„Nie nocujcie dzisiaj w domu…”
Paweł Laufer: Kwestia Wołynia, po dziesięcioleciach od tamtych wydarzeń, sprowadzona została przed dwa niepodległe dziś kraje – Polskę i Ukrainę, do sporu o winę i odpowiedzialność. Zdaje się, że Wołyń, jak wiele analogicznych miejsc-konfliktów przestał istnieć jako terytorium, na którym rodzili się ludzie, kochali się, żyli. Wołyń został sprowadzony do często instrumentalnie używanych definicji i równoważników zdań, a w najlepszym wypadku jest rokroczną okazją dla deklaracji pojednania wygłaszanych przez hierarchów kościelnych i polityków, łudzących się, że na tym abstrakcyjnym dyplomatyczno-religijnym poziomie jakiekolwiek pojednanie jest możliwe. Pan jest wołyniakiem. Czy możliwy jest jeszcze dla Pana do pomyślenia Wołyń z ludzką twarzą?, Wołyń bez krzywdy? Czy już pozostanie nam, a tym bardziej przyszłym pokoleniom, które nie będą mogły porozmawiać choćby z Panem, tylko Wołyń-piekło?
Waldemar Michalski: Wołyń to temat, który wiąże się nie tylko z historią, ale przede wszystkim z mentalnością dwóch sąsiadujących narodów. Na szczęście mamy o sobie wiele do powiedzenia w wymiarze pozytywnym, nie tylko poprzez pryzmat historii, czasu II wojny światowej, gdzie dramat przesłania ludzkie oblicze naszego sąsiedztwa. To słuszne i piękne stwierdzenie: „Wołyń z ludzką twarzą”. Jaki ma dziś wyraz ta twarz?
Jestem wołyniakiem. Urodziłem się 27 września 1938 roku. Mimo, że byłem wtedy dzieckiem lata wojny i okres tuż po wojnie, zanim przyjechaliśmy na tę stronę Bugu[1], pamiętam bardzo wyraźnie. Pamięci pomogły też relacje moich rodziców i dziadków. Gdy mówimy dziś o Wołyniu, rzeczy trzeba nazywać po imieniu, wprost. Było różnie, ale nie jednorako, nie jednowymiarowo. Także i moja historia związana z Wołyniem ma różne oblicza. Żyliśmy w czasach, kiedy wszystko było ważne. Każde wydarzenie, każdy moment, każdy fakt, który docierał do mnie poprzez relacje rodziców, czy osób, które pojawiały się u nas w domu, tworzą dość wyraźny obraz.
We Włodzimierzu Wołyńskim społeczność była bardzo rozmaita. Ponad 40% mieszkańców to byli Polacy, drugie tyle to byli Żydzi. Pozostała ludność to Niemcy, Ukraińcy, społeczność Słowaków, na których potocznie mówiło się „Czesi”. Był to tygiel, w którym życie toczyło się normalnie, a z racji tej różnorodności można powiedzieć, że było bogatsze niż gdzie indziej.
Kiedy nauczycielem mojej matki był Józef Czechowicz (lata 1921-1925) nie istniały jakieś wyraźne podziały czy uprzedzenia w stosunku do ludzi, którzy mówili w innym języku lub chodzili do innej świątyni. Dopiero wojna spowodowała zamieszanie i podziały. Stworzyła warunki do ludobójczej kaźni, ujawniła szczególne bestialstwo jakie sąsiad może zgotować sąsiadowi.
Jak Pan wspomina czas dzieciństwa, czy wyłania się stamtąd ludzka twarz Wołynia?
Nim znaleźliśmy się we Włodzimierzu Wołyńskim, mieszkaliśmy wcześniej nieopodal – w Owadnie. Wieś oddalona osiem kilometrów od Włodzimierza, położona przy linii kolejowej Kowel-Włodzimierz Wołyński. Dziadek był osadnikiem, był hallerczykiem, stąd człowiekiem światłym, który zobaczył trochę świata. Po I wojnie światowej działkę osadniczą dostał z przydziału wojskowego, 10 ha, drugie 10 ha dokupił. Polacy posiadali w tamtym czasie prawo pierwokupu ziemi na tych terenach. Państwo polskie starało się, aby ziemia nie trafiała w pierwszej kolejności w ręce Ukraińców. Dziadek zbudował okazały dom i gospodarstwo. Powiedziałbym o nim, że był nowoczesnym rolnikiem. Sprowadzał najnowsze maszyny rolnicze z fabryki Cegielskiego z Poznania. Jego gospodarstwo było takim modelowym ośrodkiem, do którego każdy z sąsiadów mógł zajrzeć i podpatrzeć rozwiązania. Współpraca z Ukraińcami odbywała się na zasadzie wzajemnej życzliwości. Moi dziadkowie oddali dwie izby swojego dużego domu na szkołę. Chodziły do niej dzieci polskie i ukraińskie, bez żadnego rozróżniania na narodowość. I jedna i druga strona poznawała wzajemnie języki i siebie.
Kto uczył w tej szkole?
Był to nauczyciel z Owadna – pan Domagalski, który często chorował. „Szczęśliwie”, bo podczas jego nieobecności zastępował go Józef Czechowicz. Dojeżdżał z Włodzimierza. Czechowicz w relacji mojej mamy utrwalił się jako człowiek niezwykle życzliwy, opiekuńczy, opowiadający dzieciom ciekawe historyjki, bajki i wierszyki, które później opowiadała mi mama z pominięciem ich autorstwa. Po wielu latach uświadomiłem sobie, że to były wiersze Czechowicza.
Prawie 40 lat później postanowiłem wziąć żonę i syna i pojechać do Owadna, aby pokazać im gdzie mieszkali moi rodzice i dziadkowie. Nie pozostało żadnego śladu po domach, po gospodarstwie, ani po sadzie. Wszystko było zniwelowane, wyrównane. Została tylko jedna brzoza, którą pamiętam, bo rosła przy studni. Studnia była zasypana. W oddali, przy granicy wioski, stał typowo ukraiński dom. Powiedziałem do żony, że pójdziemy do tego domu i zapytamy, czy pamiętają tych, którzy tu niegdyś mieszkali.
Był 2 luty 1990 r. Zima. Śnieg po kolana, taki wołyński. Świeciło słońce. Wpierw sam podszedłem do domu. Zagadnąłem po ukraińsku, później po polsku powiedziałem: – Dzień Dobry. Starsza kobieta obserwowała mnie uważnie i ze zdziwieniem. Powiedziałem, że jestem z rodziny Zienkiewiczów, którzy kiedyś mieszkali tu po sąsiedzku. Starsza kobieta otwarła w niedowierzaniu usta i patrzyła na mnie. Po chwili zawołała do kogoś z innego pomieszczenia domu: – Nadija chodź! Syn Natalki przyjechał! Wtedy wiedziałem już na pewno, że to nasi dawni sąsiedzi. Zaczęła się popołudniowa biesiada przy stole.
Pani Anna Pryszczepa była bardzo bliską koleżanką mojej mamy. Chodziły razem do tej samej klasy i szkoły, która mieściła się w drewnianym domu mojego dziadka Jana Zienkiewicza. Wspólnie też darły pierze, spotykały się przy okazji wieczorynek połączonych ze śpiewem. Mój dziesięcioletni syn zbliżył się do mnie i szepnął do ucha: – Tato, czy my jesteśmy w muzeum, niech tata zobaczy. Tutaj są takie poduszki poskładane, kolorowe wyszywanki, a tam w kuchni są wyszywane jak u nas w szafie schowane. Pani Anna usłyszała to i powiedziała: – Synu, przecież ja z twoją babcią kopiowałyśmy sobie ołówkiem chemicznym wzory makatek i wyszywałyśmy wspólnie. Różnica była tylko taka, że twoja babka wyszywała napis „Pilne ręce, twarz wesoła, sieją szczęście dookoła” po polsku, a ja na swojej makatce to samo tylko po ukraińsku.
Później dowiedziałem się, że pani Anna Pryszczepa, to jedna z bardziej znanych na Wołyniu artystek ludowych. Jej dom rzeczywiście był bajecznie kolorowy, w pięknym wołyńskim stylu, artystycznie urządzony.
Goszczące nas kobiety, które w międzyczasie przeszły swobodnie na język polski, zaproponowały, abyśmy wspólnie zaśpiewali kolędy. Był dzień Matki Boskiej Gromnicznej, stąd śpiewaliśmy jeszcze kolędy. Uznałem, że z pewnością będziemy śpiewać po ukraińsku. One zaś stwierdziły, że będziemy śpiewać po polsku, aby zrobić nam przyjemność. Kiedy dochodziły do trzeciej i czwartej zwrotki polskich kolęd, okazywało się, że my kompletnie nie znamy już kolejnych słów.
Czas moich dziadków i rodziców na tym terenie, był to czas naturalnej i sąsiedzkiej wspólnoty Polaków i Ukraińców, których istnienia splecione były codziennymi wspólnymi działaniami. To był Wołyń „z ludzką twarzą”. Dziś dla nas już tylko we wspomnieniach.
Nie istniały na płaszczyźnie codzienności jakieś szczególne podziały?
Rzecz jasna były. Mimo to we Lwowie np. w redakcji „Kuriera Lwowskiego”, przy jednym biurku pracowali Iwan Franko i Jan Kasprowicz. Poeta Jan Kasprowicz, który w 1920 roku został rektorem Uniwersytetu Jana Kazimierza we Lwowie często serdecznie wspominał swojego przyjaciela poetę Iwana Franko, który zmarł we Lwowie w 1916 r. przymierając głodem, raczej bez większego zainteresowania swoich rodaków Ukraińców. Warto dodać, że „za sowietów” Uniwersytet we Lwowie otrzymał imię Iwana Franko. Wspólnota – to było coś zupełnie normalnego. Szczególnie na Wołyniu wydawała się sprawą nie budzącą żadnych kontrowersji. To było wtedy, kiedy jeszcze nacjonalizm i faszyzm nie pomieszały ludziom w głowach.
Niestety, już wcześniej w polityce sytuacja zaczęła się gmatwać. Ukraińcy w okresie dwudziestolecia międzywojennego chcieli powołać swój uniwersytet we Lwowie. Nie otrzymali zgody ze strony władz polskich. Proponowano im powołanie takiego uniwersytetu wszędzie, nawet w Warszawie, ale nie we Lwowie. Był to zgrzyt, który przyczynił się do pogłębienia nieufności i obcości. Oczywiście wcześniej była zwycięska walka Orląt o polski Lwów w 1918 roku. Tego Ukraińcy nie zapomnieli.
Mimo to byli tacy jak Czechowicz czy Łobodowski. Łobodowski stał się rzecznikiem autentycznego porozumienia polsko-ukraińskiego i redaktorem czasopisma „Wołyń”. Czechowicz ucząc dzieci na Wołyniu tłumaczył poetów ukraińskich na język polski. Był częstym gościem w ukraińskich domach. Uczył się języka ukraińskiego a jego siostrzenica aktualnie żyje na Ukrainie. Myślę, że jedynym ogniwem realnie łączącym dziś nasze narody, bez względu na zaszłości, jest sztuka i jej twórcy. To widać przy różnych imprezach i spotkaniach autorskich także w Lublinie.
Ale wszystko sprowadza się ostatecznie do jednego mianownika. Aby między ludźmi układało się dobrze, potrzebne są bezpośrednie kontakty międzyludzkie. Różne rzeczy można sobie z oddali wyjaśniać, tłumaczyć, mieć żale i pretensje, ale by cokolwiek rozwiązać, niezbędne są bezpośrednie kontakty. Nawet takie jak tu w Lublinie, na targu przy ulicy Ruskiej gdzie handlowali sąsiedzi z Ukrainy, dopóki nie utrudniły tych kontaktów wizy Schengen. Granica UE w znacznym stopniu ograniczyła nasze spotkania z Ukraińcami. Dziś bywa u nas zaledwie jedna dziesiąta tych, którzy bywali niegdyś.
Rok 1943. Z Owadna przeprowadzacie się do Włodzimierza. Rozpoczyna się ten czas, który – mam wrażenie – na trwałe naznaczył Wołyń piętnem konfliktu, zbrodni, kłótni.
Rozpoczyna się czas coraz większego niepokoju. Myśleliśmy, że we Włodzimierzu będziemy bardziej bezpieczni. Na decyzję o przeprowadzce wpłynęła też kwestia pracy ojca. Był buchalterem. Nie chciał dłużej być na garnuszku rodziców swojej żony i szukał czegoś w swoim zawodzie. Znalazł pracę we Włodzimierzu jako magazynier na dworcu kolejowym. W tym czasie bardzo aktywnie organizowało się polskie podziemie partyzanckie na tym terenie. Podejmowano działania sabotażowe. Niemcy dostawali na Wschodzie cięgi, kąśliwi byli na obszarach spokojniejszych. Ojciec wspólnie z panem Władysławem Siemaszko z ramienia podziemia prowadził wywiad m.in.na temat transportu i pociągów. Przyjaźnił się serdecznie z rodziną Siemaszków. Tymi Siemaszkami, którzy napisali dwutomowe dzieło o zbrodniach ukraińskich nacjonalistów na Wołyniu. Działalność ojca i Władysława Siemaszki miała, jak sądzę, duże znaczenie dla organizującej się 27 Wołyńskiej Dywizji Piechoty AK.
Na przedmieściach Włodzimierza rozpoczynają się pierwsze mordy na Polakach. Oficjalnie sprawców nie znano, jednak wszyscy wiedzieli, że dokonują ich Ukraińcy.
Jaka była oficjalna przyczyna tych zajść? Jak tam na miejscu to wyjaśniano?
Moja babka nigdy nie mogła zrozumiała tego, co było przyczyną napadów i mordów. Nie umiała sobie tego po ludzku wytłumaczyć, myślę, że nie tylko ona. Rok 43 był rokiem ciągłej niepewności, strachu, ciągłego przenoszenia się z miejsca na miejsce. Np. z tego czasu pozostał mi drobny nawyk: gdy się rozbieram jedną skarpetkę zwijam z drugą i wkładam do jednego buta, żeby móc szybko złapać po ciemku buty i mieć też obydwie skarpetki, gdy przyjdą nocą i trzeba będzie uciekać…
Gdy byliśmy w Owadnie, rodzinnej wsi dziadków, przyszła do nas córka miejscowego popa i powiedziała: – Nie nocujcie dzisiaj w domu. Musicie natychmiast uciekać. Tak się stało i dlatego żyjemy. Dlaczego córka popa ostrzegła nas wtedy?
Dzisiaj, z oddalenia czasu, które to wybacza i dopuszcza uogólnienia, pozwala na zamykanie Wołynia w okrągłych definicjach, zapomina się, unika wejrzenia w subtelności tych wydarzeń, preparuje się je do poziomu papierowych faktów, zapomina o emocjach, o ich ludzkim wymiarze, stawia się je w obliczu wyższych historycznych i politycznych racji. Jak wtedy, na miejscu, odbierano te wydarzenia, czym wyjaśniano, jak tłumaczono sobie choćby na potrzeby chwili mordy dokonywane na Polakach?
Trzeba pamiętać, że ten dramat był przede wszystkim dramatem przeciętnych Polaków. Byli to rolnicy, drobni urzędnicy, którzy nie mieli żadnych politycznych filiacji. To byli ludzie prości duchem, którzy nie zawsze rozumieli o co chodzi. Trzeba pamiętać, że w znacznej części polską inteligencję już wcześniej, bo w 1940, wywieźli sowieci na Sybir. W naszej rodzinie były mieszane małżeństwa. Brat mojej mamy Sylwester Zienkiewicz ożenił się z Ukrainką Anną. Byli szczęśliwym małżeństwem a przeżyli dzięki temu, że opuścili wieś i zamieszkali we Włodzimierzu. Ich dzieci i wnuki choć czują się Ukraińcami mówią po polsku i mieszkają na Wołyniu. Siostra Anny i jej mąż Polak, też mieszane małżeństwo, mieszkają w Szczecinie, a córki z tego małżeństwo potrafią mówić po ukraińsku ale są Polkami.
Nikt w trakcie tych wydarzeń przebiegających na oczach nie tłumaczył ich tym, co z perspektywy czasu wiemy my, że stała za tym wyższa racja, pragnienie stworzenia państwa ukraińskiego.
Tak, ale ludobójstwo niczego nie usprawiedliwia. Wróćmy do wołyńskiej codzienności naszego domu. Gdy padał śnieg z deszczem babka decydowała: – zamiast jechać wozem do kościoła do Włodzimierza dzisiaj pójdziemy modlić się do cerkwi, która stała pięćset metrów od domu. Jak mawiała: – Bóg jest jeden tylko ludzie się poróżnili. Dziadek, takie podejście babki, jako człowiek obyty w świecie, rozumiał i przyjmował za całkowicie naturalne, to był swoisty ekumenizm, którego naówczas tym słowem jeszcze nie określano. Stąd tym bardziej było dla nich czymś nieprawdopodobnym, gdy słyszeli, że w cerkwi greko-katolickiej, w sąsiedniej wsi, pop namawia do czystek i bierze w nich udział. Dochodziły do nas takie głosy, że banderowcy mordowali swoich księży, którzy odmawiali udziału w ich zbrodniach i nawoływali do zaniechania mordów. Ci duchowni byli także bestialsko mordowani… dotarła do nas wiadomość, że ks. Panasiuk z miasteczka Strusów został uprowadzony i utopiony w rzece Seret właśnie za potępianie zbrodni dokonywanych przez banderowców. Zamordowano również jego żonę – Polkę, która była w zaawansowanej ciąży.
Ostrzeżenie przyszło wiosną, w czasie świąt wielkanocnych. Babka nie chciała w nie wierzyć. Na szczęście dziadek był bardzo przytomny. Zarządził wyjechać do Włodzimierza. Należy zaznaczyć, że mordy często dokonywane były właśnie w czasie świąt, w niedziele, kiedy to ludzie byli mniej czujni, gdy gromadzili się licznie w jednym miejscu, np. w kościołach. Tak wróciliśmy do Włodzimierza. Po kilku dniach dziadek jednak wrócił do Owadna, a ojciec nawiązał kontakt z panem Biesiadowskim, byłym legionistą, który mieszkał kilka kilometrów od Włodzimierza, na wsi. Powiedział on mojemu ojcu, że mają tam u siebie na wsi samoobronę i będzie bezpieczniej jeśli do nich przyjedziemy.
W sobotę 10 lipca 43 roku Biesiadowski przyjechał wozem ze wsi Marianówka, aby zabrać nas razem z rzeczami. Rodzice naładowali mnóstwo gratów, łącznie z łóżkami i pierzynami. Zabrakło miejsca dla nas. Miałem wtedy pięć lat, brat miał kilka miesięcy. Biasiadowski postanowił zawieźć wpierw rzeczy i następnego dnia w niedzielę, przy okazji przyjazdu do kościoła, miał zabrać nas.
Późnym wieczorem, około godziny 22-23 rodzice wyszli przed dom i zobaczyli wielką łunę ognia od strony Marianówki. Wieś została napadnięta z soboty na niedzielę. Wymordowano Polaków. Pan Biesiadowski, jak relacjonował jeden ze znajomych Ukraińców, którzy nie brali udziału w napadach, próbował ocalić nasze rzeczy, ciągnął je w krzaki, został zarąbany siekierami.
Co postanowiliście?
Po tych wydarzeniach zatrzymaliśmy się na dłużej we Włodzimierzu. Przyszedł rok 44, wiosna. Wszędzie dookoła Włodzimierza paliły się lub były już spalone polskie wsie. Mimo, że zbliżali się Sowieci, napady na Polaków wcale nie ustawały. Trzeba było uciekać z Włodzimierza. Dochodziły bowiem głosy, że miasto niebawem może zostać otoczone. Żydów już wcześniej wymordowano, miasteczko liczyło wtedy jakieś 10 tys. mieszkańców, właściwie sami Polacy. Rodzice doszli do wniosku, że dołączymy do samoobrony w Bielinie.
Na tych terenach działała już Armia Krajowa. Ojciec był też po przysiędze. Większość młodych ludzi-żołnierzy AK była w lesie. W domach pozostawały kobiety, dzieci i starcy. W Bielinie stacjonowała dobrze zorganizowana samoobrona. Przeprowadziliśmy się tam przed Wielkanocą 44 roku. Przybyliśmy furmanką do młynarza, który nazywał się Mech. Bardzo dobry znajomy ojca. Przyjął nas w swoim domu, w którym mieszkało już pięć innych rodzin z Włodzimierza i okolic. Samoobrona gwarantowała nam bezpieczeństwo.
W czasie Wielkanocy Ukraińcy w porozumieniu z Niemcami przeprowadzili atak na Bielin. Nadleciały samoloty niemieckie, które przez kilka godzin bombardowały i ostrzeliwały okolicę. Nadlatywały falami, ludzie w popłochu pierzchali na wszystkie strony. Ojciec schował się w młynie, matka wraz z moim kilkumiesięcznym bratem ukryła się w wykopanym schronie w sadzie. Ja natomiast bawiłem się na polu. Gdy nadleciały samoloty z przyjemnością i ciekawością patrzyłem jak fruwają. Naraz jakiś młynarz złapał mnie w pół i schowaliśmy się do sławojki. Chodziło o to, aby lotnicy nie widzieli ruszających się sylwetek ludzkich. Ukrywaliśmy się dość długo. W pewnym momencie młynarz postanowił zerknąć przez otwór nad drzwiami. Stanął na podeście, opierając się wychylił się do przodu, przez co wychodek runął wraz z nami, przewracając się na drzwi. Byliśmy zablokowani, ale w ten dość zabawny sposób przeczekaliśmy bombardowanie. Śmieszne i zarazem tragiczne, ale prawdziwe!
Po rozbiciu samoobrony jedynym wyjściem była ucieczka do lasu. Ojciec załadował wóz. Nigdy nie był rolnikiem, ale radził sobie z koniem i furmanką. Ruszyliśmy w las. Była wczesna wiosna. Drzewa zaczynały się zielenić. Do dziś pamiętam specyficzny zapach wiosennego lasu i smak brzozowego soku, którym rodzice wzmacniali kondycję swoich dzieci. Przemieszczaliśmy się z miejsca na miejsce nocą. Wędrowaliśmy przez bagna, bezdrożami. Naszym celem były najgęstsze lasy i najbardziej niedostępne grzęzawiska. Spaliśmy na wozach albo na ziemi pod kocem. Pewnego dnia okazało się, ze znajdujemy się bardzo blisko dużej ukraińskiej wsi, w której bulbowcy mieli swoją bazę. To było przerażające dla naszych rodziców i kilku innych rodzin, które szły razem z nami. Nastała noc. Trzeba było przenocować ze świadomością, że w pobliżu, trzysta, czterysta metrów dalej, jest wielkie zagrożenie. Pamiętam jak mama zawinęła mnie w koc, tak mocno i ciasno, że nie mogłem się ruszać. Na wierzchu zostawiła mi tylko twarz. Wstawiła w leszczynowe krzaki i powiedziała: – Nie ruszaj się, nie płacz, nie wołaj. Gdy się zrobi dzień, przyjdę albo ja, albo tatuś i ciebie zabierze. Nie odzywaj się. Śpij. Jednego tylko wówczas się bałem i powiedziałem o tym mamie: – Mamo, ale ja się boję niedźwiedzi. Boję się, że przyjdą i mnie zjedzą. Matczyne tłumaczenia, że tu nie ma niedźwiedzi nie wiele pomagały. Ostatecznie zasnąłem. O świcie ruszyliśmy dalej.
Dokąd szliście?
Mówiliśmy sobie, że prędzej czy później musimy trafić za Bug. Chcieliśmy przedostać się na stronę niemiecką, bo tam podobno było bezpieczniej. Przejeżdżaliśmy często przez kompletnie wypalone wsie. Wodę czerpaliśmy z rzeki, ze studni nie można było korzystać. Często były w nich zwłoki pomordowanych ludzi.
Trafiliśmy do kolejnej samoobrony. Była to wieś zamieszkana przez Czechów. Kupiczów. Znajdowała się tam polsko-czeska samoobrona: 27. wołyńska razem z Czechami. Wieś leżała jakieś trzydzieści kilometrów od Włodzimierza. Czesi i Polacy współpracowali bardzo skutecznie odpychając ataki ukraińskie. Był koniec maja. Przyszedł czas głodu. Kupiczów został okrążony. Na szczęście mieliśmy strumyk z wodą i wygodne stodoły. Nie było jedzenia, nie było czym się dzielić. Jedliśmy barszcz gotowany na wodzie z trójlistnej koniczyny, zabielany mąką którą dała Czeszka. Nie było już ani lebiody, ani szczawiu, czy innych bardziej zjadliwych roślin. Została do gotowania dzika koniczyna… do dzisiaj pamiętam jej gorzki smak a w każdej zupie szczawiowej wypatruję trójlistków koniczyny.
Pod koniec maja 44 roku Sowieci byli już blisko. Wyruszyliśmy w stronę Bugu. Poruszaliśmy się nadal nocą. Zbliżał się front, ale rzezie nie ustawały. Pewnego dnia, gdy nocą przeprawialiśmy się przez ogromne bagna, matka spostrzegła, że na wozie nie ma mojego młodszego brata. Wóz bujał się na wysokich kępach bagiennych traw i w nocy prawdopodobnie brat wypadł z wozu. Zgubiliśmy go. Matka była przerażona. Ojciec wyprzągł konia, sąsiad też i wrócili szukać dziecka. Wyobraźnia podpowiadała wszystko, co najgorsze, bo po nas jechały jeszcze dwa inne wozy. Mama niemal mdlała z rozpaczy. Po godzinie wrócili. Ojciec wiózł brata w beciku i powiedział do matki: – Wyobraź sobie, że Zbyszek spał sobie na kępie bagiennej, jakby go ktoś tam położył…
Szliśmy w stronę Horodła. Był czerwiec 44 roku. Bug nie był wtedy głęboki. Wjechaliśmy nocą do rzeki i z pomocą konia sąsiada, wciągnęliśmy dobytek na stromą skarpę przed Horodłem.
Aktualne narracje na temat Wołynia dominujące w mediach to zestaw okrągłych sądów, pojęć i równoważników zdań mówiących o winie, przebaczeniu, rozliczeniu. Oddaleni od wydarzeń wołyńskich o dziesięciolecia, straciwszy ten moment bezpośredniości, empatii, ludzkiego indywidualnego wymiaru, stawiamy wyraźne sądy. Czy nie dokonuje się tego ze zbytnią łatwością?
Mówiąc o sąsiedztwie polsko-ukraińskim należy bardzo mocno podkreślić fakt, że to sąsiedztwo będzie normalne, przyjazne, otwarte wtedy, gdy ludzie w sposób bezpośredni będą mogli sobie powiedzieć, co ich boli, co ich niepokoi, co jest często bardzo trudne do nazwania, ale istnieje jako zadra z przeszłości. Tylko prawda i pamięć mogą tu dokonać cudu przebaczenia i pojednania.
Czy myśli pan, że jakiekolwiek porozumienie w kwestii Wołynia i w ogóle w innych analogicznych i problematycznych kwestiach międzynarodowych, jest możliwe na szczeblu dyplomatycznym, politycznym, ideowym? Czy w ogóle sens mają jakiekolwiek deklaracje o pojednaniu wygłaszane przez polityków, hierarchów kościelnych? Czy może realne pojednanie jest możliwe jedynie na poziomie bezpośredniego spotkania dwojga ludzi, ofiary i skrzywdzonego, albo spadkobierców winy i krzywdy? Bo czy my w ogóle rozumiemy właściwie słowo „pojednanie”, jeśli zamiast bezpośrednich aktów wyrażenia win i przebaczenia odbywa się spektakl medialnych, papierowych, konwencjonalnych deklaracji?. Przecież jeśli ja lub moja rodzina wyrządzi komuś krzywdę, to pojednać mogę się ze skrzywdzonym tylko osobiście, nie przez pana prezydenta, czy najzacniejszego choćby przedstawiciela władz kościelnych. Czy nie jest tak, że właśnie jedynie w bezpośredni sposób, w bezpośrednim akcie wyznania win indywidualnego człowieka i bezpośredniego przebaczenia mu przez indywidualnie skrzywdzonego może nastać pojednanie? Że tylko takie pojednanie ma realne przełożenie? Czy sens ma nasze międzynarodowe medialne rokroczne jednanie się w świetle kamer, które w ogóle nie ma odzwierciedlenia w rzeczywistości, a tym bardziej nie ma żadnego znaczenia dla indywidualnych, konkretnych winowajców i konkretnych ofiar lub ich potomków?
Myślę, że każda rozmowa, każdy kontakt na tej podstawowej płaszczyźnie bezpośredniego spotkania są bardzo ważne. Wołyniacy, których znam, którzy przyszli na tę stronę Bugu, stracili na Wołyniu często najbliższych, poza tragicznym faktem i bolesną pamięcią, które nieustannie noszą w sercu, nie obciążają jednak wszystkich ukraińskich sąsiadów tymi wydarzeniami. Przypominają, że nie wszyscy Ukraińcy byli zamroczeni bandycką ideologią. Bezpośredni kontakt, o którym mówimy, jest fundamentem budowania normalności w relacjach polsko-ukraińskich. Politycy formułując często nieudolną politykę, media rozdymając sensacyjnie czy bagatelizując przedstawiane problemy, bardziej szkodzą niż budują tę normalność. Moja żona, do czasu, kiedy pojechaliśmy na Wołyń, by odwiedzić rodzinne strony, miała wizję Ukrainy wykreowaną przez media. Była to wizja czarnej Ukrainy, na której nie powinno się w ogóle postawić stopy, bo można stamtąd nie wrócić. Kiedy wybraliśmy się niedawno na kajaki na Prypeć, płynąc przez wołyńskie Polesie, żona miała okazję bliżej i bezpośrednio doświadczyć Ukrainy i poznać Ukraińców. I właśnie przy bezpośrednim spotkaniu zaczęła odkrywać, że Ukraińcy to normalni, życzliwi i bardzo gościnni ludzie, z którymi można nie tylko rozmawiać, ale i dzielić się wszystkim, co się ma. W dyskusji o Wołyniu zbyt łatwo zapominamy o drugim człowieku, o którym powinniśmy myśleć w sposób otwarty, partnerski, ludzki i podchodzić wzajemnie do siebie szczerze, życzliwie.
To za ludźmi stoją realne problemy, uczynki, przewiny, nie za dyplomatycznie wybieranymi reprezentantami narodów i to konkretni ludzie mają jedynie możność przebaczenia, wyznania win i pojednania, nie abstrakcyjne deklaracje i przeprosiny, których symboliczny charakter nie ma kompletnego znaczenia dla rzeczywistości.
Musimy dbać o tę bezpośrednią płaszczyznę spotkania. Tylko wtedy można dotknąć istotnej sfery porozumienia, odkryć innych Ukraińców, sąsiadów „z ludzką twarzą”. Starajmy się dostrzec w człowieku drugiego człowieka, odkrywać go dla siebie, aby zauważyć, że myśli podobnie, czuje podobnie i oczekuje wzajemności. Takie kontakty na poziomie codziennym utrudnia dziś w znacznym stopniu granica Schengen, a są one fundamentem porozumienia. Myślę, że u Polaków i Ukraińców istnieje mocne przekonanie, że wolność budowana na zbrodni jest wolnością przeklętą, zaś ta budowana na wzajemnej relacji bezpośredniości, otwartości i szczerości jest jedyną wolnością, która otwiera granice, przełamuje bariery i prowadzi do pojednania. To daje się odczytać z gestów, z czynów, ze słów tych ludzi, których spotykam w Ukrainie, wędrując także po Wołyniu.
Paweł Laufer, Waldemar Michalski
Waldemar Michalski – ur. 27. 09. 1938 r. we Włodzimierzu Wołyńskim. W 1944 r. zamieszkał w osadzie Uchanie a następnie od 1949 r. w Chełmie. Tu w 1956 ukończył Liceum Ogólnokształcące im. Stefana Czarnieckiego. Absolwent filologii polskiej Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego (1963). W latach 1962 do 1985 r. był kustoszem Biblioteki Uniwersyteckiej KUL. Od 1985 r. jest sekretarzem redakcji kwartalnika „Akcent”.
Debiutował jako publicysta m.in. cyklem reportaży z podróży do Lwowa i na Wołyń (druk w „Tygodniku Społeczno-Kulturalnym Katolików”, Lublin 1957 nr 36, 41, 42, 43). Jest autorem następujących książek: Pejzaż rdzawy (1973), Ogród (1977), Głosy na wersety (1979), Kazimierz Andrzej Jaworski 1897-1973. Portret literacki (1985), Pod znakiem Wagi (1987), Będziesz jak piołun (1991), Tradycje literackie Lubartowa i Ziemi Lubartowskiej (1994), Wierchom, halom, smrekom… Góry w twórczości poetów lubelskich. Antologia (1995), Lekcja wspólnego języka (1999), Pięć wieków poezji o Lublinie (2002, 2006) Słowa i twarze. Szkice literackie (2004), Tryptyk z gwiazdą (2006), Łaski pełna. Antologia poezji maryjnej (2011), Klucze i słowa. Szkice literackie (2011). Był ponadto współautorem i współredaktorem (razem z Józefem Ziębą) pracy zbiorowej pt. Lublin literacki 1932-1982. Szkice i wspomnienia (1984). Opracował i zredagował ponad 40 tomików i almanachów wierszy różnych współczesnych autorów. W 1994 razem z Bogusławem Wróblewskim i Bohdanem Zadurą był współinicjatorem powołania w Lublinie Wschodniej Fundacji Kultury „Akcent”. W obszarze pograniczu polsko-wschodniego szczególnie dużo energii poświęca sprawie budowania pomostu kulturalnego i literackiego między Polską a Ukrainą. Publikuje eseje o wspólnych tradycjach poezji polskiej i ukraińskiej. Tłumaczy z języka ukraińskiego. Bywał z wykładami i spotkaniami autorskimi m.in. na ukraińskich Uniwersytetach w Łucku i Drohobyczu oraz w Krzemieńcu (uczestnik sesji „Dialog dwóch kultur” – 2010, 2012), gdzie mówił o wspólnych korzeniach literackich Ziemi Lubelskiej i Wołynia (m.in. na przykładzie Czechowicza, Łobodowskiego i grupy poetyckiej Wołyń).
W latach 2007-2012 wraz z żoną był uczestnikiem wypraw kajakowych po rzekach Ukrainy, m.in. po Prypeci i Dniestrze.
Wielokrotnie odznaczany za pracę literacką i społeczną, m.in. dwukrotnie Nagrodą Literacką im. Józefa Czechowicza (1974 i 1992), dwukrotnie Złotym Krzyżem Zasługi (1990 i 2005), Nagrodą Specjalną Ministra Kultury (2008), Nagrodą im. Witolda Hulewicza (2006 – „za prace redakcyjne, edytorskie i literackie przybliżające nam Wołyń i współczesną Ukrainę”), Medalem „Gloria Artis” (2009), Złotym Wawrzynem Literackim (2012) oraz najwyższym odznaczeniem bibliofilów polskich „Medalem Białego Kruka ze Słonecznikiem” (2009).
[1] W dalszej części wypowiedzi czytelnik znajdzie rozwinięcie tego wątku – droga wiodła przez Horodło, Hrubieszów do Uchań (1944-1949).
Włodzimierz Wołyński, rok 1937. Po niedzielnej Mszy św. w kościele Farnym.. Od lewej: Zofia Zienkiewicz- Armatyńska (uczestniczka przeprawy żołnierzy AK przez Prypeć 27 maja 1944 r.- obecnie w Gdańsku), Jerzy Dachniuk (Ukrainiec - los nieznany), Natalia Zienkiewicz-Michalska (zm. w 1959 r. w Chełmie),,Ryszarda Zienkiewicz-Armatyńska (uczestniczka przeprawy żołnierzy AK przez Prypeć 27 maja 1944 r. - obecnie w Gdańsku), Wanda Zienkiewicz (łączniczka i sanitariuszka AK, pseudonim "Kalina", zamordowana w kwietniu 1944 r.wraz z rannymi i personelem szpitala partyzanckiego przez Niemców, Ukraińców?),Stefan Michalski (od 1943 r. w wywiadzie 27 Wołyńskiej AK, po lipcu 1944 r. dwukrotnie więziony przez NKWD i UB, zm. 1972 r. w Lublinie).
Rodzina Anny i Jana Zienkiewiczów w Owadnie, 1933 r.
Stefan Michalski na dworcu w Owadnie, 1943