Strona główna/O solidarności i imperializmie

O solidarności i imperializmie

Czy są możliwe jakieś ukraińskie lekcje dla władz białoruskich? Do tej pory usłyszeliśmy od Łukaszenki jedyną trzeźwą wypowiedź o integralności terytorialnej Ukrainy. Plus trochę przechwałek, że on, w przeciwieństwie do Janukowycza, nie będzie uciekał. Ale trudno sobie wyobrazić, że poza całą tą brawurą nie wpadł mu do głowy oczywisty wniosek: kto przeleje krew swoich obywateli, ten natychmiast traci resztki autorytetu.

„W miejscu, gdzie nas będą wspierać…”

Wstyd się przyznać, ale w ciągu ostatnich kilku miesięcy ani razu nie dostałem się na Ukrainę. Raz – do akcji literackiej Euromajdanu w Charkowie – już się spakowałem, nawet kupiłem bilet do Charkowa i udałem się na dworzec, ale los był wyraźnie przeciwny – spóźniłem się na pociąg. Więc pozostał mi tylko Internet, przez okna którego oglądałem wydarzenia ukraińskie. I jeszcze Białorusinów, na których wydarzenia te widocznie się odbijały.

Wystarczyło spojrzeć w lutym na Facebooka, żeby – nawet nie czytając wpisów – z samych awatarów przyjaciół wywnioskować, iż dominuje jeden podstawowy temat, któremu towarzyszą jednak dwie główne grupy nastrojów. Pierwsza, gdzie większa część awatarów (nie tylko ukraińskich, lecz także białoruskich, polskich oraz litewskich użytkowników) zamieszczała flagę żółto-niebieską. A druga, gdy wydarzenia na Majdanie zaczęły się rozwijać nie tylko w sposób patetyczny, ale i bardzo tragiczny, prezentowała żałobne czarne kwadraty. Trudno powiedzieć, czego było więcej. Wydaje się, że pół na pół.

W drugiej połowie lutego pisarze białoruscy postanowili zorganizować wieczór literacki solidarności z Ukrainą. Do literatów dołączyło kilku znanych muzyków i bardów rockowych. Jednak nie tak łatwo znaleźć w Mińsku pomieszczenie. Niektórzy właściciele lokali, mimo zapewnień, że impreza będzie miała wymiar ściśle artystyczny, nie polityczny, nie chcieli ryzykować. Byli przekonani, że akcja solidarności z Ukrainą jest polityką. Co więcej, jest to czyn karalny i to w trybie natychmiastowym. Na przykład, poprzez pozbawienie praw do lokalu. My jako organizatorzy nie obrażaliśmy się na to, bo rozumieliśmy, że w tym przypadku obawa nie jest całkowicie bezzasadna. (Uczestniczyć nie chcieli – na wszelki wypadek – także niektórzy pisarze, nawet ci, których twórczość jest ściśle związana z Ukrainą. Najzwyczajniej w świecie się bali). Ktoś nawet był przekonany, że zostanie aresztowany wprost na wieczorze literackim. W rezultacie organizacja została opóźniona o kilka dni, a sytuacja w Ukrainie zmieniała się co godzinę. Impreza miała uczcić pamięć tych, którzy zginęli na Majdanie, ale odbyła się dopiero 24 lutego, kiedy stało się jasne – w Kijowie rozpoczęła się rewolucja.

Biuro Białoruskiego Frontu Narodowego (to miejsce, w którym nie boją się realizacji działań, których realizacji odmówiono gdzie indziej) pękało w szwach, ale wspólnego nastroju nie było, znowu dominowały dwa. Ktoś radośnie rozprawiał o długo wyczekiwanych zmianach („Majdan zwyciężył!”), komuś po prostu brakowało słów, a oczy pełne były łez smutku z powodu ofiar. Nie chcę nikogo obrazić, ale moim mocno subiektywnym zdaniem, żałobne przygnębienie młodych poetów i tłumaczy wyglądało bardziej naturalnie i na miejscu, niż entuzjazm rewolucyjny niektórych politycznie zaangażowanych działaczy kultury. W każdym razie, ze względu na uczciwość, pragnę zauważyć, że byłem pod wrażeniem tego, jak czasem skrajnie różne osoby zebrały się w jednym miejscu. Po prostu nie wyobrażam sobie, żeby ludzie o tak odmiennych poglądach politycznych oraz estetycznych spotkali się dzisiaj z jakiejś innej okazji. Ale wszystkich bolało, wszyscy martwili się o Ukrainę.

Czytanie zaczęło się od wierszy Ryhora Baradulina poświęconych Ukrainie. Ich autor, poeta narodowy Białorusi, zmarł 2 marca. Śmierć naszego klasyka zabrzmiała bardzo tragicznie na tle wydarzeń w Ukrainie, zarówno dla Białorusinów jak i Ukraińców, zaprzyjaźnionych z kulturą białoruską. „Chwała Bohaterowi!” – komentowano na różnych forach śmierć Baradulina, jakby w odpowiedzi na niewypowiedziane hasło „Chwała Ukrainie! Teraz on jest w waszej „Niebiańskiej Sotni!” – napisała mi dobra przyjaciółka, pisarka ukraińska. Porównanie nieco naiwne, a może nawet trochę niestosowne, ale typowe dla nastrojów tych dni – te smutne wydarzenia postrzegaliśmy niemal jako ogniwa we wspólnym łańcuchu. „Za dużo łez jak na jedną wiosnę” – powiedziała inna moja znajoma. To był drugi dzień wiosny.

Nie mogę nie wspomnieć o jeszcze jednym – na pierwszy rzut oka bardzo odległym od tematu – wydarzeniu. 12 marca w Mińsku wręczano nagrodę literacką Debiut imienia Maksima Bahdanowicza. Nie wszyscy młodzi pisarze mogli być obecni na ceremonii. W imieniu jednego z laureatów, prozaika Źmiciera Daszkiewicza, nagrodę odebrała żona Anastasia, bo sam Źmicier był w tym czasie w więzieniu. Oficjalny wyrok: „za nieprzestrzeganie nakazu funkcjonariusza publicznego”, a w tłumaczeniu z bzdurnego języku oficjeli na język ludzki: za akcje solidarności z Ukrainą. Źmicier Daszkiewicz i jeszcze dwóch działaczy politycznych zostali skazani na 12 i 10 dni więzienia za protest przeciwko wejściu wojsk rosyjskich do Ukrainy. Akcja ta odbyła się 2 marca przed ambasadą Rosji w Mińsku. Źmicier nie zdążył nawet zaprotestować i przekazać petycji do placówki dyplomatycznej, bo wszystkich uczestników zaczęli zgarniać przed rozpoczęciem akcji. W ogóle milicjanci schwytali około 20 osób, w tym dziennikarzy, kilku przypadkowych przechodniów, a nawet pracownika ambasady rosyjskiej (!). Jak to się mówi w języku rosyjskim: „luczsze pieriebdet’, czem niedobdiet” (lepiej dmuchać na zimne). Może nie tak bardzo mylili się pisarze, obawiając się przyjść na solidarnościowe czytania?

Na tle rozjuszonej histerii rosyjskich mediów państwowych zaskakuje względna neutralność białoruskich oficjalnych mediów. To nie znaczy, że białoruscy dziennikarze w służbie państwowej są bardziej przyzwoici, mniej sprzedajni lub mniej zastraszeni niż ich rosyjscy koledzy. W roku 2006, i w 2010, oni, tak samo jak ludzie w mundurach, wielokrotnie udowodnili z jaką dyscypliną potrafią wykonywać amoralne rozkazy. Jeśli takie polecenia oczywiście są. Ale w tym momencie rozkazu nie było – a nawet ostatni mali goebbelsi białoruskiej telewizji państwowej nie przekraczali pewnych granic poprawności w wiadomościach z Ukrainy i komentarzach do nich. Na razie władza białoruska, podobnie jak w sierpniu 2008 roku, podczas innej rosyjskiej wojny imperialnej przeciwko Gruzji – czeka. Trzyma pauzę. W miarę swoich możliwości stara się myśleć.

Ale czy rzeczywiście są możliwe jakieś ukraińskie lekcje dla władz białoruskich? Do tej pory usłyszeliśmy od Łukaszenki jedyną trzeźwą wypowiedź o integralności terytorialnej Ukrainy. I jedną przestarzałą, znaną nam od 1994 roku śpiewkę, że wszystkiemu jest winna korupcja i trzeba z tym walczyć. Plus trochę przechwałek w stylu macho, że on, w przeciwieństwie do nie-macho Janukowycza, w trudnych czasach nie będzie uciekał. Ale trudno sobie wyobrazić, że poza całą tą brawurą nie wpadł mu do głowy oczywisty wniosek: kto przeleje krew swoich obywateli, ten natychmiast traci resztki autorytetu, a po nich – całą władzę i prędzej czy później za wszystko odpowie… Ale na razie obywatele Białorusi za solidarność z Ukrainą są aresztowani.

„Niedaleko mojego domu w Mińsku – powiedziała niedawno Swietłana Aleksijewicz – stoi pomnik Kobzarza ukraińskiego Tarasa Szewczenki. Codziennie widzę, że pomnik usłany jest kwiatami, palą się znicze. Przez pierwsze dni składano protokoły na tych, którzy tutaj przychodzili, wywożono ich na komisariaty. Wtedy to były dziesiątki ludzi, teraz już setki. Milicja nie może aresztować wszystkich ludzi, więc rano pod pomnik przybywa samochód i aresztuje kwiaty. Ale wiem, że rano pojawią się nowe kwiaty…”

Jeszcze na kilka miesięcy przed najgorętszymi wydarzeniami w Charkowie, w połowie grudnia, Serhij Żadan wysłał list do swoich zagranicznych przyjaciół i kolegów z zaproszeniem do udziału w akcji solidarności. Serhij poprosił wszystkich, by zrobili zdjęcie w swoim mieście na tle znanych budynków z tabliczką „Berlin (Hamburg, Wiedeń, Paryż, Barcelona itp.) wspiera Euromajdan w Charkowie”. Ja z moją rodziną i przyjaciółką Marią Puszkiną, która akurat nas odwiedziła, mieliśmy odpowiedzialne podejście do sprawy, więc przygotowaliśmy odpowiednie plakaty. Szczególnie pomocna chciała być moja córka Alena,która malowała na plakacie flagi Białorusi i Ukrainy. Potem poszliśmy razem na wieczorową ulicę i zrobiliśmy zdjęcie na tle jedynego rozpoznawalnego w świecie budynku mińskiego – świecącego kolorowo w ciemności budynku Biblioteki Narodowej. To zdjęcie wydawało się mówić: „Trzymaj się Charków, partyzanci Mordoru wspierają Cię!”

Potem w Ukrainie zaczęło się dziać tyle, że razem z żoną szybko zapomnieliśmy o tym drobiazgu. Natomiast Alena, jak się okazało, wszystko zapamiętała. Kilka miesięcy później, w przeddzień wciąż popularnego w naszym kraju 8 Marca, córka zdecydowała, jak wszyscy w jej klasie, złożyć mamie życzenia z okazji Międzynarodowego Dnia Kobiet za pomocą kartki świątecznej, którą sama opracowała i narysowała. W odpowiednim czasie wrzuciła ją do naszej skrzynki pocztowej, gdzie wkrótce znalazła ją rozpromieniona mama. W miarę oglądania kartki jej radość wrastała. Bezpretensjonalne okolicznościowe życzenia, napisane przez siedmioletnią córkę, po bokach ozdobione były dwoma obrazkami. Oczywiście, to były flagi. Oczywiście, biało-czerwono-biała i żółto -niebieska.

Po raz pierwszy zobaczyłem te obrazy obok – i w tym samym czasie w odpowiedzi na swoje „Sława Ukrainie!” usłyszałem od Ukraińców „Żywie Biełaruś!” – piętnaście lat temu. Wtedy przemawiałem przed pisarzami w Ukrainie, w Irpieni niedaleko Kijowa, odbywało się pewne twórcze spotkanie. Ukraińcy w owym czasie dawno nie widzieli na żywo białoruskiego, zwłaszcza młodego, autora, więc miałem za darmo o wiele więcej oklasków i miłych słówek niż sobie na to zasłużyłem. Już po imprezie wręczono mi gitarę i proszono bym zaśpiewał coś białoruskiego. Zaintonowałem „Pieśń o minionym” Andreja Melnikawa, zupełnie zapominając o niebezpiecznie brzmiących dla ukraińskiego ucha słowach. Kiedy doszedłem do linijki: „Od Bałtyku po Krym / Do miejsc, gdzie nas wspierają… – groźnie zamajaczył przede mną ukraiński olbrzym, pisarz Dmytro Bily: – Coś ty przyjacielu śpiewał o Krymie? Jak mogłem, zacząłem tłumaczyć, że główna treść mówi dalej o solidarności „podobnie myślących przyjaciół”, że to piosenka historyczna, chodzi tu o czasy Księstwa i Korony, o wspólnotę od morza do morza… Ale Dmytro aforystycznie mnie zatrzymał: – Krym – to ukraińskie „od morza do morza”!

Wyciągnąłem z tego wnioski. Teraz słucham uważnie rozmowy Białorusinów, że Krym jest „niezupełnie ukraiński” (opcja „w ogóle nie ukraiński”), że nie wszystko w Ukrainie przebiega tak dobrze, jak to wygląda z perspektywy kijowskiego Majdanu, że Ukraina zachodnia i wschodnia – to jeszcze dwa zupełnie różne światy. Te intonacje niepokoją mnie i przypominają coś znanego od dawna. Aha, już wiem. „A Białystok tak naprawdę nie jest polski”, „Posłuchajcie, jak mówią w Smoleńsku. Wymowa czysto białoruska”. „A w tym samym przedwojennym Wilnie Litwinów prawie nie było”. „Czernihów, jeśli tak spojrzeć, jest raczej białoruski niż ukraiński”. (Swoją drogą, do rozmowy o ukraińskości Brześcia nikt z rozmówców się nie pali). Słucham i – jak kiedyś Dmytro – natychmiast tracę spokój i cierpliwość, i chcę powiedzieć: „Nie wtrącaj się do obcych, suwerennych ukraińskich (wariant: polskich, litewskich i innych) spraw. Lepiej pomyśl jak mamy poradzić sobie z własnymi, białoruskimi suwerennymi problemami”.

O czym to ja teraz? O tym, że imperializmu w formie skoncentrowanej tylko ślepy nie zauważy. I katastrofa, na krańcu której stała dzisiaj Rosja z powodu imperialnych ambicji Putina, jest widoczna dla wszystkich na świecie, może z wyjątkiem samych Rosjan i niektórych oślepionych rosyjską propagandą obywateli Ukrainy. Ale w mniejszych dawkach imperializm nie jest tak widoczny. Zwłaszcza, jeśli jego nosicielami możemy być my sami, którym tak często wmawiano powściągliwość i tolerancję, że sami w końcu w nie uwierzyliśmy.

„To wszystko jest nasze, nasze, białoruskie!” – monotonnie mamrotał mój były kolega z klasy, spacerując ze mną ulicami Wilna na początku lat 90, wskazując na bruk i kamienice, na Basztę Giedymina i Ostrą Bramę, na Użupis i Katedrę Św. Anny. Moja teza, że Litwini to wszystko przynajmniej pięknie zachowali, a Białorusini radzieccy mogliby zniszczyć Świętą Annę w walce z religią, wydawała się nie do końca go przekonywać.

A pewien dziwak zajmujący się białoruską poezją, kilka lat temu będąc w Wilnie wraz z naszymi studentami podziemnego Liceum Humanistycznego imienia Kołasa, z radości stracił panowanie nad sobą i w obecności naszych gospodarzy Litwinów przemówił ze sceny: – Wrócimy tu w tankach! – Cytat stał się kultowy. Uczniowie liceum długo przekazywali to sobie ze śmiechem. Jeden z nich po śmiechu dodał jednak ze smutkiem: „A jednak ten drań Dżugaszwili oddał to wszystko Litwinom!”

Dżugaszwili, oczywiście, wciąż jest draniem, ale sama wypowiedź o niczym Państwu nie przypomina? Mi tak – dzisiejsze histeryczne krzyki na forach o pijanym Chruszczowie, który kiedyś tak niedorzecznie dla rosyjskich imperialnych ambicji podarował Krym Ukraińcom.

Czy to nie czas, aby kropla po kropli wyciskać z siebie swoich putinów?

Andrej Chadanowicz

tłumaczenie: Svietłana Kurs