Mentalność pozorów, jej anatomia i system immunologiczny
Pozory mylą – i o to chodzi. Dzięki temu bywają zabawne. Niestety, czasem używamy ich, by mylić samych siebie. A to już nie jest zabawne. Nic się nie stanie, gdy ulegniemy pozorom stworzonym w reklamie. Gorzej, gdy dotyczą one publicznej inwestycji za dziesiątki milionów euro.
Pozór oczywisty i pozór niepozorny
Założę się, że na hasło „pozory” każdy pomyśli o czymś istotnym ze swojego życia: o lojalności wobec szefa, małżeństwie czy sensie pisania pracy magisterskiej. Jeśli tak, jesteśmy już na dobrym tropie – chodzi rzeczywiście o rzeczy ważne – ale pozory w życiu osobistym, to temat na osobny artykuł. Nas będą interesowały pozory w życiu zawodowym i publicznym.
Jeśli teraz z kolei każdy pomyślał o polityce, narodowych zaletach Polaków czy reklamie – podchwycę temat reklamy, bo choć nie o niej będzie ten tekst, to rzeczywiście dotyka ona istotnej cechy pozorów, o których chcę napisać: udawania, że ich w ogóle nie ma. Reklama jest takim właśnie pozorem „do kwadratu”. Nie tylko pokazuje coś, czego nie ma – np. wmawiając nam, że oto nareszcie wymyślono szczoteczkę do zębów, która odmieni nasze życie – ale również, że jej samej właściwie też nie ma; że wcale nie została stworzona w celu delikatnego wyprania naszego mózgu (by dopiero po tym praniu wstępnym wyprać nasze portfele).
Statystyczny szef liczy się z tym, że jego sympatyczny podwładny obrabia mu tył, a statystyczny małżonek liczy się ze zdradą. Z góry wiemy, że polityk jest nieszczery, a tradycyjna polska gościnność to bajka dla dzieci. Ale czy kiedy w telewizji zaczynają się reklamy szukamy w panice pilota, by chronić niezależność naszego systemu wartości? Raczej nie. Wiemy, że reklamy są złe, gdy są po prostu nieciekawe. Założę się, iż dziewięciu na dziesięciu Polaków uważa, że np. uliczne billboardy wpływają na nich w stopniu znikomym i nie widzi grozy w tym, że aby ten pozornie znikomy efekt osiągnąć, firmy wydają ponad 800 milionów złotych rocznie i zwiększają te wydatki w tempie 10% na rok (Katastrofa estetyczna. Reklama w przestrzeni publicznej[1]).
Co więc jest pozorem: opłacalność tych reklam czy ich znikomy wpływ na nasze życie? W sprzedaży i kupnie reklam biorą udział firmy, które mają dobrych księgowych oraz surowe rady nadzorcze reprezentujące wyłącznie ludzi nastawionych na zysk. A ten wielokrotnie przewyższa te 800 mln włożone w perswazję konsumentów – i dokładnie tyle samo jest ona warta, choć pozornie wydaje się, że tak łatwo ją zignorować. Założę się, że to rozumowanie nikim nie wstrząsnęło, choć powinno. Bo tak właśnie działają pozory, o które mi chodzi: nie da się ich zdemaskować w prosty i oczywisty dla wszystkich sposób.
Zostawmy jednak temat reklam. Trochę umiemy już z nimi grać w ciuciubabkę – przez co między innymi są tak drogie – więc przejdźmy do odkrywaniem pozorów niepozornych, codziennych, powszednich, które świadczą wprost o naszej mentalności, czyli narządzie bardzo ważnym dla tworzenia kultury.
Obrona przez bagatelizację
Pozory niepozorne mają wbudowane dwa główne systemy immunologiczne czyli obronne. Pierwszy system stara się przekonać odbiorcę, że dany pozór jest zwykłą fuszerką, niedopatrzeniem czy zaniedbaniem: wiadomo – „fachowcy”. Weźmy na przykład nowy słupek w pewnym ogrodzeniu, który miał być wymurowany na wzór starego. Na zdjęciu widać, że zaprawa została położona niechlujnie i nie wykończono spoin jak na wzorze, co nie powinno mieć miejsca w przypadku nietynkowanego słupka ogrodzeniowego spełniającego rolę reprezentacyjną (fot. 1).
Wiem, że wykonawcy za tę pozornie wykonana pracę wzięli realne pieniądze. Przypadek wydaje się tak banalny że aż wulgarny, ale nawet on z punktu widzenia „pozorologii” zawiera w sobie całą skomplikowaną maszynerię klasycznego pozoru. Zauważmy bowiem, że zanim wykonanie słupka zostało opłacone, murarz musiał udać, że zrobił, co należało najpierw przed samym sobą, potem przed kolegami z ekipy, szefem i usługobiorcą. I vice versa: to samo udali jego koledzy, potem szef i usługobiorca. Wszyscy zostawili komentarze dla siebie. Bo mentalność pozorów jest faktem.
Mechanik w warsztacie przykręcił koła tak, że nie można ich ręcznie odkręcić? Nie takie rzeczy się zdarzają. Ktoś popełnił błąd, strzelił głupotę, zdarza się – przecież nie będziemy mu za to robić wiwisekcji mózgu, ani w ramach pokuty wysyłać na pielgrzymkę. Makieta nieistniejącego kościoła (fot. 2) na placu jego imienia stoi tak, że z dwóch stron nie można jej obejrzeć? To prawda, ale czy wszyscy aż tak bardzo chcą oglądać absydę? Stara topola, najważniejsze drzewo w mieście stojące na głównym miejskim placu usycha, bo mu kiedyś robotnicy podcięli korzenie kładąc jakąś instalację – trudno, nie pora teraz szukać winnych. Główny miejski pomnik zaraz po renowacji nadaje się do renowacji – tu zawinili właściwie wszyscy, którzy mogli, a więc widocznie tak już miało być, taka karma (fot. 3).
Obrona przez bagatelizację. Nawet redakcja KulturyEnter dała się na nią nabrać. Kiedy ogłosiłem, że chcę napisać tekst o „mentalności pozorów” i wspomnieć w nim o kilku bolesnych przykładach z życia wziętych, nikt nie uznał tego tematu za fascynujący od strony kulturoznawczej czy kulturotwórczej. Usłyszałem za to: „hmm, a więc tekst interwencyjny…”. Obrona przez bagatelizację jest trudna do przejścia, bo jedyna na nią rada to pokazać skalę zjawiska: określić ilość przypadków wstydliwych, porównać je do dobrych przykładów z innych miast, obliczyć straty. Niestety, nasza edukacja zwykle nie pozwala ani na przygotowanie takiej analizy, ani na jej zrozumienie.
Weźmy teraz przykład z zupełnie innej strony naszej kultury, który po pierwsze pokaże, iż pozór dobrej murarki jest oparty na tym samym schemacie, co pozór dobrej pracy urzędniczej; po drugie zilustruje, jak dużego namysłu wymaga czasem pokonanie odruchu bagatelizacji, a po trzecie będzie stanowił przejście do opisu kolejnego systemu obronnego pozorów.
Oto w związku z opracowywaniem Programu Współpracy Pewnego Urzędu z organizacjami pozarządowymi na przyszły rok, urząd ów zamieścił na swojej stronie 8 października roku bieżącego prośbę do tych organizacji o zapoznanie się z projektem Programu i przekazanie ewentualnych uwagi do dnia 10 października tegoż roku. Innymi słowy ogłosił jedynie poprzez wywieszeniu na stronie konsultacje dla kilkuset NGO-sów trwające dwa dni.
Pierwszy list w tej sprawie od jednej z zainteresowanych organizacji został zignorowany. Na drugi, wysłany dodatkowo do kilku dziennikarzy, urzędnik odpowiedział bezzwłocznie, w krótkich urzędniczych słowach wyjaśniając, iż:
- w tej sprawie „ustawa nie nakłada na samorząd obowiązku prowadzenia konsultacji społecznej jednak wychodząc na przeciw potrzebom społeczności lokalnej tworzony projekt Programu został zamieszczony na naszej stronie”
- „nic nie stoi na przeszkodzie aby swoje uwagi dotyczące Programu, wnieść wcześniej tj. w czasie jego obowiązywania, co znacznie ułatwiłoby prace przy jego tworzeniu na lata następne.”
- „Wychodząc na przeciw Pana zainteresowaniu opracowywanym materiałem na Pana sugestie oczekujemy do poniedziałku (13 października 2008) do godz. 12.00.”
Co w wolnym tłumaczeniu na język nieurzędniczy znaczy: „Nie musimy robić żadnych konsultacji, więc możecie nam skoczyć. Dlatego doceńcie naszą łaskę, że w ogóle zechciało się nam wywiesić ten program na stronie. Poza tym mogliście zgłaszać uwagi przez cały rok – i co? Jak był czas, to się nikomu nie chciało nam pomóc a teraz koniec. Jednak zważywszy, że już doszło do upublicznienia tej sprawy, to OK, wy dwaj macie wyjątkowo dodatkowy weekend na zastanowienie.”
Niezorientowanym należy się wyjaśnienie, że przygotowując program współpracy z kimkolwiek – a już szczególnie urzędu finansowanego z naszych pieniędzy ze społecznym sektorem NGO i pożytku publicznego – należy się z zainteresowanymi konsultować w dogodny dla nich sposób, nawet jeżeli takiego obowiązku nie nakłada żadna ustawa. Bo taki obowiązek nakłada zdrowy rozsądek i szacunek dla partnerów, czyli tych, z którymi się chce współpracować. Mamy więc tu do czynienia z typowym przypadkiem zastosowania „paragrafu 22” znanego z książki Josepha Hellera pod tym samym tytułem.
Ów legendarny paragraf jest właściwie ikoną pozoru, ponieważ zezwala na coś tylko wtedy, gdy jest to niewykonalne. Na przykład główny bohater książki John Yossarian mógł odwiedzać swojego przełożonego tylko wtedy, gdy ów był nieobecny. Myślę, że jak Polska długa i szeroka nie należą do rzadkości spotkania konsultacyjne z mieszkańcami organizowane w godzinach ich pracy, co Joseph Heller mógłby opisać po swojemu: „Możemy się spotkać, ale jest pewien kruczek, paragraf 22. Mówi on, że możemy się spotkać tylko wtedy, kiedy nie macie czasu na spotkanie.” W przypadku naszego Pewnego Urzędu, jeżeli prosi się zainteresowanych o uwagi w taki sposób, że nie mogą ich przekazać, to założone „wychodzenie na przeciw potrzebom społeczności lokalnej” staje się fikcją, a jej skutki są przeciwne do założonych ponieważ takie postępowanie urzędu rodzi w ludziach poczucie zlekceważenia i buduje atmosferę absurdu tak dobrze znaną z Paragrafu 22. Niedobrze, kiedy urzędnicy przenoszą tę literacką konwencję w realne życie.
Tyle tytułem wyjaśnienia przykładu. Nie zgodzę się, jeśli ktoś stwierdzi, że przypadek urzędnika jest inny od przypadku murarza. Nie ma powodu, aby uważać pracę jednego lub drugiego za mniej lub bardziej szlachetną, ponieważ obie są równie szlachetne. Każda praca ma swoje reguły „dobrej roboty” i dlatego każda praca jest sztuką. Nie widzę różnicy między przekładaniem papierów z jednego biurka na drugie a przekładaniem zaprawy z taczki na cegły. Wręcz przeciwnie, pomiędzy dokumentami i zaprawą zachodzi istotne podobieństwo. I w jednym i w drugim przypadku mamy do czynienia z jakimś budulcem – z prawdziwymi cegłami lub cegiełkami społeczeństwa obywatelskiego – dla którego zaprawa i urzędowe pisma pełnią taką samą rolę lepiszcza pozwalającego na stworzenie czegoś nowego.
Za bagatelizacją obu przypadków przemawia jedynie tzw. „niska społeczna szkodliwość czynu”, która w przypadku konsultacji zorganizowanych przez Pewien Urząd zadecydowała o nieujawnieniu tej sprawy w mediach. Jeden z dziennikarzy zaczął pisać o niej tekst, ale – jak się można domyślać – nie przeszedł on przez sito selekcyjne redaktora prowadzącego numer. Zauważmy jednak, że rozbrojenie systemu obrony drugiego pozoru było o wiele bardziej skomplikowane. Tu już nie można było pokazać zdjęcia ukazującego widok budowlanej fuszerki znany nam w różnych wariantach z własnego doświadczenia. Penetracja tego pozoru wymagała opowiedzenia całej fabuły z elementami dialogu i tłumaczeniem urzędniczego żargonu na język polski oraz wprowadzenia odniesienia do literatury światowej. Konieczność zastosowania tak zaawansowanych środków przenosi nas do problemu bardziej zaawansowanej technologii defensywnej pozoranctwa.
Obrona na „cnotę”
Gdzieś na krzywej pozorów znajduje się „punkt przegięcia” – jakby to określił matematyk – w którym pozory zauważalne lecz łatwe do zbagatelizowania przechodzą w pozory, które równie trudno zbagatelizować co i zdemaskować. Są to symulacje o dużej skali oparte na ostrych argumentach, dobrej woli i wyczerpującej dokumentacji. Tworzą wewnętrznie spójną i silną strukturę, której można długo i wytrwale bronić. Jest ona co prawda zawsze pozbawiona fundamentalnego elementu, który nadawałby jej sens, ale jego brak jest dość dobrze zamaskowany. Można go po prostu zagadać, doprowadzając do sytuacji, że dziewięć argumentów „za” niejako „przegłosowuje” ów jeden „przeciw”. Taki pozór udaje solidną, dobrą robotę, którą nazywam „cnotą”, gdyż dobra praca podobnie jak cnota jest nagrodą samą dla siebie. Od prawdziwej cnoty różni się ona tym, że „krytyk” się – i owszem – boi.
Na początek przyjrzyjmy się lubelskiemu pomnikowi Józefa Piłsudskiego zajmującego eksponowaną lokalizację na głównym placu miasta, którą zajął po Żołnierzu Radzieckim (fot. 4). Na ustawienie pomnika Marszałka w tym miejscu nie godził się Wojewódzki Konserwator Zabytków, negatywną opinię wydał również ekspert Generalnego Konserwatora Zabytków. Jednak zwolennicy budowy pomnika znaleźli na to sposób: „Betonową podstawę pod cokół położyliśmy na folii. W ten sposób nie będzie związana z gruntem. Kiedy będzie gotowy nowy plan zagospodarowania placu, pomnik przeniesiemy we wskazane miejsce”[2]. W innym miejscu ten sam rozmówca, wiceprezydent miasta i przewodniczący Społecznego Komitetu Budowy Pomnika, powiedział „Gazecie Wyborczej”: „Tu chodzi albo o czyjeś ambicje, albo po prostu konserwator występuje przeciwko ideom reprezentowanym przez Józefa Piłsudskiego”[3].
Pojawienie się w przestrzeni publicznej pomnika jako społecznego znaku pamięci związane jest ze spełnieniem kilku warunków. Przede wszystkim, nie może on mieć znamion „wyzwania” rzuconego przeciwko komukolwiek, gdyż taki obiekt przestaje być publicznym znakiem pamięci, a staje się publiczną uzurpacją i znakiem podziału. Zaskakujące, że spełnienie tego warunku byłoby jak najbardziej zgodne z intencjami inicjatorów fundacji pomnika, a jednak zupełnie ich nie obeszło. Stało się tak, ponieważ postać Marszałka funkcjonuje w pewnym zamkniętym i silnie emocjonalnym kontekście dyskursu historyczno-patriotycznego, w którym nie tylko z góry wiadomo, co jest „cnotą” a co „występkiem”, ale wręcz którego psychologicznym celem jest dzielenie ludzi na „białych” i „czarnych”. W tej sytuacji bardzo trudno pokazać, że argumenty przeciwko danej lokalizacji mogą pochodzić z zupełnie innego dyskursu i że mogą być inne od narodowych: „Nie wiem, o co chodzi jego przeciwnikom. Pomnik Marszałka stanie, bo tego oczekują mieszkańcy miasta. Nas nie da się już powstrzymać”[4]. Dzięki tej niezwykle silnej obronie „na cnotę”, lubelski pomnik Józefa Piłsudskiego stojący na ceracie stał się faktycznie pomnikiem zakamuflowanego pozoru – pozoru i czczenia pamięci Marszałka, i działania społecznego w społeczeństwie obywatelskim – a więc zaprzeczeniem idei pomnika, a więc pomnikiem pozoru pomnika.
Innym rodzajem „cnoty” na której bazuje samoobrona bardziej skomplikowanych symulacji i fasad, jest zgodność z procedurami bądź przepisami. Jeżeli spór o patriotyzm można uznać za obronę z użyciem broni jądrowej, to spór o rolę procedur względem dobra obywateli należałoby porównać do wyniszczającej wojny pozycyjnej. Mieliśmy jej próbkę w przypadku dwudniowych konsultacji Programu Współpracy Pewnego Urzędu z organizacjami pozarządowymi. W praktyce przybiera ona formę „wymiany pism”, w którą należy wciągnąć jak najwięcej stron, aby sporną sprawę upublicznić. Zwykle wystarcza pisanie do wiadomości przełożonych i innych związanych komórek urzędowych, ale czasem też warto poinformować media. Od strony teoretycznej, ominięcie tej obrony wymaga niezwykłej cierpliwości, znajomości faktów, retoryki i przepisów a także umiejętności logicznego myślenia i precyzyjnego definiowania problemów dotyczących specyfiki danego zagadnienia.
Powszechnie znanym przypadkiem pozoranctwa bronionego tego typu „cnotą przepisów” są tzw. „ścieżki rowerowe” (właściwie: drogi dla rowerów). Wszystkie one powstały zgodnie z obowiązującymi przepisami (bo jakże by inaczej), ale prawie wszystkie nie są dostosowane do wymogów komunikacji rowerowej. Nie znaczy to, że jeżdżenie rowerem jest wbrew przepisom. Przepisy te są po prostu zbyt ogólne i nieprecyzyjne, a władza wykonawcza widzi swoją rolę w jedynie w ich realizacji a nie doprecyzowywaniu – na zasadzie „co nie jest zabronione, jest dozwolone” – we współpracy z beneficjentami swoich decyzji. Zgodność z przepisami staje się głównym a czasem jedynym wyznacznikiem „dobrej roboty” urzędnika. Częściowo jest to wina jakości naszego prawa, niemniej jednak w ten sposób urzędnicy budują wokół siebie bezpieczny administracyjny „habitat”, który zbyt często prowadzi do nonsensów, ale jest wewnętrznie spójny i pozwala odbić każdy zarzut na zasadzie rykoszetu jak nowoczesny pancerz czołgowy.
Aby go zmiękczyć, we wszystkich większych polskich miastach muszą się tworzyć rowerowe środowiska lub stowarzyszenia, które próbują przekonać decydentów, że droga dla rowerów jest taką samą drogą jak droga dla aut, tylko że dostosowaną do potrzeb ruchu rowerów. Droga rowerowa przede wszystkim musi mieć nawierzchnię ciągłą oraz być odpowiednio odseparowana od dróg dla pieszych i aut. Jej roli nie spełnia więc chodnik z pasem wybrukowanym kostką o nieco innym kolorze, podobnie roli chodnika nie spełniałaby samochodowa jezdnia z pasem wyścielonym innym kolorem asfaltu.
Działanie obrony „na cnotę” objawia się często w ten sposób, że kiedy próbujemy obnażyć chronione przez nią pozory, słyszymy słowa Muńka Staszczyka: „Jest super, jest super, więc o co chodzi?”. Starsi mogą też pamiętać dawniejszą wersję: „Co ci się nie podoba: Wojsko Polskie czy Liga Kobiet”? Takie pytania słyszeliśmy od roku 1945 do 1989, skąd wiemy – w najlepszym razie przekazali nam tę wiedzę rodzice i dziadkowie – że jeżeli „jest super” i generalnie wszystkim się podoba i Wojsko Polskie, i Liga Kobiet, to znaczy że faktycznie jest super, i to my mamy problem, jeżeli uważamy inaczej. Stajemy się wrogiem ludu, upierdliwym petentem, pieniaczem – ogólnie: osobą mającą jakiś problem przede wszystkim sama ze sobą. Dlatego dziś po pierwsze niewiele osób umie nie przejmować się zarzutem „czepialstwa”, a po drugie jeszcze mniej umie powiedzieć, o co im właściwie chodzi, kiedy mają uzasadniona intuicje, aby się do czegoś przyczepić.
Studium przypadku
Choć starałem się pisać rzeczowo i barwnie, myślę, że dotarłszy do tego miejsca niniejszego tekstu, każdy czytelnik jest już nieco znużony tematem. To bardzo dobrze. Ten stan zbliża go do autentycznych warunków bojowych, które panują na froncie walki z pozorami, ponieważ systemy obronne symulacji i fasad również są tekstami, ale bynajmniej nie pisanymi rzeczowo ani barwnie.
Największym i najtrudniejszym pozorem, z jakim miałem dotychczas do czynienia jest tzw. „idea Centrum Spotkania Kultur” będąca siłą napędową inicjatywy dokończenia sławnego lubelskiego Teatru w Budowie (fot. 5). Warto szerzej omówić ten projekt, ponieważ dotyczy bezpośrednio kultury, a jego realizacja będzie kosztować kilkadziesiąt milionów euro, nie licząc kosztów działalności, które z czasem mogą te sumę zwielokrotnić.
Nie da się w pełni pokazać, czym jest obrona pozorów i na czym polega, jeżeli nie wypróbujemy jej siły w autentycznej próbie jej przełamania. Dlatego w drugim odcinku tego artykułu spróbuje pokazać, na czym polega problem z ideą Centrum Spotkania Kultur a także jak ten problem rozwiązać. Na koniec zastanowimy się, jakie są przyczyny rozwoju mentalność pozorów, gdyż jest to temat równie ciekawy jak same pozory.
[1] http://kopia-ke.venaart.pl/04mm1.html
[2] „Gazeta Wyborcza Lublin” nr 258, 5 listopada 2001.
[3] „Gazeta Wyborcza Lublin” nr 259, 06 listopada 2003.
[4] „Gazeta Wyborcza Lublin” nr 258, 5 listopada 2001.
Kultura Enter
2009/01 nr 66
Mentalność pozorów, która przybrała formę 'fuszerki murarskiej' (obrona przez 'bagatelizację'). Po prawej słupek wzorcowy (wypukłe, równe spoiny) zakończony już według nowej maniery. Po lewej słupek wykonany od nowa w całości przez murarza-fuszera-pozoranta. Fot. M. Skrzypek
Pozornie wyeksponowana makieta nieistniejącego kościoła św. Michała (lubelskiej fary). Tak widzi ją osoba stojąca bezpośrednio na Placu po Farze. Fot. M. Skrzypek
Makieta fary z daleka. Przy okazji widać inny pozór - mury na pierwszym planie 'rekonstruujące' zarys kościoła mają szerokość fundamentów (a nie ścian) i zakrywają autentyczne stare kamienie budowli, czyli tę tak cenną 'substancję zabytkową', o która chodzi wszystkim konserwatorom. Fot. M. Skrzypek
Pomnik Unii Lubelskiej zaraz po remoncie przeznaczony do remontu. Kolejna zwykła, zdawałoby się, fuszerka będąca owocem szerszego zjawiska - czyli mentalności pozorów. Fot. M. Skrzypek
Lublin. Pomnik pozoru pomnika: marszałek Józef Piłsudski 'nie związany z gruntem' poprzez podłożenie ceraty pod cokół. Solidna Drzymałowska szkoła przechytrzania zaborcy. Szkoda, że już w wolnym i demokratycznym kraju. Fot. M. Skrzypek
Alegoria mentalności pozorów. Trzy jej przykłady w 'oku' przestrzeni publicznej Lublina czyli na Placu Litewskim: pomnik Piłsudskiego na ceracie, drzewo z podciętymi korzeniami i sfuszerowana renowacja pomnika Unii Lubelskiej. Fot. M. Skrzypek