Strona główna/ZARZĄDZANIE KULTURĄ. Frajerzy

ZARZĄDZANIE KULTURĄ. Frajerzy

Krzysztof Księski

Część życia społecznego, znana powszechnie pod pojęciem kultury, wygląda na nas zza każdego krzaka, z każdej ulicy i każdego kąta. Gdzie nie spojrzysz: kultura. Ludzie oglądają filmy i seriale, spędzając długie wieczory na maratonach, zgodnie z nowym zwyczajem kryjącym się pod hasłem „Chill & Netflix”. Obserwują z zapartym tchem spektakle lub śmieją się podczas występów kabaretowych. Czytają książki i gazety, coraz częściej ze szklanego ekranu, które niebieskim światłem zaburzają gospodarki hormonalne naszych organizmów. Grają w różne gry, krzycząc przed monitorami lub udzielając się towarzysko, rzucają kośćmi i zagrywają karty. Odwiedzają galerie pełne najróżniejszych obrazów, rzeźb i instalacji. Dbając o bezcukrową dietę, biegają po latte z kawiarni, z rana, ze słuchawkami na uszach, w rytm Maty albo Sheerana. Tańczą do rana na koncertach lub śledzą telenowele i całą papkę popkulturową wyciekającą kanałami z telewizorów lub monitorów. Kultura jest wszędzie. Ludzie doświadczają jej każdego dnia, co chwilę, brnąc przez życie w jej permanentnym, wszechogarniającym i wartkim potoku.

Wydaje się więc, że dla każdej jednostki z osobna, jak i dla całego społeczeństwa kultura jest potrzebna, wręcz niezbędna. Poszerza horyzonty, uwrażliwia, rozwija wyobraźnię i intelekt, pozwala zrozumieć inność, a więc sprzyja propagowaniu postaw tolerancji i wzajemnej akceptacji. Jak mówił brytyjski polityk i noblista Winston Churchill, sprzeciwiając się cięciom budżetowym, jeśli obetniemy wydatki na kulturę, to nie będziemy już mieli czego bronić i o co walczyć.

Całe nasze państwo hojnie łoży na kulturę: prezydent, rząd, ministrowie, samorządy, prezydenci miast, burmistrzowie, wójtowie. Nie stroni od tego biznes, widząc w inwestycjach w kulturę możliwość godnego zarobku lub promocji. Garnie się do tego trzeci sektor, pragnąc jak najlepiej wspierać działalność kulturalną. Kultura nie tylko popularna jest bardzo popularna. Nie może zatem dziwić, jak wiele osób angażuje się w tę branżę: animatorzy, artyści i rzemieślnicy, wolontariusze. Szacuje się, że prawie ćwierć miliona dorosłych Polaków pracuje zawodowo właśnie w kulturze. Jak widać, to cała armia ludzi.

Zapotrzebowanie na ich pracę jest olbrzymie. W końcu coś trzeba robić z wolnym czasem. W grę wchodzi sport, turystyka i właśnie kultura, które zresztą często są ze sobą powiązane. Jest to więc integralna część życia każdego z nas. Ważna i niedoceniana, wszechobecna i lekceważona. Dlaczego?
Bo, niestety, niemal wszyscy ludzie kultury są frajerami. Teraz każdy się święcie oburzy na czele z moją żoną oraz przyjaciółmi i znajomymi pracującymi w branży kultury. Sam powinienem poczuć się urażony takim stwierdzeniem. Wszak od wielu lat jestem związany z działalnością kulturalną i trudno mi sobie wyobrazić, bym kiedyś z nią zerwał. Niestety, fakty upoważniają mnie do powyższej konstatacji.

Zarobki osób, którzy pracują w sektorze kultury są bardzo niskie. Dzieje się tak od lat. Zgodnie z Ogólnopolskim Badaniem Wynagrodzeń przeprowadzonym przez firmę Sedlak & Sedlak w 2014 roku kultura i sztuka są najniżej opłacaną branżą w Polsce i to się nie zmienia. Co drugi pracownik w niej zatrudniony zarabiał mniej niż 3000 złotych brutto miesięcznie. Mediana wynagrodzeń w kulturze i sztuce była aż o 1050 złotych mniejsza niż mediana zarobków w całym badaniu dotyczącym różnych branż funkcjonujących w kraju. Co czwarty pracownik z tej branży otrzymywał 2210 złotych i mniej. Potwierdzają ten fakt zarówno corocznie publikowane dane Głównego Urzędu Statystycznego, artykuły w prasie zajmującej się problemami samorządu, jak i głosy samych zainteresowanych. Ci ostatni są coraz bardziej sfrustrowani. W kulturze zarabia się fatalnie.

Grupa pracowników kultury to bardzo zróżnicowani ludzie, mają jednak pewne cechy wspólne. Wielu wśród nich to artyści lub osoby o artystycznych duszach, które nie podzielają materialistycznego paradygmatu rzeczywistości. To zwykle ludzie wrażliwi i empatyczni, z przyjemnością konsumujący ogromne ilości kultury. Często będąc altruistyczni i kreatywni, pochodzą ze środowisk pozarządowych lub dzięki wolontariatowi weszli do branży. Konflikty rozwiązują nie za pomocą siły czy dominacji, lecz w drodze uzgodnień, rozmów i poszukiwania konsensusu. Stronią od twardych rozwiązań, preferują dialog i obopólne zrozumienie.

Strajk i protest są dla nich absolutną ostatecznością. Latami nie domagają się poprawy swej sytuacji, gdyż zazwyczaj na pierwszym miejscu stawiają misję, tworzenie kultury na wysokim poziomie, zaangażowanie, z jakim pracują, a nie poziom wynagrodzenia czy innych benefitów oferowanych przez pracodawcę. Jako grupa zawodowa postępują odmiennie od niektórych innych grup, które potrafią siłowo walczyć o swoje prawa. Walczą symbolami i happeningami.

Inaczej postępują na przykład górnicy, którzy potrafią zebrać się tysiącami, zawiesić wydobycie i pojechać na Wiejską pod Sejm. To grupa zawodowa zdrowych i mocarnych mężczyzn, z którą władza musi się liczyć, tym bardziej, że siłowo trudno jest rozpędzić ich manifestacje, łatwo za to stracić w sondażach. Ponadto brak wydobycia oznacza dotkliwe straty dla państwowych kopalni, na co rządzący nie chcą przystać. I zwyczajnie się ich boją.
Podobnie z lekarzami czy pielęgniarkami. To również zawody z misją, nawet większą niż krzewienie kultury. Im także trudno zdecydować się na strajk, gdyż dbają o zdrowie i życie ludzkie, które w razie protestu mogłoby być zagrożone. Wiedzą jednak, że w razie czego władza nie będzie miała wyboru; zostanie zmuszona do ustępstw na ich rzecz i polepszenia warunków pracy medyków.

Z kulturą jest inaczej. W przypadku odstąpienia od pracy jako formy protestu wobec złych warunków pracy i płacy nic się nie stanie na krótką metę. Nie odbędzie się koncert, jakieś warsztaty czy inne zajęcia. W poczuciu społecznym, ale również w przekonaniu władzy – nic szczególnego się nie stanie. Brak działań w sferze kultury nie odbije się wprost na życiu mieszkańców, nie przełoży się na spadające poparcie w sondażach. Nie będzie to nic obrazowego, wstrząsającego czy groźnego. Jak górnicy zaprzestaną wydobycia, państwo straci pieniądze, jeśli rolnicy, protestując, zablokują drogi, nikt nie przejedzie, jak lekarze odstąpią od lóżek – ktoś umrze, a odpowiedzialność spadnie na decydentów.

A w kulturze? Nie zobaczę spektaklu? Włączę teatr telewizji. Warsztaty odwołane? Zamiast nich można pójść na basen lub spacer. Koncert się nie odbędzie? Włączę muzykę ze Spotify albo serial na Disney+. Nic się nie stanie, bo kultura, mimo że tak wiele miejsca zajmuje w naszym życiu, nie jest podstawową potrzebą człowieka. Sięgamy po nie dopiero wtedy, gdy inne nasze potrzeby są zaspokojone. A przy tym udział w jednym wydarzeniu kulturalnym można w miarę, jako tako, zastąpić innym. Może nie do końca takim, jakie by się chciało, ale wciąż dość satysfakcjonującym.
Władza, na wieść o grożącym strajku ludzi kultury, uśmiecha się z politowaniem i pogardliwie wzrusza ramionami. Rządzący nie czują presji, więc nie przejmują się protestami. Przecież mogą powiedzieć wszystkim niezadowolonym, że zawsze można wziąć kredyt i zmienić pracę, jak mawiał kiedyś klasyk. Niestety, mimo kiepskich warunków pracy i płacy wielu ludzi kultury wciąż pracuje w branży i nie odchodzi do bardziej opłacalnych i obiecujących segmentów gospodarki.

Świetną ilustracją powyższego zjawiska jest choćby wciąż trwający spór zbiorowy pracowników Ośrodka Brama Grodzka Teatr NN z dyrekcją o wynagrodzenia. Okazało się bowiem, że nie dość, że podwyżki są śmiesznie niskie (200 zł), to jeszcze otrzymali je tylko niektórzy zatrudnieni. Oliwy do ognia konfliktu dolewają jeszcze niektóre wypowiedzi przedstawicieli lubelskiego ratusza, jak słowa dyrektora Wydziału Kultury, który stwierdził, że miasto nie jest stroną w sporze, gdyż za sprawy kadrowe w instytucji kultury odpowiadają jednoosobowo dyrektorzy tych placówek. To skandaliczna i pogardliwa wypowiedź, gdyż to miasta jest organizatorem instytucji kultury, a główną składową budżetu instytucji jest coroczna dotacja podmiotowa od organizatora. W praktyce więc to miasto łoży na instytucję kultury, a dyrektor „kraje, jak mu materiału staje”. W ten sposób władze próbują umyć ręce, zrzucając winę za niskie zarobki na dyrektora. Mimo fatalnych warunków pracownicy Teatru NN i setek innych instytucji kultury wciąż wykonują swoją pracę.

A przecież powinni odejść. Zarabiają niewiele. Wielu z nich pracuje z pasją, choć na głodowych pensjach. Niejeden pracuje na podstawie umów cywilnoprawnych uzupełnianych wolontariatem, co wiąże się z niewystarczającym zabezpieczeniem społecznym i ochroną pracowniczą. Ci, którzy pracują na podstawie umowy o pracę, też nie mają lekko. Najczęściej zarabiają minimalną krajową lub niewiele więcej. Najwięcej spośród nich pracuje w instytucjach samorządowych, nie są jednak pracownikami samorządowymi w rozumieniu przepisów. Oznacza to, że nie mają takiej jak oni ochrony prawnej, nie przysługują im niektóre istotne bonusy, jak np. tzw. trzynastki, którymi wszystkie inne segmenty budżetówki podreperowują sobie budżety domowe. Podwyżki, bony świąteczne czy wczasy pod gruszą to zwykle ochłapy, które bardziej irytują i znieważają swoją wysokością niż są godziwą premią za dobrą pracę i zaangażowanie. Zaś nagrody jubileuszowe to odległa perspektywa, nie wspominając już o ich lichej wysokości.
Przy tym dotyka ich wiele dodatkowych niedogodności. Praca w weekendy, często do późnych godzin wieczornych. Patrzysz, jak inni słuchają koncertów, jeżdżą w trasy, na wycieczki, czy wylegują się na plażach lub pluskają w wodzie, kiedy ty sprawdzasz bilety, dopilnowujesz techniki, negocjujesz z artystami umowy bądź występujesz dla podpitej gawiedzi żądnej rozrywki. Poszedłbyś w sobotę z rodziną do kina, teatru czy na spacer po lesie, ale nie możesz, bo pracujesz. I nie masz za to nic poza wątpliwą satysfakcją, że dzięki twojej pracy inni, obcy ludzie, dobrze się bawią. Pracujesz w soboty, niedziele czy święta, nierzadko po kilkanaście godzin na dobę, ale nikogo to nie obchodzi. Instytucje kultury nie zapłacą ci ani za nadgodziny, ani za pracę poza dniem powszednim, ani za szczególne starania. Jedyne, na co można liczyć, to odbiór nadpracowanych godzin w proporcji jeden do jednego. I to nie zawsze, a jeśli już, to po ostrych tarciach i walce z kadrami i kierownikami.

Ciesz się, że uczestniczysz w tworzeniu fajnego festiwalu, warsztatów czy innych spotkań, w końcu kto pracuje dla pieniędzy? Tylko materialiści, a ty, pracowniku kultury jesteś przecież ponad to. Tak mawiają tłuste ryby pławiące się w luksusach, oderwane od smutnej rzeczywistości, cieszące się sutymi i zazwyczaj niezasłużonymi dietami i apanażami.

Kiedyś rodzice pouczali swoje pociechy, mówiąc: „ucz się ucz, bo inaczej będziesz kopał rowy”. Wynikało to z głębokiego przekonania, że wykształcenie wiąże się z uzyskaniem wyższego statusu społecznego, lepszej i dobrze płatnej pracy. Ludzie kultury posłuchali się swych rodziców. Są gruntownie wykształceni, po różnych studiach, kursach, szkoleniach i warsztatach, sporo wiedzą o życiu i swojej pracy. W zdecydowanej większości to specjaliści w swojej branży, osoby dobrze, a nawet wysoko wykwalifikowane. W końcu działalność kulturalna to nie byle co.

Wiele stanowisk w tej branży wymaga opanowania wachlarza kompetencji zwanych wielozadaniowością. Chodzi o taką sytuację, gdzie jedna osoba wykonuje pracę wieloetatową. Od pracownika kultury wymaga się więc, co zrozumiałe, przede wszystkim wiedzy i umiejętności merytorycznych, np. z zakresu tańca, literatury, filmu itd. Ale to dopiero początek, wypłynięcie z portu w rejs w nieznane. Na pełnym morzu czeka na pracownika kultury wiele wyzwań. Musi znać podstawy prawa, by przygotowywać umowy, np. z artystami, tłumaczami czy techniką. Potrzebuje rudymentów finansowych, by wiedzieć, jak obliczyć podatek czy składki, sporządzić rachunek lub rozliczyć projekt. Przyda mu się wiedza z psychologii i wachlarz kompetencji interpersonalnych, bo to praca z ludźmi. Konieczna mu również cała gama umiejętności menedżerskich, bo nierzadko zarządza projektem i wszystkimi jego procesami. Dobrze jeśli zna język angielski lub ukraiński, aby móc udzielić informacji zagranicznym studentom bądź turystom. Najlepiej jeśli na poziomie biegłym, by np. mieć możliwość oprowadzenia grupy cudzoziemców pod okolicy. Nie mówiąc już o biegłej znajomości rodzimego języka, w końcu musi pisać komunikaty na temat działań, które organizuje. Skoro tak, to musi mu być nieobca praca z mediami, dobrze więc jeśli posiada wśród swoich umiejętności te związane z marketingiem i public relations. W końcu trzeba poinformować potencjalnych odbiorców o ofercie kulturalnej, zachęcić ich do udziału, sprzedać bilet. Powinien być więc też wytrawnym sprzedawcą i znać się na reklamie. Dodatkowo nasze życie ulega wirtualizacji. Przydadzą się więc pracownikowi kultury również umiejętności informatyczne, obsługa odpowiednich programów oraz drobne, bieżące naprawy sprzętu i aktualizacja aplikacji, nie mówiąc już od prowadzenia mediów społecznościowych.

Trzeba zrobić prosty plakat, ulotkę, stronę internetową? Proszę bardzo, mamy ludzi do wszystkiego. Nie potrzebujemy więcej nakładów na kulturę, nasi ludzi potrafią wszystko. W końcu pracują dla idei, a wynagrodzenie dla nich jest tylko dodatkową atrakcją. Tak naprawdę spełniają się w swojej robocie, niech zarabiają więc grosze.
Co innego taki sprzedawca w markecie albo robotnik na budowie czy linii produkcyjnej. On ma nudną pracę, powinien więc zarabiać więcej. I tak właśnie się dzieje. Początkujący pracownik Lidla, Biedronki czy innych sieciówek otrzymuje wynagrodzenie wyższe niż pracownik kultury nawet z kilkunastoletnim stażem. Podobnie pracownik magazynu, budowy czy kurier. Mimo że również pracuje ciężko, wykonuje jednak znacznie mniej zróżnicowane czynności, wymagające mniejszych kwalifikacji. Skoro więc piękno i siła tkwią w prostocie, to doceniajmy je. Pracownik fizyczny niech zarabia więcej niż pracownik kultury, tak jest słusznie i sprawiedliwie.

Rynek tak właśnie kształtuje poziom wynagrodzeń w gospodarce, sytuując kulturę w ogonie nakładów i uposażeń. Jednak warto zaznaczyć, że branża kultury jest w zdecydowanej mierze publiczna, a więc zależna od władzy. To ona tak kształtuje zarobki w sferze kultury, obcina nakłady, cofa finansowania. Dlaczego tak się dzieje, skoro kultura jest rzekomo tak ważna?
Bo władza kulturą gardzi i jej nie zna. Nie ma wystarczającej świadomości, jak kultura jest ważna w życiu człowieka, jak sprzyja jego rozwojowi, jak przekłada się na rozwój społeczny, obywatelski i gospodarczy. Władza woli stawiać na konkrety, obrazki, którymi można się pochwalić. Remont chodnika, budowa drogi, postawienie budynku – to jest konkret, naoczny dowód sprawności rządzących.

A kultura? Jest ulotna, trudniej uchwytna, w gruncie rzeczy nie do końca potrzebna, może poza najbardziej łatwymi w odbiorze tekstami, jak np. przeboje discopolowe. Zresztą one świetnie się komponują z konsumpcją sportu: idziemy obejrzeć mecz, napić się piwa, zjeść jakieś fastfoody i spędzić miło czas w towarzystwie podobnych do nas. Uprawiać sport to za dużo, ale go oglądać – jak najbardziej! To jest jakiś konkret. A kultura? Jakieś to takie dziwne, miękkie, bardziej dla wrażliwców i mięczaków, to jakieś takie ulotne, niesprecyzowane, wymagające myślenia, wyobraźni, jakieś takie nie do końca zrozumiałe. Trzeba trochę dać kasy na kulturę, w końcu wiadomo: Szopen, Mickiewicz, Matejko, poza tym wspieranie kultury jest obowiązkiem władz wszystkich szczebli, ale bez przesady, przeciętny krajan i tak mało korzysta z niej, ograniczając się do telewizji i internetu.
Poza tym pracownicy kultury do tacy wrażliwcy. Nie wezmą pał, kijów bejsbolowych, nie wtargną do urzędów czy na ulice, nie zatrzymają ruchu, nie zakłócą spokoju władzy. Napiszą list z postulatami, zorganizują panel dyskusyjny o trudnej sytuacji ludzi kultury, zorganizują happening na ten temat. I tyle. Nikomu od tego nie ubędzie, więc dla władzy nie ma zagrożenia. Nie musi się więc z kulturą liczyć.

Doskonałym przykładem, gdzie jak w soczewce widać podejście władzy do kultury, jest konflikt związany z chęcią połączenia Centrum Spotkania Kultur w Lublinie, Filharmonii Lubelskiej i Teatru Muzycznego w jedną instytucję pod nazwą Opera i Filharmonia Lubelska. Absurdalny pomysł, który dał okazję władzom województwa się wykazać wiedzą i rozeznaniem kulturalnym. Wypowiedzi marszałka przejdą do historii lubelskiej kultury. Polityk był łaskaw scharakteryzować CSK jako „kilku menadżerów, kilku pracowników obsługi itd.” oraz „Centrum Spotkana Kultur to enigmatyczna nazwa. Bo kto tam się spotyka? Subkultura, kultura undergroundowa czy jakaś inna?”, zaś o operze raczył rzucić: „Każdy wie, co to jest opera”, przyznając przy tym, że nie wie, kto jest twórcą Traviaty, i że opery nie ogląda.
Powyższy przykład doskonale obrazuje stosunek zdecydowanej większości polskich polityków do kultury. Niewiedza, ignorancja i pogarda widnieją na ich sztandarach.

Skoro więc władza nie rozumie kultury z jednej strony, a z drugiej nie szanuje, trudno oczekiwać, że potraktuje ją poważnie. A skoro tak, to na niej oszczędza jak może, wszelkie oszczędności zaczynając właśnie od niej. Stąd niskie zarobki, małe budżety instytucji, brak waloryzacji wynagrodzeń i coraz niższe stawki dla animatorów i artystów. Wyjątkiem są tylko wielkie gwiazdy, przy których świetle uwielbiają grzać się politycy, ale tych jest niewiele w skali całej społeczności ludzi kultury.

Wśród tej rzeszy niedoinwestowanych pracowników kultury są jednak wyjątki. To dyrektorzy. Większość z nich to postaci nie z powołania, lecz z zawodu. Zawdzięczają swoje stanowiska rozmaitym koneksjom, znajomościom i układom, najmniej własnym kwalifikacjom. Oczywiście pojawiają się wśród nich osoby właściwe, przygotowane merytorycznie, broniące się swoim dorobkiem i wykształceniem. Niestety to mniejszość. W większości przypadków to polityczni nominaci, specjaliści od wewnątrzpartyjnych gierek i używania wazeliny. Całe swoje kariery zawdzięczają rodzinie lub polityce, nigdy nie imając się prawdziwej pracy. Czego nie dotkną, to sknocą, tak dobre mają kwalifikacje. Ale tkwią latami na dobrze płatnych posadach, czerpiąc garściami z partyjnych fruktów. Zwykli pracownicy najczęściej modlą się, mając nadzieję, że taki dyrektor nie wejdzie im w paradę, bo najczęściej nie tylko nie pomoże w pracy, ale tylko zaszkodzi. A nadmiarową pracę i tak wykona zwykły, niedoceniany pracownik kultury.
Partyjni szefowie to prawdziwa plaga i utrapienie polskiej kultury. Są zazwyczaj niekompetentni, leniwi i dbają głównie o swój wizerunek, a nie o dobro instytucji czy kultury. Ta epidemia oczywiście potrafi przenosić się niżej. W rejonach, gdzie praca w kulturze jest dosyć pożądana (słabiej rozwiniętych gospodarczo, z kiepskim rynkiem pracy), nawet szeregowe stanowiska bywają zajmowane dzięki kolesiostwu czy nepotyzmowi. Dlatego w głównej mierze placówki, w których to zjawisko jest powszechne, tak źle funkcjonują. To dodatkowy podatek, jarzmo nakładane na społeczność lokalną przez partyjnych okupantów.

Od dekad politycy widzą w kulturze głównie obciążenie budżetu i fanaberię garstki wyborców. Co bardziej znani ludzie kultury przydają się czasem podczas kampanii wyborczych, ale potem uważa się ich zazwyczaj za natrętnych petentów, ciągle zawracających głowę jakąś głupią kulturą, wiecznie niezadowolonych z wysokości przyznawanych środków. Niejednokrotnie uważa się nawet, że pokazanie się na spektaklu czy z książką w ręku raczej szkodzi niż pomaga w sondażach.

I nie mają tu znaczenia barwy partyjne. Każda władza, czarna, czy czerwona ma ludzi kultury za nic i ich lekceważy, parafrazując cytat z „Dnia świra”. Obojętnie, czy rządzi lewica, prawica, centrum, czy przeróżne koalicje – los ludzi kultury jest kiepski. Oczywiście poza wybrańcami – sojusznikami politycznymi, jak np. Robert Bąkiewicz czy Marta Lempart, którzy świetnie sobie radzą. Władza nie przejmuje się problemami ludzi kultury, kalkulując, że nie ma to większego znaczenia dla potencjalnego poparcia dla nich w nadchodzących wyborach.
Dlaczego więc ludzie kultury nie rzucą papierów i nie pójdą pracować gdzieś, gdzie zarobią znacznie więcej i będą szanowani? Gdzie docenią ich pracę i zaangażowanie, nagrodzą poświęcenie pokaźną premią i benefitami, a nie tylko poklepywaniem po plecach.

Bo traktują swoją pracę jako misję. Wiedzą, jak ważne jest obcowanie z kulturą, jak istotne jest chronienie kultury i jej promocja. Jak trudne i nierzadko żmudny jest proces twórczy. Wielu z tych prac nie może wykonywać każdy. Najczęściej wymaga to odpowiednich kwalifikacji: wiedzy, umiejętności, doświadczenia i talentu. To praca w pewnym stopniu wyjątkowa, wymagająca szczególnych kompetencji i wrażliwości. Tylko dla wyjątkowych ludzi. Dla ludzi odpowiedzialnych, świadomych brzemienia, które na nich spoczywa. Zadania, jakim jest krzewienie kultury, które na nich leży i sprawia, że czują się odpowiedzialni za tę część działalności społecznej. Są gotowi do poświęceń i na nie się decydują. Podporządkowują swoje życie służbie publicznej w kulturze. Zaniedbują obowiązki domowe, pracując w nadgodzinach i w weekendy, rezygnują z zagranicznych wycieczek do egzotycznych krajów, by dopiąć festiwal i zarobić niewielkie pieniądze. Markowe ubrania zamieniają na łaszki z ciuchlandu, mercedesy na używane fordy, a ośmiorniczki z kawiorem na grahamki z twarożkiem. Wszystko w imię dobra wyższego. W skrócie można odpowiedzieć: bo są frajerami.

System ich przeżuje i wypluje: styranych życiem, zniechęconych i zniszczonych. Dawne ideały zamienią się powoli w zgorzknienie, entuzjazm i aktywności w bierność i zniechęcenie. Chyba że wcześniej zdecydują się na rzucenie papierów i zmianę branży na taką, gdzie warunki funkcjonowania są zdrowsze. Wtedy jeszcze pożyją, odbudują pewność siebie i wiarę we własne możliwości.
Większość jednak pozostanie. Wierna ideałom, przyzwyczajona do wyrzeczeń i kochająco to, co robi. Na tych już czekają politycy, by dalej ich wykorzystywać i robić w trąbę.

Frajer
Krzysztof Księski

Kultura Enter
2023/02 nr 106