MŁODY REPORTAŻ. Lubelskie „na odwyrtkę dni”, czyli z życia sztukmistrza
Raz do roku trzeba, żebyś święto miał
Raz do roku cały Paryż wpada w szał
Każdy kiep to król, a każdy król to clown
Bo to sławny na odwyrtkę dzień![i]
Każdy kto oglądał Disnejowską wersję historii słynnego dzwonnika z Notre Dame pamięta słowa króla żebraków Clopina ogłaszającego rozpoczęcie Dnia Błaznów. A gdyby tak słowo „Paryż” zamienić na „Lublin”, a „dzień” zamienić na liczbę mnogą? Tak, ten opis pasuje do szaleństwa, które przez ostatnie lipcowe dni ogarnęło ulice Lublina – w związku z kolejną edycją Carnavalu Sztukmistrzów. Po raz dziesiąty mogliśmy podziwiać wirtuozów sztuki cyrkowej w akcji. Niektórych zapamiętamy na długo.
Zig Zag Circo ‒ profesjonalni rozśmieszacze
Znacie to niezręczne uczucie, gdy wchodzicie gdzieś spóźnieni i wszyscy, którzy musieli na was czekać, patrzą z niechęcią i zapada niezręczna cisza? Tak właśnie na swój występ wpada dwójka roztrzepanych clownów. Nieumalowani, nieuczesani, usiłują zatrzeć niekorzystne pierwsze wrażenie, przebierając się do występu na oczach zniecierpliwionej publiczności. Jeśli kiedykolwiek zastanawialiście się, czy można nakładać koszulę, jednocześnie żonglując – odpowiedź brzmi: jak najbardziej. Poleca się tylko w proces zaangażować publiczność. Zig Zag Circo wiedzą, jak z przygotowań do spektaklu stworzyć spektakl. Udowadniają, że nie ma nic trwalszego niż prowizorka a prawdziwi profesjonaliści potrafią przygotować się do występu w rekordowym czasie. On w rytm muzyki podkręca wąsa i zapina kamizelkę, ona spina włosy w kucyk na czubku głowy… I są gotowi. W rękach tej dzikiej dwójki z Argentyny diabolo zamienia się w śmiechonośną broń, piłki i maczugi fruwają pod niebo, a szklana kula ożywa i wyrywa się do publiczności. Młodsi patrzą na ich spektakl z rozdziawionymi buziami, a w starszych na pół godziny budzi się roześmiane dziecko, którym kiedyś byli.
‒ Występowaliśmy w krajach Ameryki Południowej i Europy. Publiczność jest naprawdę różna ‒ mówi Pablo Brun, męska połowa składu Zig Zag Circo, profesjonalny nauczyciel żonglerki z Buenos Aires, trenujący od dwudziestu lat.
‒ Niektóre żarty w jednych krajach śmieszą do łez, w innych przechodzą bez echa ‒ dodaje Mariana Dince, jego sceniczna partnerka i była uczennica. ‒ Na przykład w Brazylii wystarczy raz przejść przez scenę i publiczność płacze ze śmiechu, ale w Danii ludzie reagują zupełnie inaczej. Podczas naszego show w Uldum widzowie siedzieli cicho, co nieco nas zmartwiło, jednak po spektaklu podchodzili i gratulowali nam świetnego występu. Byliśmy zszokowani, bo przecież nawet się nie uśmiechali! Może oni cieszą się „do środka” – śmieje się Mariana.
‒ W Lublinie jest naprawdę świetnie. Ludzie żywo odpowiadają na nasze propozycje, ale pozostają przy tym uprzejmi i kulturalni, podoba nam się to. Każdy kraj nas czegoś uczy. Co kochamy w takim trybie życia? Nie wiemy, co to znaczy rutyna, bo każdy dzień nas czymś zaskakuje, każdy jest zupełnie inny.
Goma „The Atari Show”, czyli jak zrobić coś z niczego
Wniósł podest. Wszedł na podest. Podrapał się po brzuchu. Obejrzał się za przechodzącą nieopodal dziewczyną w krótkiej spódniczce. Poprosił mężczyznę, siedzącego w ogródku pobliskiej kawiarni, o łyk piwa. Podkradł nastolatkowi rower. Zaczął kierować ruchem przechodniów. Głośno mlasnął i potoczył po publiczności wzrokiem najedzonego kanapowego kota. Ludzie spoglądali po sobie pytająco: To już? O co chodzi? Jeszcze stroją instrumenty, czy już grają? I tak pytali, dusząc się ze śmiechu, aż do końca występu.
Goma nie odpuścił nikomu, ale najwięcej wymagał od siebie. Terapią szokową uczył dystansu do siebie, luzu i patrzenia na codzienną rzeczywistość z przymrużeniem oka. Tłum otaczających go ludzi co chwilę falował z niepokoju ‒ nikt nie chciał być wybrany, każdy wolał, żeby komik wskazał na sąsiada. Plan Gomy był prosty: na scenę wprowadzić przesadnie poważnych dorosłych, by sprowadzić ich ze sceny uśmiechniętych, “tylko trochę starszych niż młodsze dzieci”. Spektakl tworzyli na żywo Goma i jego „przymusowi” ochotnicy.
– Jestem w Polsce na takim festiwalu po raz pierwszy. I widzę, że nie tylko ja się dobrze bawię, ale publiczność również – śmieje się Juan Manuel „Goma” Gomez z „The Atari Show”. ‒ Niestety nie zawsze tak było. Czasem, gdy występowałem na ulicy, przypadkowi przechodnie bardzo się denerwowali, kiedy chciałem ich zaangażować do krótkiego występu, ale dopóki ogląda nas rozweselona publiczność, która zagrzewa ”aktorów” okrzykami, takie osoby łagodnieją, bo wiedzą, że to tylko zabawa. W tym konkretnym spektaklu najważniejsza jest improwizacja. Dlatego… ćwiczę ją od dekady. Występuję na ulicy od 16 lat ‒ dodaje Gomez. To nie tylko moje hobby, ale także jedyny zawód. Z tego żyję – podkreśla.
Gomez mówi też otwarcie o tej mniej barwnej stronie bycia ulicznym artystą. Występy to także godziny prób, praca konceptualna, także cała papierkowa robota… Trudy przygotowań rekompensuje poczucie nieograniczonej swobody.
‒ Tak na dobrą sprawę z tym uniwersalnym materiałem, który przygotowałem, mogę w każdej chwili ruszyć w dowolne miejsce na świecie, stanąć na ulicy czy placu i praktycznie z marszu pokazać show.
MC Fire ‒ zawodowi podgrzewacze atmosfery
Ciasny krąg postaci widać z daleka. Ludzie jak zahipnotyzowani wpatrują się w płomienie wokół dwóch mężczyzn. Taniec ognia fascynuje, przyspiesza tętno, zwłaszcza gdy płomienie nieomal muskają twarze. Każdy spektakl kończy się gorącymi (naprawdę gorącymi!) brawami.
Pod nazwą MC Fire kryją się Cyryl Gołębiowski i Marcin Lipski, którzy choć znają się od bardzo dawna, dopiero od pół roku występują razem. Zapytani o to, czy ich występy są naprawdę tak niebezpieczne, na jakie wyglądają, pokazują osmalone i owinięte bandażami ręce. Mimo że nie używają materiałów pirotechnicznych ani wybuchowych, ogień to jednak ogień i niebezpieczeństwo poparzenia zawsze istnieje.
A publiczność? Bywa bardzo różna.
‒ Czasem interakcja jest niesamowita. Ludzie sami podrzucają nam dowcipy i reagują na nasze prowokacje, ale pamiętam też taki występ, który oglądało około pięćdziesięciu osób i przez cały czas spektaklu nikt ani razu się nie zaśmiał i nie zaklaskał… To było potwornie stresujące ‒ dopowiada Cyryl Gołębiowski. ‒ Interakcja jest bardzo ważna. Zwykle lepiej odbierane są kolejne spektakle, bo ludzie przekazują sobie pozytywne opinie.
Luigi Ciotta ‒ jak spakować wszechświat do walizki
Hotel z lat 30. XX wieku. Na scenę wchodzi obładowany jak wielbłąd boy hotelowy. Publiczność pomaga mu wtaszczyć walizki, a on, bezczelnie dyrygując, każe ludziom ustawiać je w rozmaite wymyślne konstrukcje. A potem pierwszą z nich otwiera. I wtedy się zaczyna…
Z ulotki: „Każdego dotyka przyzwyczajenie. Każdy, nawet najciekawszy zawód po jakimś czasie staje się nudny. Giuseppe Talamia, boy hotelowy o czarującym charakterze i bohater mojego spektaklu, po latach dźwigania cudzych bagaży uczy się patrzeć na swoją codzienną rutynę z zupełnie innego punktu widzenia. Wciągając w to publiczność, zmienia perspektywę i pokazuje, że bawić się można właściwie wszystkim, a natura zwykłych rzeczy jest naprawdę niezwykła„.
Luigi Ciotta bawi publiczność od dwunastu lat. Bez żywo reagującej publiczności i dowcipnych partnerów z przypadku niewiele by zdziałał, ale podejmuje to ryzyko, bo satysfakcja z udanego numeru jest ogromna.
‒ Kocham śmiech, kocham słyszeć, jak śmieją się ludzie. Podczas moich występów mam wrażenie, jakbym dotykał w ludziach istoty człowieczeństwa i to jest dla mnie najpiękniejsze.
Cotzani Y Wendy ‒ romans w furkocie szarf, trzasku batów i błysku noży
On i Ona – ogień i woda. Cotzani spowity w czerń, z groźnym błyskiem w oku kroczy po scenie, obserwując publiczność, jak drapieżnik szykujący się do skoku na ofiarę. Wendy, delikatna i naiwna, trochę nieporadna, biega za nim, gdziekolwiek on idzie. Tańczy, czaruje, klaska, ze wszystkich sił stara się zwrócić na siebie jego uwagę. Gdy ramię w ramię wchodzą na scenę, w ruch idą baty, noże, szarfy i… monety, które Cotzani jest zdolny wyciągnąć praktycznie z każdej kieszeni, a nawet z powietrza, gdy zajdzie taka potrzeba. Wirtuozersko, jakby od niechcenia mamią publiczność iluzjami i sprawiają, że tuż przed rzutem nożem serca zamierają na moment.
Show „Peligro in Vivo – Live Danger” Juana Pablo Cozzani i Wendy Niklewicz można by zrecenzować w pięciu słowach: nie próbujcie tego w domu.
Jak to się zaczęło? Spotkali się na scenie w 2013 roku. Cozzani był jednym z magików, a Wendy – aktorką. Postanowili przygotować wspólnie spektakl i bardzo ciężko trenowali. Tak zostało do dzisiaj – trenują co najmniej przez dwie godziny od trzech do pięciu dni w tygodniu. Zapytani o miejsca, które odwiedzili, wyliczają długą listę krajów i miast:
‒ Turcja, Maroko, Szwajcaria, Hiszpania, Francja, Niemcy, Włochy, Macedonia… Regularnie występujemy w Argentynie, w niedzielę na Plaza de Temperley. To klimatyczne miejsce. Towarzyszą nam tam inni świetni artyści, tacy jak Lucrecia Vichenza, Aroma Aromita czy Jonnylatrapo. Widzowie zwykle kończą jako nasi przyjaciele. Każdy spektakl jest dla nas lekcją. W zeszłym roku, gdy występowaliśmy w Marrakeszu, o mały włos nie zamknięto nas w więzieniu. W Szwajcarii zostaliśmy ostro skrytykowani, ponieważ rzucanie nożami uznano za bardzo niebezpieczne. To prawda, rzucanie nożami jest niebezpieczne. Ale czy świat nie staje się niebezpiecznym miejscem, czy nie rządzi nami strach. My tylko staramy się śmiać z tego strachu, zamieniamy go w owacje. W tym roku występowaliśmy na placu [Sultanahmet] przed Błękitnym Meczetem w Stambule. Dzień wcześniej miał tam miejsce samobójczy zamach, w którym ucierpiało prawie trzydzieści osób [10 zabitych, 15 rannych ‒ przyp. red.]. To wstrząsające przeżycie bardzo nas zmieniło. Występowała tam z nami wspaniała grupa tamtejszych magików. Śmiechy i klaskanie tamtej nocy wryły się w nasze serca naprawdę głęboko.
Wrócę jeszcze do pytania, czy rzucanie nożami jest niebezpieczne? Nigdy podczas spektaklu nie zdarzył się zagrażający życiu wypadek. To dyscyplina bardzo trudna, ale minimalizujemy ryzyko, za każdym razem solidnie się przygotowując do występu.
A jak zapamiętają Polskę i polską publiczność? ‒ W Polsce czuliśmy się jak w domu. Na granicy przywitał nas uśmiechnięty pogranicznik. Publiczność reagowała ciepło i żywiołowo, a z przydzieloną nam do pomocy wolontariuszką zaprzyjaźniliśmy się. Natalia Flis, bo o nią chodzi, zaprosiła nas na polskie jadło do domu i oprowadziła po magicznym historycznym centrum lubelskiego Starego Miasta ‒ mówią Wendy Niklewicz i Juan Pablo Cozzani i dodają: ‒ To niesamowite, że możemy żyć z tego, co kochamy robić. Zmieniamy taniec w aplauz, magię w zadziwienie, pantomimę w śmiech, adrenalinę w… pieniądze.
La Cirque du Fil á Retordre ‒ Flipka i Flap
‒ Z polską publicznością bardzo łatwo nawiązywaliśmy kontakt. Wystarczyło kilka słów… ‒ mówią aktorzy Cirque du Fil á Retordre (chcą pozostać anonimowi).
I rzeczywiście – w spektaklu „T’emmêle pas!” dwoje Francuzów jako jedyni nie bali się używać na scenie obcego im języka. Z pomocą tłumaczki zapowiadali kolejne numery po polsku, co brzmiało mnie więcej tak: ”To numer czyrkowy, ale szpółczeszny!”, “numer czyrkowy, ale żmyszłowy i glamour!, “numer czyrkowy, ale nepeszpieczny!” ‒ czym szybko zdobyli serca publiczności. O
Mistrz diabolo w przykusej zielonej bluzeczce i jego partnerka, poczciwa tancerka, zaserwowali przepyszną burleskę. Oboje dali popis nie tylko niezwykłych umiejętności cyrkowych, ale także ogromnego dystansu do siebie i zdolności aktorskich.
‒ Nie denerwujemy się przed występami. Jesteśmy gotowi na wszystko, co może się wydarzyć. Około siedemdziesiąt procent naszego show to improwizacja, tylko trzydzieści procent to element zaplanowane. I tak powinno być, bo gdybyśmy mieli przygotowany sztywny schemat, trudniej byłoby nawiązać kontakt z publicznością, a my chcemy pozostać żywiołowi, dynamiczni. Stayin’ alive! – żartują.
Spotkali się w szkole cyrkowej, trenują razem od siedmiu lat. Wybrali trudne życie artysty w drodze. Co kochają w tym najbardziej.
‒ Szczerze? ‒ pytają. ‒ Prawdę powiedziawszy najlepszy moment to… powrót do domu. Po dwóch miesiącach w trasie ten moment jest naprawdę najpiękniejszy.
Kto więc zasługuje na tytuł Króla Błaznów? Nie sposób zdecydować. Każdy z występujących wzbogacił Carnaval o niepowtarzalny element. I choć dla wielu z nich Lublin był tylko przystankiem na trasie, mamy nadzieję, że zapisaliśmy się w ich pamięci na dłużej. Tak, jak oni w naszej.
Anna Viljanen
[i] Fragment piosenki „Na odwyrtkę dzień” [dialog Clopina z tłumem] z polskiej wersji filmu „Dzwonnik z Notre Dame” (reż. Kirk Wise i Gary Trousdale, 1996); polskie dialogi – Elżbieta Łopatniukowa.
Anna Viljanen − studentka psychologii na KUL, współpracująca z ogólnopolskim tygodnikiem, pasjonatka piór wiecznych i kaligrafii. Viljanen to pseudonim. Zwyciężczyni naszego konkursu na reportaż z Nocy Kultury 2016.
Mariana Dince z Zig Zag Circo, lubelski Deptak. Fot. (i wszystkie poniżej) Anna Viljanen
Zig Zag Circo, lubelski Deptak. Fot. Anna Viljanen
Cyryl Gołębiewski - MC Fire, ul. Krakowskie Przedmieście.
Marcin Lipski z MC Fire, ul. Krakowskie Przedmieście.
Luigi Ciotta wśród publiczności, spektakl Tutti in Valigia, ul. Peowiaków, przed Centrum Kultury.
Luigi Ciotta wśród publiczności, spektakl Tutti in Valigia, ul. Peowiaków, przed Centrum Kultury.
Wendy Niklewicz, spektakl Cotzani Y Wendy, ul. Peowiaków, przed Centrum Kultury.
Wendy Niklewicz i Juan Pablo Cozzani, spektakl Cotzani Y Wendy.
Festiwalowy wystrój Placu po Farze.