Strona główna/DZIAŁ WSCHODNI. Reguły życia podczas wojny

DZIAŁ WSCHODNI. Reguły życia podczas wojny

DZIAŁ WSCHODNI. Reguły życia podczas wojny.
Ukraińskiej poetki Lubow Jakymczuk wysłuchała Tatjana Kyselczuk*

Moja poezja to tylko pretekst, żeby porozmawiać o czymś ważniejszym.

Moja obecna popularność związana jest z wojną, nagle zaczęto mnie zapraszać na wszystkie festiwale, jakie tylko istnieją. Nie na pięć, nie na dziesięć, na wszystkie. I nie tylko na festiwale, ale wszelkie wydarzenia literackie i wieczory autorskie. Pomyślałam, że pojadę i tu, i tu, tam też nie odmówię, bo trzeba się przeciwstawiać stereotypowi złego Donbasu, a ja mogę coś ludziom wyjaśnić na temat naszego wschodu. Kto, jeśli nie ja? Albo tak: lepiej jeśli ja, niż ktoś, kto powiela telewizyjne stereotypy. Nawet jeśli jestem taka malutka, a ten ktoś taki wielki.

Zdarza się, że biografia jakiegoś autora współgra ze zdarzeniami, które rozgrywają się w kraju. Mnie się poszczęściło, urodziłam się tam (na Łuhańszczyźnie – przyp. red.), i nie poszczęściło, bo musiałam stamtąd zabrać swoich rodziców i babcię. I, rzecz jasna, wolałabym, żeby tego nie było, nawet gdyby wraz z tym nie było moich wierszy o wojnie.

Moja poezja to tylko pretekst, żeby porozmawiać o czymś ważniejszym. Te festiwale, czytania i prezentacje to nie sztuka, tekst nie potrzebuje festiwali. To wolontariat. Ale tych zaproszeń zrobiło się tyle, że nie wiem, kiedy mam żyć. Zdarza się, że trzy festiwale odbywają się w tym samym terminie, i wtedy już odmawiam, pozostawiam ten pierwszy, na który najpierw się zgodziłam.

Nie jestem ekstrawertyczką. Najwygodniej byłoby mi  siedzieć w domu i pić herbatę lub wino, pojawiać się publicznie dwa razy w tygodniu i raz w miesiącu jechać na festiwal. Anonimowe życie jest spokojniejsze. Ale jeśli już zaczęłam coś robić, to doprowadzam to do końca. I mam satysfakcję – słuchacze i czytelnicy są u nas wspaniali.

Napisałam wiersz Morele Donbasu jako odpowiedź na wypowiedź jednego z moich ulubionych poetów, Jurija Andruchowycza, która brzmiała miękko, ale jej wydźwięk był mniej więcej taki: dajmy Krymowi i Donbasowi możliwość odłączenia się. Były jeszcze inne intencje, ale ta była najsilniejsza, bo symptomatyczna. Postanowiłam bronić naszej ziemi opowieścią. Donbas – to stalinowski skrót, pod którym wyobrażamy sobie maszyny, kopalnie i fabryki, ale nie ludzi. Wcześniej nie używałam tego słowa, ale zaczęłam, żeby z nim pracować jako z pewnym pojęciem, które przeważnie jest negatywne. Chciałam pokazać za  nim ludzi i, być może, trochę zmitologizować przestrzeń, która daje podstawy do takiej mitologizacji, ale nie jest zmitologizowana i dlatego przegrywa w opowieści, już na etapie samej możliwości takiej opowieści. Pojawiają się wezwania, żeby zamiast „Donbas” mówić „Łuhańszczyzna i Doniecczyzna”  (nawoływali do tego pisarka i historyk Ołena Stiażkina, historyk i literaturoznawca Oleh Sołowiej), ale ja wybrałam inną drogę. Bo wiem, że nikogo się nie przekona, nie używając słów, jakie ludziom są wygodne, można jednak wnieść w te słowa inną konotację.

Moje wiersze nie są takie znów są proste. Na przykład bałam się, że w wierszu Rozkład miejsca z elementami rozkładu na sylaby nie będą zrozumiałe, ale zawsze staram się zrobić tak, żeby gra brzmień i sylab słów była umotywowana, żeby to nie był eksperyment dla samego eksperymentu. Chociaż linijka „Na froncie wschodnim bez zmian…” leżała na powierzchni, każdy dziennikarz mógł tak nazwać artykuł; nie wiem, czemu nikt na to nie wpadł. Myślałam, że Rozkład będzie wierszem jednego dnia. On się pojawił z wpisu na Facebooku, którego nie opublikowałam. Pisałam, pisałam post i zrozumiałam, że to jest wiersz, ale bałam się, żeby nie był publicystyką, żeby to balansowało, było na granicy. Nie spodziewałam się takiej gwałtownej reakcji i tylu postów. To był sierpień zeszłego roku, myślałam, że wojna szybko się skończy i ten wiersz szybko zostanie zapomniany.

Młodemu autorowi poradziłabym, by aplikował o rezydencję „Stanisławowski fenomen”, która pozwali mu poznać Tarasa Prochaśkę, młodego pisarza i wydawcę Wasyla Karpiuka i jeszcze kilku ważnych ludzi w naszym życiu literackim, których nazwiska się zmieniają. Można też wziąć udział w  konkursie wydawnictwa Smołoskyp i w konkursie Dictum wydawnictwa Krok. Trzeba powiedzieć, ze w ostatnich latach liczba konkursów się zmniejszyła. Ale bardzo aktywnie i wytrwale pracuje teraz Centrum Edukacji Literackiej – cykl wykładów znanych poetów, prozaików i krytyków o tym, jak znaleźć siebie w literaturze, jak lepiej pisać. Warsztaty dla młodych autorów zapoczątkowuje teraz projekt „Jeździec”.

Nikt was nie nauczy pisać wierszy ani prozy, ale mogą pokazać, gdzie rozwijać się dalej. Oprócz tego wykłady, rezydencje itp. pomagają zrozumieć, jak działa kultura. Na przykład Marianna  Kijanowska może opowiedzieć, jak autor może zbudować siebie, a Oksana Zabużko o tendencjach we współczesnej powieści europejskiej.

Jestem wyczulona na problemy języka w literaturze, bo mam przyjaciół, którzy piszą po rosyjsku. Rosyjskojęzyczny autor literatury pięknej w naszym kraju jest trochę bardziej wrażliwy niż ukraińskojęzyczny. Zresztą podobnie jak autor, który pisze po karaimsku albo cygańsku. Młodym ukraińskojęzycznym autorom trochę łatwej jest wydać książkę, bo są konkursy, na które można posłać maszynopis. (Jednak rosyjskojęzyczni autorzy-dziennikarze nie tęsknią za czymś podobnym, mają własne platformy.)  Ta sytuacja istnieje i nie jest całkiem prawidłowa. To prowadzi do ekscesów. Przykładem jest to, co stało się z Ołeną Zasławską, znasz ją? Ta rosyjskojęzyczna poetka z Łuhańska, na wiosnę zeszłego roku w Berlinie w dyskusji, którą moderował Jurij Anduchowycz, wezwała do uznania Łuhańskiej Republiki Ludowej. To jakoś niesłuszne, że to mówię, ale bardzo mnie to trwoży. Zdaje mi się, że jakąś rolę odegrała w tym ta językowa wyrazistość, chociaż, oczywiście, nie tylko ona.

Kilka lat już trwa dyskusja, do jakiej literatury należy rosyjskojęzyczny autor, który tworzy na Ukrainie. I odpowiedzi na to pytanie czemuś szukają pisarze, którzy tak czy owak są stroną uprzedzoną, tym powinni zajmować się krytycy i  literaturoznawcy. Jak dwieście lat temu ukraińscy pisarze dalej

Dostęp do literackich platform równy dla wszystkich: tak dla ukraińskojęzycznego, jak i rosyjskojęzycznego autora. Bardzo ważne jest robić dobry produkt, wtedy to działa i można trafić do programu jakiegokolwiek festiwalu. Po prostu wysyłasz swój projekt na adres pocztowy Arsenału Książkowego albo czasopisma SZO (na festiwal Kijowskie Laury) i to wszystko.
Jako regionalnej poetce było mi trudno. Kiedy mieszkasz na prowincji, trudno wejść do głównej gry literackich festiwali. Mówię o tym w związku z tym, że rosyjskojęzyczni autorzy nie powinni siebie prowincjonalizować, zwłaszcza, jeśli znajdują się tutaj, w Kijowie.  To to samo, co być gdzieś tam, w Łuhańsku i usiłować włączyć się w tę przestrzeń. Izolować siebie przez to, że jesteś rosyjskojęzycznym autorem, że jesteś nieznany – to od początku niesłuszne podejście. Kisicie się we własnym sosie. Na przykład, póki nie zrozumieliśmy , że STAN (łuhańska grupa poetycka, do której wchodziła Lubow – red.) powinna jeździć na Forum i na Drabinę do Lwowa, na Machnofest do Hulajpola, na slamy do Charkowa – o STAN-ie w ogóle nikt nic nie wiedział, choć w Łuhańsku cały czas było o nas głośno. Tak samo i tutaj – rosyjskojęzyczni autorzy – sami siebie prowincjonalizują. Trzeba zmienić podejście, bo ten problem przede wszystkim tkwi w głowach.

Piszę od dziewiątego roku życia. Pierwsze dwa moje wiersze były rosyjskojęzyczne. Uznano je za plagiat albo kradzież – tato powiedział: „to nie ty napisałaś”. Oczywiście że ja, ale od tamtego czasu piszę czemuś po ukraińsku. W studenckich latach mistyfikowałam pewnego autora i pisałam za niego po rosyjsku, miałam takie wrażenie, że to znowu jest do kogoś podobne. W dzieciństwie tematy były zwyczajnie dziecięce, jako nastolatka już pisałam ostre

W mojej rodzinie mówiono po rosyjsku, chodziłam do rosyjskiej szkoły. W najbliższym otoczeniu aż do jedenastej klasy ukraińskojęzycznych faktycznie nie było. Ale miałam książki i nauczycielkę języka i literatury ukraińskiej. Mówiłam dwoma językami, ale w pewnym momencie zupełnie przeszłam na ukraiński. W Łuhańsku zawsze mi mówiono,  że sama jestem dla siebie środowiskiem.

Kiedyś w Sztokholmie na festiwalu literackim Sierhij Żadan  zaproponował mi, żebym pojechała na wschód z poetyckimi występami. W zorganizowaniu tego wyjazdu pomagało mu artystyczne stowarzyszenie „Ostatnia barykada”. Zgodziłam się, bo mieszkańcy okupowanych i przyfrontowych obszarów to najbardziej zagrożeni ludzie, nie mają ani kamizelek kuloodpornych, ani automatów. Ciekawe jest z nimi się spotkać, czytać im. Dla mnie ważne być najbliżej jak można domu, a wtedy to oznaczało także być bliżej rodziców, ale nie mieć możliwości do nich zajechać. Bo mój dom (miasto Pierwomajsk – red.)  jest okupowany. Nasza podróż była dwustronną terapią i dla nas, poetów, i dla mieszkańców Wschodu. Przyjmowano nas bardzo dobrze, na przykład w Słowiańsku na nasz występ przyszło 800 osób. To prawie jeden procent miasta. W końcu czytań ludzie pytali, czy nie uważamy ich za zdrajców, bo nie poszli z gołymi rekami na rosyjskie czołgi. Ich bardzo niepokoją te rzeczy. Ludzie mają traumę, bo w telewizji często gęsto pokazują ich jako zdrajców.

Dla mnie jest obojętne, kogo wspierają mieszkańcy Wschodu: okupanta czy ukraińską armię. Nie jest mi obojętne, że umierają.
Nie znam politycznego wyjścia z tej sytuacji. Ale mogę mówić o rozwiązaniach etycznych. Nie tylko w okupowanym Łuhańsku czy Doniecku są ludzie, którzy wspierają okupanta i nawet walczą po jego stronie. Tacy ludzie byli w okupowanym Kijowie podczas Drugiej wojny światowej, i w okupowanym Paryżu. Mówi się: „Oni niedostatecznie walczyli o Krym czy Donbas”. A dlaczego lwowianie nie rzucali się na uzbrojonych wojskowych, którzy okupowali miasto w 1939 roku? Tak, dlatego że mieszczanie nie mogą walczyć z czołgami. Okupacja może dotknąć nas wszystkich i to nie powód, żeby osądzać, ale powód, by współczuć i pomagać.

Nasi wolontariusze pracują mądrze i dobrze. Wszystko robimy jak należy, jedyne czego nam zabrakło – to nauczyć się wybaczać, a o nienawiści w ogóle zapomnieć. Dlatego, że nienawiść niszczy nas od środka i póki sami siebie będziemy niszczyli, łatwo będzie nas niszczyć z zewnątrz.

Mam z wojną wiele osobistego, aż za wiele. Wiem, że okupant to wróg, ale ja ich nie nienawidzę. Nie ma we mnie takiego uczucia. Jeśli zająć się własną sprawą i robić to jak najlepiej, nie zostaje ci czasu na nienawiść.

Moim zdaniem,poezja ukraińska stoi na dobrym poziomie. Zdarza mi się słuchać współczesnej poezji zagranicą: słowackiej, polskiej, szwedzkej. I tego, co tam się mówi o stanie własnej współczesnej poezji. Na Słowacji miałam wspólny występ z poetą Guy Goffetem. To klasyk francuskiej literatury, więc, oczywiście, bardzo byłam przejęta. A kiedy opowiedziałam o tym Andrejowi Chadanowiczowi, on powiedział: „Nie przejmuj się, ty więcej znaczysz dla Ukrainy niż on dla Francji”. Bo we Francji ilość czytelników poezji i uczestników literackich akcji jest bardzo skromna. Chadanowicz wie, co mówi, przekłada z francuskiego, bywa na rozmaitych międzynarodowych festiwalach i orientuje się w sytuacji.

Zarabiam dziennikarstwem. Kiedy zaczęła się rewolucja, pracowałam jako redaktor czasopisma medycznego. Bardzo potrzebne były mi pieniądze i poszłam do pierwszej lepszej pracy. Jakoś kobiecie łatwiej to zrobić niż mężczyźnie. Krótko mówiąc, nie podobała mi się praca w firmie z korporacyjną kulturą. Siedziałam w biurze po dziewięć godzin i nie mogłam robić tego, co lubię: biegać rano, pisać scenariusza i wiele innych rzeczy, Ta sytuacja mnie przygniatała. Na początku grudnia dowiedziałam się, że dostałam Międzynarodową poetycką „Nagrodę słowiańską”.Postanowiłam, że 500 dolarów tej nagrody wystarczy mi na miesiąc życia i od tamtej pory zajmuję się tylko tym, co lubię. Tymczasem to mnie też utrzymuje.

Tylko na Ukrainie jest możliwe, żeby na wieczór poetycki przychodziły setki czy tysiące ludzi.

W marcu zeszłego roku zaproszono mnie do wzięcia udziału w Maratonie Szewczenkowskim, który zorganizowało ministerstwo kultury. Maraton polegał na czytaniu na żywo wierszy Tarasa Hryhorowycza w pierwszym kanale telewizji narodowej. Wygląda to tak: przychodzisz w wyznaczonym czasie, rejestrują cię, prowadzą do pokoju, i czekasz. Czekasz tak długo, że znasz już wszystkie choroby i związki rodzinne obecnych. I myślisz: to przecież dla Szewczenki, chcę przeczytać nie patriotyczny jego wiersz, a miłosny. W końcu przychodzą po ciebie, prowadzą do innego pokoju i znowu siedzisz. I tu ci mówią, że zaraz przyjedzie prezydent Ukrainy z żoną, żeby poczytać Szewczenkę, a ty jeszcze posiedź – poczekaj (śmieje się). Ze mną czekali znani reżyserzy, pisarze i wydawcy. Oni tacy znani i czekają, a ty taka maleńka nie możesz sobie  tak po prostu pójść. W końcu trafiasz do sali, i nawet widzisz, że ta scena, na która masz wyjść, istnieje.  I znowu czekasz, bo przyjechali wojskowi, oni też kochają Kobziarza i trzeba ich  przepuścić. To trwało prawie pięć godzin. Właśnie tak działa nasze ministerstwo kultury: przeprowadza nas z pokoju do pokoju i mówi: ”Och, och! Zaraz coś będzie! Znajdziecie się w centrum literackich wydarzeń! Teraz pokażemy wam kulturę!” Stałam w centrum wydarzeń i w tym momencie zrozumiałam, jak działa mechanizm ministerstwa: to labirynt, który nigdzie nie prowadzi.

Po pierwsze, radziłabym tworzenie artystycznych rezydencji. Po drugie rozwijanie sieci instytutów ukraińskich. Podobne instytucje jak Instytut Polski, British Council czy Goethe Instytut pracują na rzecz tego, żeby kultura danego kraju była dostępna również poza jego granicami. To także granty na przekłady, finansowanie wyjazdów i honorariów dla swoich twórców.  Po trzecie stworzenie dostatecznej ilości nagród literackich, w tym również dla autorów rosyjskojęzycznych.

Poeta to człowiek, który pracuje ze znaczeniami, który formuje te znaczenia. To człowiek, który zmienia szablony percepcji tego świata i daje nową optykę, to znaczy nowy obraz świata.

Forma ważniejsza jest od treści. Ona i rodzi sens, i częściowo jest samym sensem, bo go zawiera. W ogóle, sensy to bryły, z nich trzeba uformować struktury i formy. Forma niszczy chaos i stwarza uporządkowane piękno, forma dla każdej treści musi być swoja, ważne, aby się nie powtarzała.

Nie przestaję zachwycać się taktyką Serhija Żadana. On regularnie występuje w miastach i najmniejszych miasteczkach, i to oczywiście jest bardzo ciężkie. Dobrze rozumieją to ludzie, którzy mają za sobą trasę. Jeśli mówimy o tym, jak pomóc szerokim masom dołączyć się do kulturalnego procesu – to to właśnie są konkretne działania. I ludzie, którzy słyszeli tylko o Szewczence czy Puszkinie, bardzo często znają również Żadana. Serhij mądrze pracuje też z tytułami swoich książek. Każdy jego tytuł trafia do innego audytorium. Na przykład, „Maradona” wyszedł kilka miesięcy przed  tym, jak pojawił się dokumentalny film o znanym piłkarzu Maradonie. Wątpliwe, czy ja bym kupiła tę książkę jako pierwszą książkę tego autora, ale „Maradona” zagarnia nową publiczność. „Woroszyłowgrad” – publiczność, która pamięta radzieckie czasy, i ta książka zainteresowała łuhańczan, którzy szukali tam siebie. „Ballady o wojnie i odbudowie” – tytuł wzięty z Mike’a Johansena nawiązuje do awangardy, w dodatku  każdemu widzi własną odbudowę. Oprócz tego, on czuje czas, przeczuwa, co się wydarzy.

Gdybym nie została poetką, byłabym projektantką, w dzieciństwie sama robiłam kobiece pismo lalkowego formatu (śmieje się), sama pisałam do tego „pisma” teksty, malowałam modele, wedle tych modeli szyłam dla lalek, I być może dlatego nazwałam swoją pierwszą oficjalnie wydaną książkę „jak MODA”. Tej pasji nie rzucam. Na przykład teraz przysiadłam na wykładzie Linor Goralik z historii mody.

Niedawno niemal nie zaczadziałam. Tego lata jeździłam na festiwal Palimpsesty. O piątej rano, kiedy przyjechałam tam z Odessy, organizatorzy chcieli zabrać mnie na ryby, ale byłam zmęczona. I zostawili mnie u siebie w domu żebym się przespała, a razem ze mną zostawili patelnię z jajecznicą, dla mnie. Ale zapomnieli wyłączyć płytę elektryczną! Po dwóch godzinach budzę się w czarnej chmurze i nie wiem, co się dzieje. Bardzo szybko reaguję w podobnych sytuacjach, więc zdusiłam pożar w zarodku. Potem po festiwalu chodziła bajka, jak to niemal nie zginęłam. Ale jest jeszcze jedna historia o Winnicy, pozytywna. Po występie podszedł do mnie chłopiec, podziękował za wiersze i zapytał, czy dzisiaj coś jadłam. Tego dnia obudziłam się bardzo rano, miałam wywiad, trzy występy i oczywiście wyglądałam na zmęczoną. Powiedziałam: coś jadłam, i że zaraz wezmę sobie kawę. Kiedy kupowałam kawę w automacie, chłopiec przyniósł mi pakunek z bananami, jogurtami i czekoladą. Nakarmiłam jeszcze głodnych poetów (śmieje się).

Kiedyś spotkałam się z Oksaną Zabużko, żeby poznać opinię o scenariuszu „Budynek «Słowo»”, w którym jedna z ról pisana była specjalnie dla niej. Przyszłyśmy do kawiarni i postanowiłyśmy zamówić pizzę. Podchodzi kelner i wylicza, jakie dzisiaj są pizze: indyk z brzoskwinią, bekon ze szpinakiem i trzecia, i dziesiąta. A pani Oksana mówi: niech pan przyniesie z królikiem i pomarańczami. Kelner mówi, że takiej nie wymieniał. Z królikiem i pomarańczami nawet w menu nie ma. I żadnych innych dań z  królika też nie ma, bo nie mają królęciny. Na co pani Oksana mówi: nie, pan powiedział, pizza z królikiem i pomarańczami, to zabrzmiało od razu po pizzy z indykiem i morelami. I tak sprzeczali się dość długo, bez końca powtarzając listy pizz.  I nagle pani Oksana patrzy na nas i radośnie mówi: „Mam świadków!” A ja siedzę, obracam w głowie słowa kelnera i wiem, że „wpadłam” (śmieje się), bo o pizzy z królikiem i pomarańczami z ust kelnera nie słyszałam. Ale myślę, kto mi przyjacielem: kelner czy pani Oksana? (śmieje się). I mówię: „Przecież była taka pizza, była!” Myślę, że Oksana Stefaniwna dotąd o tym nie wie. A kelner mógł się tak nie sprzeczać.

* Wywiad ukazał się pod tytułem Reguły życia poety

Z języka ukraińskiego przełożył Bohdan Zadura

 

Kultura Enter, 2018/05 nr 86