Ten sam rytuał: dwa, trzy akordy, dygnięcie nogą i diabelska nuta spod strun ucieka. Muzykant przymyka oczy i wchodzi w inny świat, barwny jak kobierzec; a w słuchaczu coś się budzi, kiedy słyszy tę melodię, zupełnie jakby smyczek szarpał struny duszy…
***
Komary kąsały pachnące ramiona modelek spod „ Metro Club” w średniej wielkości wsi, prawie w centrum Polski. Kiedy zgasły już światła iPhon’ów i niedopałki pstrykane pastelowymi paznokciami, zaczęła dobiegać ze wszystkich stron dudniąca muzyka. Nie rozdawano tu walczyków czekoladowych, tylko pieczątki na nadgarstki.
– Nie, to nie jest zabawa disco-polo! – śmieje się modelka z krótką grzywką. – Tamta kultura minęła. Teraz to już historia!
***
W galopującej rzeczywistości jest mało czasu, żeby przystanąć i złapać oddech. Jak w tańcu: figury chwiejne, rytm, do którego trzeba się dopasować – nie można stać w miejscu, bo muzyka wciąż gra.
Izabela Kubiak
_____________________________________
* Polka Galopka – powszechny w wielu krajach taniec ludowy, w metrum 2/4, w szybkim tempie.
** Podziękowania dla Muzeum Regionalnego w Opocznie od którego autorka tekstu dostała publikację i płytę: „Zagraj mi, muzykancie”. Trzydzieści jeden nagrań zapomnianej muzyki w wykonaniu wiekowych artystów, wydane przy pomocy Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego. Żal jedynie, iż jest to edycja limitowana i piękna publikacja z bardzo dobrym remasteringiem nie są przeznaczone na sprzedaż.
*** Serdeczne podziękowania dla Lucjana Jarząbia i Stanisława Ksyty za możliwość nagrania wywiadów, usłyszenia i zarejestrowania diabelskiej muzyki na żywo.