Strona główna/KRAJOBRAZ MIEJSKI. Sztuka i przestrzeń Górnego Śląska

KRAJOBRAZ MIEJSKI. Sztuka i przestrzeń Górnego Śląska

Dzięki uprzejmości Wydawnictwa DodoEditor publikujemy fragment najnowszej książki Wojciecha Grabowskiego pt. Tu. Sztuka i przestrzeń Górnego Śląska, która ukazała się w wydawnictwie w listopadzie 2018 roku. 

Signal de alarma
Wojciech Grabowski

Myślałem, że mama pracuje w tej wieży. Wieża sterczała nad Bogucicami – dzielnicą Katowic. Obok był modernistyczny kościół. W wieku sześciu lat takich prostych klocków (jeden w poziomie, drugi w pionie) w ogóle się nie zauważa. Dopiero wiele lat później doceniłem architektoniczną wartość tej budowli. Ale wtedy ważna dla mnie była tylko ta graniasta wieża nad skośnym dachem i wielkim łukiem frontonu.

W ogromnym budynku z wieżą mieścił się rektorat Akademii Ekonomicznej. Mama pracowała w dziale kadr. Czasami zabierała mnie ze sobą do pracy. Pamiętam ciemne korytarze, miasto zostawało za ciężkimi drzwiami. Szklanki, spodki, segregatory, wytarte dywaniki. Jakieś śniadania urzędnicze, zapach jaj na twardo i starych, wysiedzianych mebli. Radio grało. Mama nie pracowała w wieży. Ale nie myliłem się tak bardzo. Pokoje były ciemne, odgrodzone od miasta grubymi murami, miasto zostawało w dole.

Mama nie była serdeczna. Była oschła. Wtedy nie okazywało się dziecku czułości, jak teraz. Siedź tu i rysuj sobie. Siedziałem więc w kąciku przy małym stoliczku z politurą, w której odbijały się głębokie zielenie drzew z tej drugiej strony miasta, tej oddzielonej torami, i rysowałem.

Mama nie miała czasu na czułości. Trzeba było zdobywać pożywienie, stać w kolejkach. Miała na głowie nas, dzieci, i trudnego męża pochłoniętego całkowicie karierą naukową.

Ale ja świecową kredką napisałem dla niej wiersz o miłości, że:

Nic jej nie zwycięży,

Choćby nawet sto gadów, węży

Czyhało…

I wiem, że mama przepisała ten wiersz na maszynie i nosiła go ze sobą w torebce.

Teraz zrobimy przewodnikowy wtręt, ale niepostrzeżenie powróci mój osobisty ton.

Autorem tego budynku był Arnold Hartmann. Gdy go projektował, był w fazie monumentalnej, odwoływał się do tradycji i potęgi Niemiec, jednak kilka lat później pożeglował w stronę secesji i falowania. I nawet w okresie klasycystycznym Hartmann miał własny styl: zawsze wieżyczki, a w zasadzie wieżyce. Centralne i punktujące. Surowe, oszczędne zdobienia, filary, ozdoby nieodciągające myśli od powagi całości. Powściągliwy monumentalizm.

Taki był ten budynek ratusza w Bogucicach. Nastrój powagi i poważnego spotkania.

Teraz tu był rektorat AE i wciąż pracowała tam mama. A ja byłem już uczniem liceum plastycznego, które wtedy znajdowało się na 1 Maja, i widziałem ten gmach przez okno w czasie nudnej lekcji. Był po drugiej stronie ulicy, dokładnie naprzeciwko. Mogłem kontemplować wszystko – płaskorzeźby, łuk frontonu, wieżyczkę z barierką – aż do momentu wyrwania do odpowiedzi, której, rzecz jasna, nie potrafiłem udzielić.

Wtedy, gdy był tu ratusz Bogucic, monumentalne kształty pasowały do funkcji budynku. Oczywiście te zebrania rajców dzielnicy były sztywne, mieszczańskie, bismarckowskie z ducha, ale jakiś sens być może tlił się od czasu do czasu w ich ustaleniach. A teraz ten cały poważny gmach był bez sensu. Mieściła się w nim Akademia Ekonomiczna, a rzecz działa się w socjalizmie. I cała ta uczelnia była jedynie po to, żeby udowodnić ekonomiczną rację tego systemu. I ci wszyscy docenci, doktorzy habilitowani, profesorowie nadzwyczajni i zwyczajni, wyssanymi z palca liczbami i równaniami wykazywali gospodarczą wyższość socjalizmu nad niewydolnym kapitalizmem. Tworzyli prace teoretyczne ukazujące świetlaną przyszłość naszego ustroju i powszechny dobrobyt uzyskany dzięki niemu. A wystarczyło popatrzeć za okno, na te rozwalające się, rzężące tramwaje, kolejki przed sklepami, szarość i nicość. Była końcówka lat osiemdziesiątych, socjalizm właśnie rozprzęgał się całkowicie, rozłaził, nie dało się tego pozszywać, tych szarych, sparciałych łachów, i wszyscy o tym dobrze wiedzieli, łącznie z premierem Messnerem.

Stopnie, doktoraty, przewody, artykuły, czasopisma, książki.

Hartmann zbudował taki solidny klasycystyczny gmach. A w nim stosy, tony makulatury bez wartości. Budynek AE stał, trwał i wypuszczał w Polskę naukowe kadry ekonomistów socjalistycznych.

A teraz matura. Jesteśmy smutni. Wszyscy w ciemnych garniturach jak na pogrzebie. Zdechłe śledzie krawatów zwisają smutno między kołnierzykami przepoconych koszul. Jak dziwnie wyglądamy! Walter – hipis wciśnięty w ten gangolek, nagle niepewny w ruchach, z włosami związanymi gumką. Co to za impreza dziwna! A gmach trwa za oknem auli, biały, niebo błękitne, które urąga naszemu przerażeniu. I gmach też urąga swoim trwaniem. Będziesz pod nim, pod tymi filarami, zamiatał chodnik. Matura. Być albo nie być. Nie zdasz, twoje życie się kończy, odpadasz, jesteś z boku, poza nurtem.

Trzeba pisać matematykę. Od dwóch lat jest obowiązkowa na profilu humanistycznym i nawet w naszym plastyku. Chodziłem na korki przez ostatnie pół roku, ale było to na nic. Nic nie rozumiałem, dosłownie nic. Wzrok uciekał od tych sinusoid i układów współrzędnych w stronę okna.

Jesteśmy w tych dniach jak w malignie. Świat przepływa nieostry, zamazany. Polski, tak, angielski – coś się wyduka, I know, really, ale matematyka?

I mama się decyduje. Jest oschła, niezadowolona, ale decyduje się. Mamy czekać na sygnał.

Gmach za oknem. Tam jest wieża. I barierka, Człowiek pojawi się przy barierce, ciemna mała sylwetka i pomacha chusteczką. To będzie sygnał. Signal!!! Wtedy będzie wiadomo, że można zgłosić się za potrzebą. A tam w kiblu za rurą – ściągi! W Akademii Ekonomicznej pracują matematycy. Mama ich wszystkich zna. Zna asystentów, zawsze im coś załatwia. Uczą statystyki, którą potem ekonomiści fałszują i naciągają w swoich teoretycznych pracach. Zadania maturalne to dla tych asystentów pestka. Ale trzeba zbudować cały system: najpierw wynieść do kibla to, co dostaliśmy do rozwiązania, potem czekać na sygnał z wieży. Czekamy. Godzina, dwie, trzy, cztery. Udajemy, że coś piszemy, jak ciężko tak udawać. Niektórzy próbują, ja nie, bo to dla mnie hieroglify, chińskie pismo, widzę jakieś znaczki. A gmach za oknem trwa. Wieża pusta. Barierka. Co ze mną będzie, jak się nie uda… Czas płynie.

Chciałoby się porysować na tej kratkowanej kartce, właśnie na tej. Zrobić splątania linii swobodne, zniszczyć rubryki kratek. Kilka miesięcy temu któryś z kolegów przyniósł duży album Ireny Jakimowicz „Witkacy”. I oszaleliśmy. Mnie zahipnotyzowały ołówkowe rysunki. Te od niechcenia albo pod wpływem, na świstkach, oddartych, kartkach, pomięte i postrzępione. Bazgroły z szalonymi podpisami: Bezczelność i oburzenie w Astralu. Ciałka ropne okazały się w zadzie Pseudo-bucefała zwanego ohydnym i całe towarzystwo uczuło dziwny jakiś dreszczyk. Więc gest, myśl, bazgroł to też jest sztuka – zaczynałem sobie mgliście uświadamiać. Hrabia Gadon ukrył się za horyzontem. Joasia z żórawiem na nieznanej planecie obserwowana przez prof. Kuesebecka. Świstki, arabeski, gryzmoły. Gaworzenie linią i słowem. Sztuka, bo działa absolutem, podszewką rzeczy. Jakby autor tych rysunków znalazł się po drugiej stronie lustra i stamtąd widział prawdziwe oblicze ludzi nobliwych i poważnych, którzy tak naprawdę są gąbczaści, robaczywi, z wypustkami, czułkami i kocimi wąsami. Przy czym wciąż mają tużurki, rzędy guzików i specjalną podziałką mierzą ohydę życia. Gdy to zobaczyłem, ogarnął mnie żal. Przecież jestem już blisko tej swobody, tej jazzowej improwizacji i też rysuję podobnie na rogach i okładkach zeszytu i podpisuję dadaistycznie, ale nie potrafię odważyć się, przynieść nauczycielowi i pokazać – to moje, zamiast wymęczonych widoczków i martwych natur. A także żal, że ktoś to już wcześniej i nie tylko zrobił, ale uznał za pełnię swojego jestestwa wraz z dramatami, portretami, filozofią, popojką i wontrupką z ziemniaczkami. Przypomniał mi się wtedy nad pustą kartką kancelaryjnego papieru jeden z tych rysunków Witkaca – Czarny sygnalista z wież Puribongu i jego nieistniejące potwory. Właśnie czekamy na tego sygnalistę. Rysowałbym coś na tym arkuszu, dla zabicia czasu, dla uspokojenia nerwów, ale nie mogę.

Dlaczego w liceum plastycznym nie zajmowaliśmy się Witkacym? Dlaczego było tak nudno? Bo już zawędrowała mechanizacja życia pod strzechy, już nie trzeba myśleć, już nikogo nie obchodzi sztuka i doznania metafizyczne, ważne są tylko cyferki i tabele. Dlaczego „Pan Tadeusz”, nudny jak flaki, a nie „Pan Karol” ze „Sklepów cynamonowych” Schulza, gdzie na trzech stronach ukazany jest cały dramat ludzkiej egzystencji? Dlaczego w historii sztuki nie doszliśmy nawet do impresjonizmu? Właśnie dlatego. A teraz czekamy na Signal de alarma. Też był taki rysunek Witkaca. Przedstawiał faceta z wytrzeszczem, przerażeniem, biegnącego przed pędzącym w przepaść pociągiem. Czekamy. Nagle czarna sylwetka na tle jasnego nieba. Macha rozpaczliwie. Zachować spokój. Zgłaszamy się grzecznie po kolei, a tam, za rurą – wybawienie. Wybawienie od infamii, od stoczenia się na samo dno drabiny społecznej, od zamiatania ulic, przed czym przestrzegają nas nieustannie nauczyciele.

Na szczęście pilnowali nas nauczyciele przedmiotów artystycznych. I dobrze wiedzieli, skąd to pospolite ruszenie w stronę ubikacyj, ta nagła potrzeba opróżnienia pęcherza. I przymykali oko. Mieli w sobie tę resztkę sensowności, którą zatracili już inni.

Mama ratuje nas. Moja mama z wąską linią ust, która nigdy się nie uśmiecha. Ratuje dwie trzecie kasy, oprócz paru dziewczynek, które zawsze wszystko umią. Ale nie tylko ratuje nam maturę. Co za widok! Ten poważny gmach tak starannie zaprojektowany przez Hartmanna, te jego filary tak solidne, tak trwałe, z auli widać to wyraźnie, te schody, wejście jak do pałacu i jeszcze raz filary poczwórne. A na górze człowiek, czarna sylwetka wychylająca się zza barierki, machająca rozpaczliwie do nas. Znak – jest rozwiązanie. Jesteśmy uratowani. Nasze życie jakoś pójdzie dalej, studia, jakoś potoczy się, i tylko w snach pozostanie koszmar: matura nieważna, trzeba pisać jeszcze raz. Niebo za sylwetką sygnalisty było białe jak kartka papieru. Signal de alarma!!!

Wojciech Grabowski

Wojciech Grabowski – absolwent Instytutu Sztuki Uniwersytetu Pedagogicznego w Krakowie i Szkoły Filmowej w Łodzi. Rysownik, pisarz, autor filmów o sztuce (m. in. Ekspresjonizm w Polsce, Podróż z Rafałem Malczewskim, Artes – nadrealiści ze Lwowa). Debiutował w 2012 roku zbiorem opowiadań Człowiek-motocykl. Następnie wydał: Archi-traf. Opowieści o architekturze Śląska i Zagłębia, Miastowidz. Opowieści ze śląskiej metropolii, Dizajn tamtych czasów. Wykonuje ilustracje do tych książek, które mu się bardzo spodobały. Najnowszą wystawę jego grafik można oglądać do stycznia 2019 r. w Bibliotece Centralnej MBP w Rudzie Śląskiej. Jedna z nich znalazła się na okładce Kultury Enter (nr 86).

Fragment najnowszej książki Wojciecha Grabowskiego pt. Tu. Sztuka i przestrzeń Górnego Śląska, Wydawnictwo DodoEditor 2018.

Kultura Enter, 2018/05 nr 86

Najnowsza książka Wojtka Grabowskiego o Śląsku.