Strona główna/SPOŁECZEŃSTWO. Dogłębna trauma oraz intelektualne lenistwo

SPOŁECZEŃSTWO. Dogłębna trauma oraz intelektualne lenistwo

Ołena Apczeł

Ołena Apczeł jest reżyserką i badaczką teatru. Pracowała jako główna reżyserka Lwowskiego Teatru Dramatycznego im. Łesi Ukrainki i reżyserka Teatru „Zołoti Worota” w Kijowie, współtworzyła ekspozycję główną Muzeum Totalitarnych Reżimów „Terytorium Terroru”. W 2020 roku została zaproszona przez Nowy Teatr w Warszawie, by opiekować się projektami społecznymi, a jesienią 2022 roku przeniosła się do Berlina, gdzie pracowała jako współdyrektorka Theatertreffen – największego festiwalu teatralnego w świecie niemieckojęzycznym.
Tego roku Apczeł wróciła w Ukrainę i dołączyła do Gwardii Narodowej. Jednocześnie kontynuuje pisanie tekstów o teatrze. Ostatnio niemieckie czasopismo „Theater Heute” opublikowało jej artykuł poświęcony dogłębnej kolonizacyjnej traumatyzacji społeczeństw europejskich będącej na rękę imperiom. Proponujemy tłumaczenie ukraińskiego oryginału tego tekstu.

Przez wiele lat, rozmawiając w różnych krajach z kolegami z artystycznej „bańki” na temat ciągłości ukraińskiej emancypacji od imperialnego wpływu Rosji, stykałam się nie tyle z niezgodą czy niezrozumieniem, ile z jakąś nie dającą się wypowiedzieć tęsknotą i żalem. Z takim nie nazwanym wprost intelektualnym lenistwem. No bo niby jak to tak: teraz trzeba wszystkiego uczyć się od nowa, zmieniać optykę? Zostać na jakiś czas nieukiem, przyznać prawdę i szczerze powiedzieć „nie wiem”? To przeraża. Pamiętam swój strach sprzed dziesięciu laty, kiedy trzeba było podjąć bardzo szybką, eksternistyczną naukę, zwolnić w sobie miejsce na tony nowych informacji do opanowania. Kiedy mając dyplom magistra, doktora z historii sztuki, nagle czujesz w sobie trujące korzenie rusyfikacji i musisz wyrwać z siebie prawie całą wcześniejszą wiedzę, pozostać praktycznie nagą w sensie intelektualnym. Kiedy masz mechanizmy i metodologię, ale nie masz faktów i optyki.

To jest bardzo niezręczne odczucie. Wczoraj byłaś/-eś badaczką sztuki czy literatury, kuratorką, dyrygentem, pisarzem, historykiem, wysoko cenionym kulturoznawcą, dziennikarką lub socjologiem, a dzisiaj przychodzi zrozumienie: wszystko, co wiesz, jest co najmniej jednostronne, a w najgorszym przypadku po prostu fałszywe. Jest imperialistycznym, mitotwórczym, otwartym kłamstwem. Postimperialna optyka, dekolonizacyjna optyka podpowiadają: pójdź za radą, ucz się tego, co nowe. Ale uczenie się tego, co nowe, wymaga czasu. Tymczasem nie jesteś już studentem czy licealistką. A zatem normalną reakcją ludzi z bagażem naukowym i artystycznym jest odruch: „Nie będę!”. Podejmujesz zatem decyzję, by za bardzo się nie przejmować. Ale ten nieprzyjemny, drobny kamyczek jest już w twoim bucie. Idziesz dalej, a ten kamyczek odwraca twoją uwagę, irytuje, nie daje o sobie zapomnieć. Intelektualne lenistwo przezwycięża jednak dyskomfort. Przyzwyczajasz się zatem do wiadomości o codziennej śmierci, o rujnowaniach, przestajesz zwracać uwagę na apele o pomoc, wracasz do zwykłych rytmów i dawnych więzi intelektualnych.
Ostatnio rozmawiałam ze znajomą, która od wielu lat mieszka w Niemczech. Dobrze zna niemiecki, jest intelektualistką, tłumaczką, badaczką sztuki i pisarką. Czyli jest osobą głęboko umocowaną w niemieckim społeczeństwie (o ile jest to w ogóle możliwe, uwzględniając fakt, że niemieckie społeczeństwo nie za bardzo się cieszy na głębokie umocowywanie w nim przedstawicieli innych społeczeństw, chociaż otwarcie nie przyznaje tego nawet samo przed sobą). Otóż przeprowadziłyśmy dość szczerą rozmowę, i wybrzmiało w niej zdanie, które nie było dla mnie odkryciem i o którym często myślę jako o sposobie na historyczne wytłumaczenie w przyszłości, dlaczego ta trwająca od dziesięciu lat wojna jest tak długotrwała i krwawa. Ta właśnie myśl to chyba jedyny powód, by wciąż pisać takie teksty. Niemieccy intelektualiści nie ufają ukraińskim intelektualistom.

Ten brak równego postrzegania bazuje, oczywiście, na imperialistycznej przeszłości, na harmonizacji z ukrytą szowinistyczną manią wielkości (utraconą przez Niemców i zachowaną przez Rosjan), na przyzwyczajeniach, na od dawna ukształtowanej europocentrycznej perspektywie, na wielkim lęku przed powtórką wojny światowej, na wielkim lęku przed powtórką działań reparacyjnych, na lęku przed dekonstrukcją i nową utratą pozorów stabilności. I też, rzecz jasna, narody mający imperialistyczną przeszłość podświadomie opierają się nadawaniu prawa do podmiotowości kulturom w przeszłości skolonizowanym. Prawie we wszystkich projektach prezentowanych jako międzynarodowe i angażujących ekspertów z całego świata zaangażowanie to istnieje najczęściej jedynie na poziomie manifestacji. To wszystko zaś, co dotyczy zmiany perspektyw, propozycji nowych zasad, jest dozwolone tylko dla swoich.

Ten brak rozmowy równego z równym bazuje na dogłębnym przekonaniu, że społeczeństwa i poszczególne jednostki doświadczające traumy (a my niewątpliwie jej doświadczamy) nie mogą opisywać rzeczywistości w sposób spokojny, wyważony, a zatem podmiotowy, oraz że zawsze będzie to rzeczywistość opisywana z pozycji bólu, z pozycji ofiary. Najwyraźniej chciałabym określić te prymitywne wnioski jako fałszywe, mylące, niedojrzałe, przeprosić za oskarżenia o ukryty szowinizm i z powrotem wcisnąć się w kąt peryferyjnej kultury nie światowej skali, żeby nie przeszkadzać swoimi traumami kulturom dojrzałym, rozwiniętym, poważnym. Te sarkastyczne myśli również przedyskutowałyśmy w rozmowie z moją znajomą. W zasadzie też zauważyłam, że im bliżej jesteś linii frontu, tym bardziej rozmowy stają się otwarte. A ratujesz się przed złością i bólem albo poprzez łzy, albo poprzez ironię. Mnie natomiast zachciało się okazać współczucie.
Bardzo współczuję niemieckiemu i innym podobnym społeczeństwom tego, że ich lęk i ich dogłębne traumy z poprzedniego wieku sparaliżowały ich umiejętność zauważania pozytywnych możliwości oferowanych przez turbulentne zmiany, a ich uwielbienie dla stabilności doprowadziło do zaniku empatii.

Przekonanie o tym, że od dawna ustalony obraz świata, wyjaśniony dla siebie i dla innych, jest jedyny możliwy i niezachwiany, tak naprawdę świadczy o głębokim stopniu traumatyzacji takiego społeczeństwa. Wszystko, co nie porusza się, rdzewieje – nad tym dogmatem nie warto długo się zastanawiać. W niezliczonych kwestiach niemieckie społeczeństwo jest bardzo aktywne, wsłuchuje się w nowe narracje i samo je tworzy, jest wielopoziomowe i dynamiczne. Kwestia kultury ukraińskiej i samowystarczalności jej myśli filozoficznej lub refleksji poświęconej sztuce stała się jednak dla Niemców barierą nie do pokonania. Ludzkość dopiero teraz dotarła do uświadomienia sobie tego, że odpowiedzialnością dawnych imperiów jest poznawanie języków i kultur krajów położonych na ich peryferiach. Tymczasem w rzeczywistości poszczególni reprezentanci i reprezentantki tych peryferyjnych krajów, nie mając lobby politycznego (posiadanego zwykle przez imperia), muszą samodzielnie, w pojedynkę próbować dotrzeć ze swoimi narracjami do tych, którzy pobłażliwie zechcą przez kilka minut nadstawić swoje ucho. Kiedy zaś następuje okupacyjne ludobójstwo, te pojedyncze głosy z rozpaczy i bólu zaczynają brzmieć buntowniczo. To z kolei postrzegane jest jako brak ucywilizowania, dlatego też takie głosy szybko zostają zapędzone do rezerwatu.
Taka perspektywa oznacza postrzeganie naszego narodu jako buntującego nastolatka, ale to nieprawda: długa historia, głębia, wielostronność ukraińskiej myśl filozoficznej i mechanizmów państwowotwórczych dowodzą przeciwnego.

Naszej państwowości cały czas zamykano usta, systemowo niszczono ją za pomocą głodów, obozów, egzekucji, zesłań, katorg, gwałtów. Nawiasem mówiąc, te metody Rosjanie stosowali wobec wszystkich innych zniewolonych narodów, które teraz nazywają mianem „podmiotów federacji”. Ich metodą jest zastraszenie, zamknięcie, ogłoszenie na cały świat, że oto tam jacyś mali, nieznaczący ludzie robią swoją nieznaczącą, prymitywną kulturę, na którą nie warto zwracać uwagi. Jest to typowy, wszystkim znany hierarchiczny szowinizm. Widzimy go i wiemy, dlaczego w naszych miastach i wsiach przez stulecia instalowano pomniki Puszkina, dlaczego palono nuty kompozytorów, którzy odmawiali bycia sowieckimi działaczami, oraz dlaczego ci, którzy na wzór Gogola przyjmowali rosyjską tożsamość i rezygnowali z tej własnej, mieli szansę nie tylko nie zostać zakatowanymi, a wręcz zyskać uznanie.

Jest to dobry moment, aby po raz kolejny przypomnieć, że nasza walka bazuje na tożsamości światopoglądowej, politycznej, nie na etnicznej. Co też niestety bardzo opieszale poznają i uświadamiają sobie mieszkańcy Zachodu; oni tam po prostu boją się słowa naród, zamazują je, bazując na doświadczonej przez siebie traumie. Obecnie Rosjanie, prowadząc wojnę ludobójczą, unicestwiają nas właśnie według naszej politycznej tożsamości narodowej: naszą literaturę, nasze muzea, galerie sztuki, język, symbole państwowe. Na okupowanych terenach w pierwszej kolejności zabijani są nasi poeci i nauczyciele, bez względu na ich pochodzenie etniczne. My z kolei, z jednej strony, bronimy się przed wrogiem w dziesiątki razy potężniejszym, przebiegłym i podstępnym, z drugiej zaś, tutaj, w Europie, musimy cały czas się tłumaczyć. Musimy niczym w podstawówce, z mapą w ręku, opowiadać historię XX wieku – historię opowiedzianą z podmiotowej perspektywy, nie przekłamaną przez moskiewską propagandę. Musimy po raz kolejny wyjaśniać, że nasz nacjonalizm polityczny jest jednocześnie trochę ukraiński, trochę krymsko-tatarski, trochę romski, trochę grecki, trochę żydowski, trochę karaimski, trochę gruziński, trochę polski, trochę krymczacki, trochę ormiański, trochę gagauski, trochę bułgarski, trochę mołdawski, trochę litewski, trochę iczkeryjski, trochę azerski, trochę wietnamski. W jego podstawie leży elastyczne samostanowienie świadomego społeczeństwa obywatelskiego i odważnego ruchu wolontariackiego, a nie pochodzenie etniczne.
Piszę te słowa i jednocześnie stawiam sobie pytania: po co pisać tekst, z góry wiedząc, że jego czytanie będzie aktem hierarchicznej pobłażliwości? Czymś w rodzaju przyzwoicie-poczciwego przysłuchiwania się „ofierze” porównywalnego do sytuacji, kiedy w zdrowych, nietoksycznych społeczeństwach uczy się z szacunkiem traktować potrzeby dzieci, wysłuchiwać ich aspiracji do wyrażania swojej osobowości, podświadomie rozumiejąc, że to nie jest rozmowa równego z równym. Pracując w Niemczech, bardzo często czułam podobną znużoną pobłażliwość ze strony swoich rozmówców i rozmówczyń. Szeroko otwarte oczy, demonstracja uwagi, poświęcony czas oraz słuchanie: unormowane, suche, intelektualne słuchanie bez wsłuchiwania i przejmowania się, bez domieszek. Wysłuchiwano mnie, ponieważ słuchanie to przejaw dobrego tonu, demonstracja bycia współczesnym i dobrze wychowanym, za którą kryje się absolutnie nieadekwatna względem realnej rzeczywistości reakcja.

Żeby zobrazować ten aspekt sytuacji postkolonialnej, przytoczę przykład z zagranicznymi instruktorami. Kiedy w naszym wojsku prowadzi się szkolenia, oczywiście, wszystko bazuje na autorytecie prowadzącego lub prowadzącej, na umiejętności prezentacji materiału, utrzymywania uwagi słuchaczy. Gdy tylko jednak pojawia się zagraniczny trener lub trenerka, wszyscy jakby trochę wyprężają się, przysłuchują, rzadziej wychodzą do toalety i na papierosa. Czyli ten kompleks niższości działa w ten sposób, że nieważne, co dokładnie powie ta osoba – uwaga jest skupiona na niej już z racji tego, że mówi w obcym języku i jest tłumaczona. Oczywiście, kiedy zaczynamy o tym rozmawiać ze sobą, wszyscy temu zaprzeczają, ale międzypokoleniowa trauma pozostawia w zniewolonych narodach atawistyczne behawioralne odruchy. Z kolei w przypadku narodów, które same zniewalały, działa to odwrotnie: jeśli ktoś źle włada ich językiem lub mało zna się na ich kulturze, taką osobę słucha się nieuważnie lub wręcz ignoruje. Jest to niby prosty mechanizm, aczkolwiek wciąż mało zauważany zarówno przez pierwszych, jak i drugich.

Bardzo często obserwowałam podobne przykłady. Kiedy jacyś nieznani reżyserzy z Europy przyjeżdżali, aby zrealizować w Ukrainie swoje spektakle, na takie przedstawienia przychodziło więcej widzów, a media poświęcały im więcej uwagi. Spektakl mógł być marny, nieciekawy, ale z racji tego, że był wyreżyserowany przez zagranicznego twórcę, traktowano go jako zasługujący na więcej czasu, a wątpliwości co do jego jakości tłumaczono raczej naszym „brakiem kompetencji w zakresie odbioru sztuki współczesnej”. Dotyczyło to, oczywiście, reżyserów z Rosji, Niemiec, Francji, Wielkiej Brytanii, w mniejszym stopniu, rzecz jasna, reżyserów z Grecji czy Słowenii, a już wcale nie dotyczyło twórców z Kazachstanu czy Gruzji. I jest to niestety nie paradoks, tylko bardzo zrozumiała, niewypowiedziana na głos rzeczywistość, w której istnieją wszystkie postkolonialne społeczeństwa. Ale też tak samo to działa w drugą stronę, nawet jeśli społeczeństwo deklaruje wewnętrzną politykę dekolonizacji.

Świetny przykład z zeszłego lata: na Athens & Epidaurus Festival jedna z dyskusji poświęcona była współczesnej lekturze antycznych tekstów, ich interpretacji, ich zrozumieniu. I też najwięcej mówili o tym goście z Wielkiej Brytanii i Niemiec (tradycyjnie na międzynarodowych festiwalach sztuki najwięcej mówią goście z Wielkiej Brytanii i Niemiec, o ile są obecni). Siedzieliśmy tam w małej grupce młodych kuratorów z Gruzji, Ukrainy, Finlandii, Albanii i próbowaliśmy za pomocą krótkich komentarzy zasygnalizować, że byłoby niezwykle interesująco wysłuchać akurat opinii greckich twórców na temat współczesnego greckiego teatru, który wciąż pracuje m.in. z antycznymi tekstami, bo przecież właśnie w tym celu tu przyjechaliśmy. Próbowaliśmy napomknąć brytyjskim i niemieckim kolegom, że, być może, ich również mogłaby zainteresować perspektywa peryferyjnych krajów (których przedstawicielami też byliśmy) albo dialog między greckimi twórcami a peryferyjnymi krajami, którego chyba nigdy nie mieli okazji wysłuchać. Zrozumiałe jest chyba, że chodzi tu znów nie o przynależność etniczną, tylko właśnie o tożsamość światopoglądową. Byłam niesamowicie ciekawa tego, co na ten temat myśli ekspertka z Finlandii czy gruziński teatrolog; ciekawym doświadczeniem było też odkrycie: Grecy nie wiedzą, że Mariupol kiedyś był zupełnie greckim miastem, że we wschodniej części Ukrainy są greckie osady i greckie szkoły oraz że moja rodzina z Besarabii również ma greckie korzenie i mamy bardzo wiele wspólnego, tyle że nie było szans na napotkanie tego, co wspólne, w naszej sztuce z powodu tłumienia naszej samowystarczalności przez imperia.

Znam i szanuję drogę dekolonizacji, którą rozpoczęły muzea Europy, ale fizyczna obecność w Muzeum Akropolu w Atenach w następnym dniu po dyskusji w ogóle odebrała mi jakąkolwiek chęć słuchania, co sądzi na temat sztuki brytyjska czy niemiecka ekspertka. Oczywiście są to tylko krótkotrwałe emocje, wszyscy chcemy żyć w zrównoważonym świecie, gdzie przedstawione są wszystkie głosy. Nie uważam jednak emocje za coś złego. To jest część adekwatnej, żywej, naturalnej reakcji na ból i niesprawiedliwość.
Przez półtora roku życia w Berlinie nie potrafiłam spokojnie wejść do prawie żadnego muzeum krajoznawczego na Wyspie Muzeów, gdzie wciąż leżą oryginalne, skradzione artefakty. Czułam się po prostu jakoś nieswojo. Przypominam, że podobne odczucie miałam, kiedy w dalekim 2010 roku weszłam do Ermitażu i zobaczyłam setki obrazów i artefaktów stworzonych przez ukraińskich artystów. Zapytałam przewodnika, dlaczego są tutaj, a nie w Ukrainie, na co dostałam odpowiedź: „Co za dziwne pytanie, dziewczynko?”.

I oto szliśmy sobie w swojej peryferyjnej grupce młodych twórców, milczeliśmy, czasami wymienialiśmy szeptane uwagi: „This is the poorest museum I have ever seen in my life”, „Іt’s a museum of forced emptiness”. To muzeum było biedniejsze nawet od ukraińskich, które, podobnie jak greckie, zostały zrabowane m.in. przez Watykan i Niemców, ale w większości, oczywiście, przez Rosjan. Jednak potrafiliśmy odzyskać coś z powrotem, odnowić co nieco na temat naszej historii – oczywiście, zanim zaczęła się okupacja 10 lat temu. Na okupowanych terenach Rosjanie zrabowali z muzeów absolutnie wszystko. To, czego nie potrafili ukraść, spalili i zburzyli. Tam, w Atenach, wszyscy w kółko pytaliśmy naszą przewodniczkę o to, gdzie obecnie znajdują się oryginały tego lub innego artefaktu. I za każdym razem pani przewodniczka spuszczała wzrok i z wymuszonym uśmiechem spokojnie odpowiadała: „No, niestety nie wiemy, kiedy właściwie on do nas wróci, ale teraz znajduje się w British Museum albo w Antikensammlung Berlin, albo w Muzeach Watykańskich”. Jakże dobrze znam to napięcie każdego mięśnia w tym uśmiechu na twarzy pani przewodniczki, za którą ukrywa się powściągany gniew, obraza, złość, przekora, zmieszanie, pustka, nadzieja, beznadzieja, samoopanowanie i autocenzura. Ten bukiet emocji, który otwiera się upajającym wiosennym bzem w przerwie na połknięcie śliny, żeby przepchnąć ten międzypokoleniowy kłębek niesprawiedliwości dalszą odpowiedzią. Ten bukiet uczuć zawsze pojawia się w pauzie przed odpowiedzią na wszystkie nieudolne pytania, co jest nie tak z Dostojewskim i czemu jest winien Czajkowski, który przecież żył na długo przed Putinem i Stalinem, i którego rodzina w ogóle wywodzi się od ukraińskiego kozackiego rodu. I za każdym razem musisz przełykać, przepychać ten przeklęty kłębek w dół kręgosłupa, i zanim założysz pobłażliwie-pokorny uśmiech, zaczniesz ponownie w kółko szukać słów wyjaśniających mechanizm bezlitosnego molocha rosyjskiej propagandy, która w każdych czasach używa sztuki jako broni. Znaczy wszystkie tereny wygodnymi dla siebie znakami, wdeptuje w ziemię, torturuje i niszczy wszystkich, którzy są niewygodni, którzy przeszkadzają. I nie chodzi tu bynajmniej o osobowość twórcy, tylko o to, jak imperium użyło go do własnych celów. A do własnych celów Rosja używa wszystkich twórców, nawet tych, którzy myślą, że są przeciwni reżimowi. Żeby jednak to sobie uświadomić, potrzeba zbyt wielu ruchów – trzeba przyznać się do swojej niewiedzy, swojej mylnej optyki oraz dużo, dużo pracować. Intelektualne lenistwo to jest właśnie to, na co bardzo liczy imperium, zawsze. To dlatego tak uwielbia rozdawać ordery i dyplomy, wydawać wystawne przyjęcia, wypełniać duże sale operowe, organizować długie i pompatyczne spotkania w krajach Europy po premierach Rosjan, w tym też tych słynnych „dobrych”, oraz pić Prosecco, koniecznie pić Prosecco w przerwach, Prosecco, a teraz jeszcze Fritz-Kolę.

Rosyjskimi narracjami dosłownie skażone jest wszystko wokół nas. Kompleks niższości do dziś da się łatwo zauważyć wtedy, gdy skolonizowane w przeszłości społeczeństwa wciąż mają w sobie atawistyczny odgłos słuchania „panów”, nawet jeśli ci mówią nie do końca mądre rzeczy. Ale to też działa w drugą stronę. Dawni „panowie” (ci mający imperialne doświadczenie, w tym Niemcy) są przekonani w tym, że myślą najlepiej, wiedzą najwięcej, mają coś do powiedzenia i mogą zajmować więcej przestrzeni. Zajmować „zgodnie z prawem” – no bo rzeczywiście istnieje przecież ta ciągłość intelektualna, czyż nie? I dopóki dawni panowie-kolonizatorzy nie uświadomią sobie własnej odpowiedzialności za dziesięcioletnią wojnę Rosji przeciwko Ukrainie i nie zadadzą sobie trudu, aby ustąpić miejsca, nierówność tej dyskusji będzie trwała.

Tak, najważniejsze to broń, żeby bronić ludzi przed Rosjanami, ale też dawno nadszedł czas, aby zwolnić przestrzeń dla tych, którzy nie zostali usłyszani. Zarówno dla Niemców, jak i dla liberalnych Rosjan, którzy zapełnili Berlin, żywotnie ważne jest zrozumienie tego, że trzeba posunąć się, zwolnić miejsce dla głosów kazachskich, gruzińskich, krymsko-tatarskich, iczkeryjskich, mołdawskich, ukraińskich, litewskich intelektualistów, którzy będą opisywać własną optykę, nową i nieoczekiwaną dla Europy optykę zniewolonych i tych walczących z imperium, które obwołało się federacją. Teraz jednak cała uwaga skupiona jest na największej w Europie wojnie, która rozdziera właśnie ukraińską ziemię i niszczy obywateli Ukrainy, podczas gdy cały świat obserwuje online.

Należy słuchać tych głosów uważnie, nie z pozycji kogoś zmęczonego „psychicznie niezrównoważonymi uchodźcami w traumie”. Trzeba nauczyć się widzieć pełnych godności ludzi, którzy potrafili powiedzieć „nie” oprawcy i terroryście. No bo jeśli doszło do tej wojny, jeśli tak wiele zła działo się na oczach Europejczyków w ciągu pierwszych 8 lat wojny (nazywanej nie wojną, tylko – tchórzliwie – „konfliktem”) – oznacza to, że zwykłe narracje nie działają. Jeżeli nie działają, co trzeba zrobić? Zrewidować je. Żeby je zrewidować, trzeba się zdystansować. Żeby nabrać dystansu, trzeba zrozumieć, w którą stronę się dystansuje i od kogo. Dystansuję się od swoich przekonań. Jeśli dystansuję się od swoich przekonań, zwalniam przestrzeń i jestem gotowa, by słuchać, gotowa, by przyznać, że jakieś moje narracje są nieistotne, nieadekwatne, to tylko wtedy wypowiedź drugiej strony będzie miała szansę na podmiotowość.

Dopóki zaś to nie nastąpi, pisanie takich tekstów może też nie mieć sensu. W większości przypadków bowiem takie teksty są czytane przez tych, którzy są gotowi do tego, by zachować się jako starszy brat wobec dziecka płaczącego z powodu rozbitego kolana, a nie jako równy partner wobec innego partnera w dyskusji wokół narracji, który z góry daje partnerowi prawo do mówienia, prawo do tego, by wiedzieć więcej, być wyżej, być mądrzejszym, a także uświadamia sobie, że jego własne narracje mogą być niesłuszne i że może nie wiedzieć wszystkiego.

W tym miejscu miałby znaleźć się jakiś ciepły akapit o tym, że nie wszystko jest tak złe i że w rzeczywistości istnieje bardzo dużo adekwatnych przestrzeni do dyskusji na równych. Ale oto w tej chwili ponownie wyłączono prąd, ponieważ Rosjanie zniszczyli prawie całą energetykę cywilną w największym kraju Europy. A w ciemności lepiej dochodzi się do porozumienia z tymi, którzy mówią wprost, nie boją się przyznawać do błędów i są gotowi do tego, by stawiać czoła ludobójczej tyranii. I też nie bardzo się chce pisać promieniujący dobrocią tekst w ciemności, na prawie rozładowanym smartfonie. To wszystko nie jest zresztą kwestią traumy emocjonalnej, tylko realnej rzeczywistości. 
Wciąż żyjemy we mglistej plazmie codziennego bezprecedensowego okrucieństwa, gdzie horyzont jest na tyle niski, że ujrzenie perspektywy przyszłości na tydzień to już przywilej. Po prostu chciałabym życzyć nam wszystkim, abyśmy stawali się bardziej wrażliwi i uczciwi – to złości imperia. Chociaż porada ta działa tylko w przypadku, gdy jesteście gotowi do starcia ze wściekłą bestią – w tym też w samych sobie.

Przełożył Andrij Saweneć

Obecnie Ołena Apczeł służy w oddziale bezzałogowych statków powietrznych 4. Brygady Operacyjnego Przeznaczenia Narodowej Gwardii Ukrainy „Rubiż”. Dołączyć do zbiórki na auto dla oddziału Ołeny można tutaj.