HOMO LUDENS. My, z Szuflandii. Masowe Polaków zabawy
Sobotnia noc w jednej z małych polskich miejscowości. Trwa wesele, konkretniej oczepiny. Po tradycyjnym rzucaniu welonem, przyszedł czas na rzut krawatem pana młodego. Goście, w przedziale wiekowym obejmującym bez mała stulecie, czekają na rozstrzygnięcie. Doświadczony wodzirej prowadzi zabawę. A przynajmniej próbuje. Bo oto okazuje się, że choć formalnie do łapania krawata mogą się ustawić jedynie kawalerowie (zabawa ma przesądzić, który z nich w ciągu najbliższego roku sam stanie na ślubnym kobiercu) z nieznanych przyczyn parkiet wypełnił się mężczyznami, których kilkuletni staż małżeński nie jest dla nikogo tajemnicą. Gdy panowie, zamiast się wycofać, zaczęli się pozbywać obrączek, a niezdrowe poruszenie przekroczyło dopuszczalny – nawet przez wyrozumiały weselny uzus – poziom, zdenerwowany wodzirej postanowił interweniować. Wygłosił zdanie, które choć w tej konkretnej sytuacji na niewiele się zdało, miało swój niezaprzeczalny ciężar gatunkowy: „Proszę Państwa, to jest zabawa, więc bądźmy poważni”.
Słowa te na długo zapadły mi w pamięć, stając się pretekstem do dwóch spostrzeżeń. Po pierwsze: zabawa to sprawa poważna. I poważny temat naukowy, bo wiele mówi o jej uczestnikach i ich zapleczu kulturowym. Tezy tej nie trzeba udowadniać, przynajmniej od czasu wydania książki Johana Huizingi Homo Ludens. Zabawa jako źródło kultury, w której znajdziemy potwierdzenie intuicji mistrza weselnej ceremonii. Mimo że zabawa stanowi w naszej świadomości przeciwieństwo powagi, jeśli przyjrzeć się kwestii bliżej, to może się okazać, że nie jest to ani jednoznaczne, ani zasadne.[i]
To stwierdziwszy, skupię się na drugiej kwestii. Wydaje się, że w przeciwieństwie do wesela świętowanego w gronie bliskich, w sferze publicznej Polacy nieczęsto bawią się zgodnie i udanie – ponad granicami pokoleniowymi i w poprzek różnic stylu życia. Organizuje się oczywiście rozmaite zabawy: dożynki, festyny, koncerty, a także marsze i parady. W przypadku tych pierwszych mamy do czynienia z wydarzeniami odbywającymi się stosunkowo rzadko, najczęściej raz do roku. Koncerty, zwłaszcza biletowane, gromadzą zwykle konkretnie zdeklarowaną artystycznie publiczność. A marsze i parady trudno uznać za przejaw równania kroku przez obywateli o różnych poglądach, zwłaszcza gdy imprezy te mają w nazwie dopełnienia odpowiednio „niepodległości” i „równości”. Tak więc bawimy się niby razem, ale jednak osobno.
Jeśli nie jest to jeszcze czytelne, dobrze będzie odwołać się do przykładu z zagranicy, obierając azymut na południe, a dokładniej na Włochy, ojczyznę konceptu dolce far niente („słodkie nicnierobienie”) oraz jego dziecka ‒ passeggiaty. Słowo to tłumaczy się jako spacer, choć niesie szersze konotacje jako niemalże sport narodowy. Włosi spacerują tak bowiem co wieczór w każdym miasteczku, z całymi wielopokoleniowymi rodzinami i przyjaciółmi. Wylegają na place w nadmorskich i górskich miasteczkach po to, by spotkać dalszych krewnych i znajomych, zjeść lody, napić się wina i mieć okazję, żeby się wystroić i zwyczajnie wyjść do ludzi. Fenomen tego zjawiska społecznego przybliża Maciej Brzozowski, autor książki o znamiennym w tym kontekście tytule Włosi. Życie to teatr:
„Piazza, plac, to na półwyspie jedno z najważniejszych miejsc, zaraz po, a dla niektórych nawet przed własnym domem. Tu trzeba się pokazać, trzeba spotkać innych – znajomych, kolegów, rodzinę – czy po prostu pogapić się na nieznajomych. Czternaście tysięcy włoskich placów to największa scena narodowa kraju. Premiery odbywają się codziennie, choć te wyjątkowo uroczyste, kostiumowe i z udziałem zamiejscowych gości głównie w sobotnie i niedzielne popołudnia. (…) celem jest zwykle pokazanie siebie i rodziny innym. Stąd wyjątkowa, nawet jak na Włochów, dbałość o wygląd i dopracowanie najmniejszego szczegółu w indywidualnej stylizacji. Wszyscy poruszają się godnie, czyli powoli i dostojnie, zatrzymując się, żeby porozmawiać ze znajomymi lub obejrzeć wystawy. Pośpiech surowo zakazany”.[ii]
Jeszcze raz powtórzę: to się dzieje codziennie. Jakby tego było mało – a najwyraźniej jest – często organizuje się też koncerty, spektakle plenerowe lub zwykłe potańcówki. I nie mówimy tu o metropoliach czy kurortach. Jadąc drogami wijącymi się pośród pagórków i pól winorośli, można trafić do maleńkiego miasteczka, które w nocy zamienia się w miejsce na wskroś ‒ nie boję się tego powiedzieć, nawet pod groźbą oskarżenia o pretensjonalność ‒ magiczne: w środku nocy pełne ludzi spacerujących od placyku, na którym folkowa kapela gra „Bella Ciao”, przez uliczki, przy których można kupić ręcznie robioną biżuterię, szklane cuda do domu albo specjały lokalnej kuchni i obejrzeć świetlne iluminacje zabytkowych budynków, do głównego placu, by posłuchać, tym razem na żywo, światowych rockowych hitów. W innej miejscowości można zobaczyć plenerowe przedstawienie teatralne z udziałem kilkudziesięciu aktorów amatorów oraz zwierząt, rozgrywające się w scenerii podmiejskiego parku, przekształconego w scenę historycznych wydarzeń. Spektakl przygotowywali miesiącami mieszkańcy miasteczka, by zafundować turystom, ale i sobie przekonującą podróż w czasie. Choć być może magię tych wieczorów dostrzegam tylko ja, oczarowana i zdumiona mieszkanka kraju, w którym takie imprezy wciąż należą raczej do rzadkości.
Dlaczego? W pierwszym odruchu na myśl przychodzi to, na co najbardziej lubimy narzekać – pogoda. I słusznie. Czynniki geograficzne, w tym klimatyczne, nie pozostają bez wpływu na kształtowanie się specyficznych rysów kultur i nie inaczej jest w tym przypadku. Oczywistym jest, że w krajach o cieplejszym klimacie dużo łatwiej umówić się na wieczorną przechadzkę lub spotkać w knajpce pod gołym niebem. Nie tłumaczy to jednak braku aktywności Polaków w porze letniej, która może nie dorównuje temperaturami słonecznej Italii, ale umożliwia podobne atrakcje. Drugi z ulubionych powodów tłumaczących polską specyfikę zawiera się w słowie: „komuna”, w znaczeniu „PRL”. Też nie bez racji. Mała konkurencja na rynku lokali gastronomicznych plus godzina milicyjna w stanie wojennym uzupełnione o kilka innych czynników dawały rezultat w postaci zdecydowanej przewagi imprez domowych nad masowymi.
Wzór kulturowy, premiujący spotkania w prywatnych domach nad gromadzeniem się w miejscach publicznych, jest zresztą znacznie starszy, bo sięga co najmniej Polski szlacheckiej. Wtedy to gościa przybywającego do dworku przyjmowano z atencją i wdzięcznością ‒ jako żywy nośnik informacji o świecie, remedium na jednostajność wiejskiej egzystencji, towarzysza do biesiady. Do tego ani srogie zimy, ani zgrzebność ówczesnych miejsc noclegowych nie zachęcały do szukania wrażeń poza domem. Stąd nasza gościnność, tak podziwiana przez cudzoziemców, w tym choćby towarzyskich Włochów, chwalących naszą otwartość, której u nich często nie uświadczy nawet dobry znajomy.
Co ciekawe, wszystkie powyższe tropy ukształtowały też w jakimś stopniu kolejny powód. Mówi się, że to między innymi klimat, ustrój socjalistyczny i tradycja szlachecka złożyły się na zamiłowanie do napojów alkoholowych oraz ich niekontrolowane spożycie w miejscach publicznych. Sobotni wieczór na mieście bez alkoholu to dla wielu oksymoron, nie tylko zresztą u nas, bo są kraje, gdzie – tak! – pije się więcej. Z tym że ważniejszy jest w tym przypadku czynnik jakościowy, nie ilościowy, bo stanowczo czym innym jest wino do obiadu, a czym innym wódka na śniadanie. Włosi nie stronią od alkoholu, ale unikają upijania się. To zresztą logiczne. Nie po to ktoś szykuje się na wieczorne wyjście, wybiera strój i układa fryzurę oraz wystawia się na publiczny ogląd, żeby źle wypaść. A słanianie się na nogach to zdecydowanie nie jest bella figura, to złe wrażenie. Tymczasem obawiam się, że dla części polskich mężczyzn większą ujmą byłoby zrobienie manikiuru niż uśnięcie w knajpie. Nic dziwnego, że w towarzystwie nietrzeźwych młodych ludzi ani osoby starsze, ani rodziny z małymi dziećmi nie będą się czuć komfortowo i bezpiecznie.
Nie sądzę natomiast, by zasadne w tym przypadku było powiedzenie, że jak nie wiadomo, o co chodzi, to… wiadomo. Zamożniejsi od nas Niemcy są z natury (czy raczej z kultury) daleko bardziej zagorzałymi domatorami niż Polacy, a tamtejsze małe miasteczka po zmroku dosłownie się wyludniają. Bardziej prawdopodobne jest to, że w Polsce kultura, którą można nazwać niską czy codzienną jest niedoceniana albo w ogóle nieutożsamiana ze sferą kultury. To znaczy, że gdy wybieramy się na Carnaval Sztukmistrzów lub Jarmark Jagielloński Lublinie, na puszczanie wianków nad Wisłą w Krakowie albo na święto Saskiej Kępy, myślimy o tych wydarzeniach w kategoriach zabawy. Dopiero kiedy kupujemy bilet do opery albo przekraczamy próg galerii sztuki, pojawia się świadomość uczestnictwa w kulturze. To zrozumiałe, ale problem polega na czym innym. Tak postrzegany prymat kultury wysokiej, wcale nie przekłada się na wskaźniki uczestnictwa w niej. Wystarczy przypomnieć alarmujące statystyki obrazujące poziom czytelnictwa bądź własne obserwacje dotyczące tego, ilu znajomych ostatni raz było w teatrze jeszcze w liceum, przy okazji szkolnej wycieczki. Koniec końców nie idziemy ani na zwykłą potańcówkę, ani na balet.
A gdyby tak poszukać jeszcze głębiej, odsłonią się kolejne warstwy naszej kultury, łatwiej dostrzegalne przez cudzoziemców. Można spotkać się wśród nich z opinią, że Polacy są bardzo przywiązani do ról społecznych i niebywale zachowawczy w przełamywaniu związanych z nimi stereotypów. Już wyjaśniam. Chirurg z tatuażem na plecach jest widocznie zjawiskiem na tyle niespotykanym, że staje się bohaterem telewizyjnego reportażu. Pisarz reklamujący samochód wywołuje medialną burzę. Ksiądz grający w piłkę nożną pokazywany jest w wiadomościach. A przecież lekarz chyba wie najlepiej, że trochę tuszu pod skórą nie wpłynie na jego sprawność manualną. Honorarium za reklamę nie osłabi automatycznie ani mocy twórczych, ani etosu pisarza. I kto powiedział, że Pan Bóg nie lubi futbolu ‒ jak inaczej wytłumaczyć jego interwencję w sprawie Diego Maradony, znaną jako „ręka Boga”. Z tych samych powodów na imprezie tanecznej szanowany prawnik może mieć opory przed poproszeniem do tańca dużo młodszej hipiski.
I tu pojawia się jeszcze jeden „polski” problem. Laura Klos Sokol, amerykańska badaczka polskiej codzienności, pokazuje, jak bardzo rygorystycznie traktujemy wymagania dotyczące wieku. W Polsce nie obowiązuje powiedzenie: „masz tyle lat, na ile się czujesz”, ale: „masz tyle lat, ile wszyscy inni w twoim wieku”. Oznacza to, że w zbiorowej świadomości funkcjonują swoiste szuflady, kategoryzujące ludzi według daty urodzenia. Pewne zachowania przyporządkowane są pewnym etapom w życiu i nie należy się wychylać ‒ pod sankcją co najmniej obmowy.[iii]
Pierwsza szuflada to dzieciństwo, wiadomo sielskie, anielskie, jak chcemy wierzyć… Dalej młodość, która – to też jest jasne – ma swoje prawa i musi się wyszumieć. Kolejna szuflada opisana jest jako dwadzieścia parę lat i jest to czas, w którym należy skończyć szkołę, najlepiej studia, i znaleźć stałą pracę. Tak zwany gap year, czyli popularny na Zachodzie rok przeznaczony na zwiedzanie świata albo na inne sposoby dowiadywania się, co człowiek chciałby robić w życiu, Polacy skłonni byliby pewnie wywodzić od słowa „gapa” albo „przegapić”. Dla nas rok wolny od nauki lub pracy to przegapienie szansy na równy start z rówieśnikami oraz bezpowrotne wybicie się z raz obranego toru. Przekroczenie trzydziestki to czas (a dokładniej: najwyższy czas), by ustabilizować się rodzinnie, w skrócie: małżeństwo, dzieci, kredyt. Amerykanka z niekłamanym zdziwieniem przytacza przykład pewnej dwudziestopięcioletniej singielki właściwie uznanej już przez rodzinne gremium za starą pannę. Jeszcze gorzej będzie, jeśli wyłamie się ona z nakazu terminowego rozrodu. Zacznie się od rozumianego w lot pytania: „A ty, kiedy?”, potem usłyszy klasyczne przestrogi: „Nie będzie miał kto podać ci szklanki wody na starość”, a skończy się na epitetach: „Egoistka!”. Wiek średni to wymawiany jednym tchem schemat: praca, dom, praca, dom.
I w końcu ostatnie szuflada – starość. Tam jest cicho i ciemno. Rozmów coraz mniej, nie gra muzyka. Bo od starszych ludzi oczekuje się, że będą się starzeć godnie, nie ‒ że pogodnie. Że będą wyglądać końca, a nie dobrze wyglądać. I że nie będą się bawić, tylko bawić wnuki. Co gorsza, całe długie życie spędziwszy w Szuflandii, oni sami fundują sobie i swoim równolatkom taki los. Nie muszą czytać książki cudzoziemki Klos Sokol, żeby wiedzieć, że Amerykanin na widok staruszka na rolkach zakrzyknie: „Hurra!”, a Polak zawyrokuje: „Wariat”. I że gdy włoski staruszek sprawi sobie najmodniejszy garnitur, wzbudzi wśród rodaków podziw, nie politowanie. No i gdzie ten nasz powszechny szacunek dla starszych? Gdzie, typowa ponoć, polska przekora? A słynny indywidualizm?
Zdarzają się. Letni gorący wieczór w stolicy. Modny klub na nadwiślańskiej plaży przeżywa oblężenie młodzieży i hipsterów, jak co weekend. Na parkiecie tłum tańczących. Za konsoletą znana w Warszawie gwiazda muzyki klubowej. Pseudonim artystyczny: DJ Wika, dotychczasowy zawód: pedagog specjalny, wiek: 77 lat, bilans życiowy: „Jestem spełniona pod każdym względem, bo miałam odwagę żyć[iv]”.
Te słowa – podobnie jak frazę weselnego wodzireja – też warto chyba zapamiętać. Nie tylko jako ewentualne życiowe motto. W szerszej perspektywie mogą odnosić się do tego, że choć nasza kultura narzuca pewne ograniczenia dotyczące wieku i statusu społecznego, a jej członkowie zwykle niechętnie poza stereotypy wychodzą, to okazuje się, że kierunek pod prąd może przynieść i satysfakcję, i aprobatę otoczenia. A jak dowodzi przykład DJ Wiki – wracając do głównego tematu – ludzie, których dzieli półwiecze potrafią i chcą bawić się wspólnie, bez względu na gusty muzyczne, przyzwyczajenia, przekonania czy styl życia. Pozostaje tylko mieć nadzieję, że wspomniane wcześniej masowe wydarzenia doczekają się w Polsce statusu pełnoprawnego elementu kultury, podnoszącego jakość codzienności.
Agata Bisko
Agata Bisko – dr nauk humanistycznych, autorka książki Polska dla średnio zaawansowanych. Współczesna polskość codzienna.
[i] Johan Huizinga, Homo ludens. Zabawa jako źródło kultury, Wydawnictwo Aletheia, Warszawa 2007, s. 18.
[ii] Maciej A. Brzozowski, Włosi. Życie to teatr, Muza SA, Warszawa 2014, s. 92‒93.
[iii] Laura Klos Sokol, Shortcuts to Poland, International Publishing Service, Warszawa 2005, s. 100‒102.
[iv] http://www.dziennikbaltycki.pl/artykul/752351,dj-wika-jest-popularniejsza-od-dody-fenomen-74letniej-wirginii-szmyt,4,id,t,sa.html.
Potancówka na Pl. Dominikańskim w Lublinie, Jarmark Jagielloński 2016. Fot. Tomasz Bylina
Noc Kultury 2016. Fot. Piotr Jaruga
Wschód Kultury-Inne Brzmienia 2016. Fot. Robert Grablewski
Tak się bawi Lublin nocą, Carnaval Sztukmistrzów 2016. Fot. Wojciech Pacewicz
Klinika Lalek, Carnaval Sztukmistrzów 2016. Fot. Wojciech Pacewicz