WSTĘPNIAK. Matecznik
Kim jest rzeka? To taka pani, która wylewa się i robi co chce, a my malutcy stoimy na jej brzegu. Oznajmia aktor Teatru Łątek z Supraśla, którego monolog pobrzmiewa dźwięcznymi uniwersaliami nie tylko z życia kultury ludowej. W kilku epizodach łączą się ze sobą rozważania o rzece, drodze, płotach, koniach i wronach. Bo taki tytuł nosi album Wiktora Wołkowa, który stał się scenariuszem tego przedziwnego spektaklu. Zdjęcia legendarnego fotografa z Podlasia dopełniają spisane rozmowy Edwarda Redlińskiego z panem Matoszko, człowiekiem „stąd”, człowiekiem „tutejszym”. Małe perełki-opowieści nałożone na jedną nić, dotykające śmierci przyjaciela, wyczekiwania gości na drodze, poranionej stopy, kiedy się boso doświadczyło drogi. Mówił Michał Matoszko:
Co to jest droga to najlepiej dowiedzieć się nogami. A już obowiązkowo bosymi. (…) Dobrze, żeby na tej drodze jakaś kałuża była. Kamień. Korzeń. I skaleczyć palec, albo piętę odbić – o! Żeby poznajomić się z drogą dobrze to trzeba hen w inne strony iść… iść… iść. Pomylić się na rozstaju. Wejść w dzikie chaszcze.
W spektaklu Matecznik teatralne środki wyrazu są oszczędne. Ujmuje gra światłem, operowanie starą fotografią i delikatnym ruchem zawieszonych w powietrzu ekranów-kartek albo tkanin.
Czym jest tytułowy matecznik? Drogą, przez którą dokądś idziemy, płotem, który musimy obejść, bo ktoś wytyczył nie tylko swój kawałek ziemi, ale i nieboskłonu. Tak to już jest, że człowiek musi wydzielić coś swojego, układać się z naturą na swoich zasadach: potrzebne są nie tylko płoty wokół własnej posiadłości. Bohater przedstawienia pyta: A co by było gdyby dróg nie było? Stawia pytania najprostsze, bliskie każdemu komu droga miła.
Widzowie w różnym wieku siedzieli z „najmniejszym teatrem świata” przy tej ni to akcji, ni wyznaniu jak zaczarowani. Niby to teatr, ale jakiś bliski rany życia. Obrazy nie tworzą scenografii, ale aktor oddaje im miejsce na scenie, pokrywają jego ciało, to znów jego twarz wyłania się z fotografii, są równoprawne, a niekiedy ważniejsze. Tę hierarchię najmocniej widać na końcu: aktor wychodzi z kameralnej sceny i zajmuje miejsce na widowni, aby popatrzeć na piękno świata. Ten akt usunięcia się człowieka z ram obrazu i wyznaczenie mu roli obserwatora jest jak manifest. Świat obumiera i rodzi się, zmienia kolorami, więc jak taki świat może nie być piękny? Nie może. Niezależnie od tego na którym brzegu rzeki stoimy.
Aleksandra Zińczuk
Kultura Enter 2024/04
nr 111